17 października 2012 13:17

Columbia Crux Balder – przesympatyczna impreza na dobrym sportowym poziomie, ze znakomitym zespołem chwytowych

Można powiedzieć, że w minioną sobotę zainaugurowano jesienny sezon zawodów balderowych w Polsce. Długoletnia tradycja mocnych imprez u schyłku roku okresami słabnie, kiedy indziej ożywa – ale zawsze można liczyć na kilka istotnych wydarzeń o charakterze już to bardziej sportowym, już to towarzyskim raczej. Zawodom warszawskim Columbia Crux Balder udało się połączyć oba nurty w szeroką rzekę – trochę szkoda, że nie popłynęło nią więcej gości spoza Mazowsza, szczególnie jeśli chodzi o konkurencję męską.

Zgodnie ze sprawdzoną i chyba jedyną sensowną praktyką, eliminacje rozegrano w formule flash, najlepiej budującej atmosferę wspólnego wspinania. 20 przystawek zatoczyło szerokie koło po polu trudności, od zupełnie prostych, po ekstermy, aczkolwiek nieprzesadzone – tylko jeden problem eliminacyjny nie doczekał się pogromcy, natomiast kilka wyraźnie postawiło poprzeczkę bardzo wysoko. Dobrze to świadczy o wyczuciu chwytowych.

Ściana Cruxu, na pierwszy rzut oka niepozorna, oferuje bogate możliwości koncepcyjne i rzetelny zestaw formacji obowiązkowych dla dobrej balderowni, co z jednej strony ułatwiło ekipie pracę, z drugiej – pozwoliło jej błysnąć talentem. Przy okazji warto pochwalić organizatorów za wierność ładnemu zwyczajowi, każącemu wymieniać paczkę routesetterską w zapowiedziach – jest to standard, który, o ile pamiętam, nie zawsze obowiązywał, teraz należy do dobrego tonu. Zresztą kilka słów na temat kompozytorów zostawmy jeszcze na koniec.

Eliminacje przebiegły bez niespodzianek pozasportowych, spokojnie – w wymiarze organizacyjnym, energetycznie – jeśli spojrzeć na nie z perspektywy zawodników. Nieprzesadnie przestronna salka na Hożej mieściła wszystkich chętnych dziwnie łatwo, zaś duża liczba przystawek skutecznie ograniczyła, znany z flash’owych zawodów, problem wystawania w kolejkach. Nie należy zbywać milczeniem wygodnego zaplecza, jakim dysponuje Crux (barek z pysznym jedzeniem), przydawało ono urody zawodom.

Jeśli zaś chodzi o zaskoczenia o charakterze sportowym, to z pewnością do takich zaliczyć należy miejsce pod kreską Kuby Jodłowskiego, któremu – poza jednym topem – zabrakło jeszcze nieco szczęścia. Podobnie zresztą można powiedzieć o pozostałej trójce panów, sklasyfikowanych ex aequo na 6. miejscu (Paweł Jelonek, Michał Ginszt, Bartek Jarosiewicz)  – przed zawodami zapowiedziano wyraźnie, że w takiej sytuacji w finale będziemy mieli o jednego zawodnika mniej, nie o trzech więcej i słowa dotrzymano; można powiedzieć, że cała czwórka zablokowała się nawzajem na ostatniej bramce przed metą. Szkoda potencjalnego występu każdego z nich, z drugiej strony – zrozumiała jest troska organizatorów o tempo i dynamikę finałów.

W finale zatem spotkało się sześć dam i pięciu dżentelmenów, wedle formuły obowiązującej obecnie na zawodach pucharowych: najpierw cała stawka (po kolei) atakuje pierwszy problem, mając na niego po cztery minuty każdy, potem drugi, zaczem trzeci i czwarty. Rzadko wykorzystywana na zawodach towarzyskich, w Warszawie ta metoda dała znakomite efekty, pozwalając połączyć czytelność z dramaturgią. Niemała w tym wszakże zasługa wspomnianych chwytowych, których kompozycje stanowiły pewny grunt pod emocjonujące widowisko. Reakcje publiczności odczytujemy więc jako nagrodę dla zawodników i twórców przystawek pospołu, co zresztą potwierdzały liczne późniejsze komentarze. Nader zgodna była opinia, że widowisko było rzadkiej urody i dla publiki wielce satysfakcjonujące.

Pomimo ilościowej dominacji ekip lokalnych, zawody wygrali goście. Wśród dziewczyn trudno było zresztą o niespodziankę, Agata Modrzejewska (KW Toruń) wyraźnie wysforowała się przed resztę stawki, jako jedyna pokonała ostatni, czwarty problem i tym samym, startując na samym końcu, zamknęła zawody mocnym akcentem i z trzema topami na koncie. Brak sukcesu na poprzednim, trzecim problemie o tyle nie stanowił w tym przeszkody, że jako jedyny w finale damskim pozostał on niepokonany; chyba chłopcy od wkrętarek delikatnie przecenili siłowe predyspozycje dziewcząt, bald był po prostu bardzo niekobiecy w charakterze.

Kolejne dwie zawodniczki na podium, Paulina Kalandyk (Rzeszowski KW) i Karina Mirosław (Skarpa Lublin), zadowolić się musiały dwoma topami; za nimi uplasowały się Gosia Rudzińska (Skarpa Lublin) oraz warszawianki Olga Czyżewska i Wiktoria Młocka.

Finał męski delikatnie zaskoczył na początku, kiedy najpierw na pierwszym balderze zatopowali wszyscy (chociaż nie wszyscy od razu), zaczem na drugim tylko Paweł Pietrzak (AKW Kotłownia) nie odnalazł swojego rytmu w startowych oblakach. Reszta – prędzej czy później – dochodziła do końca. Iskierka niepokoju, czy aby przystawki nie są trochę za proste, została szybko zdmuchnięta przez kolejne dwie propozycje.

W tym momencie zawodów prowadził senior stawki Romek Główka (UKA Warszawa), prezentując skądinąd najpewniejsze i najdokładniejsze wspinanie, za plecami gonił go brat Kuba (UKA Warszawa), trzeci był niżej podpisany (CW Reni Sport), a dalej Kuba Ziółkowski (UKA Warszawa) i Paweł Pietrzak (AKW Kotłownia), liczący na możliwość rehabilitacji za drugiego balda. Okazało się wszakże, że decydujące momenty, jak również najlepsze przystawki, dopiero przed nami.

Trzeci problemat stał się ozdobą finału i należy żałować jedynie, że żadnemu z zawodników nie udało się go ukończyć, natomiast czwarty był najbardziej emocjonujący. Startowy strzał do oblaków, z których należało natychmiast, jeszcze kontynuując ten sam ruch, zadać dalej, namnożył interpretacji w wykonaniu piątki finalistów. Siła jednakże nie bała się techniki i jedyny, któremu udało się dostać do topowego chwytu, klasycznie ten ruch zgwałcił, za co zresztą otrzymał gromkie brawa i tytuł zwycięzcy, podczas gdy chwytowi rwali sobie włosy z głowy za taką profanację. Życie. Na 2. miejscu reprezentacja Stolicy i swojej Rodziny – Jakub i Roman Główkowie.

Sowite nagrody materialne, w postaci darmowych „zakupów” w sklepie sponsora zawodów (Columbia) dopełniły pozytywnego obrazu całości. Obowiązkowa na zawodach towarzyskich „impreza do rana” trwała do rana. Crux dobrze zdał egzamin, organizując wydarzenie tyleż przesympatyczne, co na dobrym poziomie sportowym… i ze znakomitym zespołem chwytowych, na temat których, kończąc już, kilka słów swobodniejszej dygresji.

Od kilku dobrych lat zauważa się u nas coraz wyższy poziom, jeśli chodzi o kręcenie przystawek i dróg na zawodach. Odnosi się to w równym stopniu do zawodów oficjalnych, jak i bardziej lub mniej lokalnych imprez, nierzadko zresztą przewyższających tamte rozmachem, nie mówiąc o długości list startowych. Bierze się to w pierwszym rzędzie z faktu, że pojawiła się grupa ludzi, którym naprawdę zależy na dobrym wykonywaniu tej pracy, którzy są wobec siebie krytyczni, nieustannie się uczą i wyciągają wnioski z własnych, coraz mniej zresztą spektakularnych, porażek.

Stwierdzam i powtarzam to przy każdej okazji, że chwytowi są u nas z reguły najjaśniejszym punktem zawodów pucharowych czy mistrzowskich, prezentując poziom profesjonalizmu znacznie przewyższający ten charakteryzujący całość imprezy. Żeby była jasność – od dłuższego czasu prawie w ogóle nie łapię za wkrętarkę, żeby przykręcać zawody, bo w nich po prostu zazwyczaj startuję, wypowiadam się więc z perspektywy widza i zawodnika, a nie „kolegi”. Mówiąc językiem premiera Tuska – jest w tej grupie bardzo dużo pozytywnej energii, którą chyba dałoby się wykorzystywać lepiej niż dotychczas i której konstruktywny potencjał należy zauważyć.

Od osoby odpowiedzialnej za przygotowanie zawodów od strony kompozycji problemów czy dróg zależy bardzo wiele – jeśli nie najwięcej. Źle przykręcona droga jest w stanie położyć najlepiej zapowiadające się widowisko, a przede wszystkim – odbiera radość startu samym zawodnikom. Z kolei dobra chwytowa robota podźwignęła już niejedne zawody. Coraz częściej pada przed zawodami pytanie „kto kręci?”. Nie wiem, w jakim stopniu kwestia ta wpływa na frekwencję, wiem natomiast, jak silnie odbija się na atmosferze w strefie izolacji i na „trybunach”. Cały czas jednak trawi mnie podejrzenie, że nasi chwytowi nie są wystarczająco doceniani i kończąc tę relację wyrażam nadzieję, że wywalczą sobie pełne należne im uznanie. Na zawodach towarzyskich jest już ono wyraźnie dostrzegalne, czas na imprezy „pezetowskie”.

***

Zdjęcia do artykułu autorstwa Ernesta Wińczyka udostępnił Crux Boulder. Wkrótce większa galeria z zawodów.

***

Wyniki finałów:

Kobiety:

  1. Agata Modrzejewska (KW Toruń, Gatowalls / Boreal / Jung)
  2. Paulina Kalandyk (Rzeszowski KW)
  3. Karina Mirosław (POL-INOWEX, Skarpa Lublin)
  4. Małgorzata Rudzińska (Skarpa Lublin)
  5. Olga Czyżewska
  6. Wiktoria Młocka

Mężczyźni:

  1. Andrzej Mecherzyński-Wiktor (CW Reni Sport)
  2. Jakub Główka (UKA Warszawa, CW Onsight)
  3. Roman Główka (UKA Warszawa)
  4. Jakub Ziółkowski (UKA Warszawa, Bloco)
  5. Paweł Pietrzak (adidas outdoor, AKW Kotłownia, Santa Cruz Team)

Pełne wyniki na stronie www.crux.boulder.pl.

Andrzej Mecherzyński-Wiktor




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum