29 września 2023 15:39

John Porter: wspinanie stłamszone przez cyfrę

W świecie wspinania dużo się ostatnio dzieje – od śmierci pakistańskiego tragarza na K2, obok którego przeszło obojętnie ponad sto osób, po kryzys w British Mountaineering Council. Zdaniem Johna Portera, byłego prezesa Alpine Clubu, chodzi wyłącznie o pieniądze i wyniki.

John Porter, pierwsze przejście pd. ściany Nevado (arch. John Porter)

John Porter, pierwsze przejście pd. ściany Nevado (arch. John Porter)

***

Pisarz czasów wiktoriańskich, krytyk sztuki i miłośnik gór John Ruskin powiedział kiedyś, że alpiniści jego epoki „zamienili katedry tego świata w tory wyścigowe”. Dziś, jeśli chodzi o wyścig, kto pierwszy skompletuje wszystkie czternaście ośmiotysięczników i pobije rozmaite górskie rekordy, dobrze wyglądające w CV – wszystkie najwyższe szczyty Ziemi, wszystkie drugie najwyższe szczyty Ziemi i tak dalej – większość ludzi ma podobne odczucia. Komercja zawłaszczyła niebezpieczną, nihilistyczną, ale też przepełnioną duchowością rozrywkę, jaką jest wspinanie, wykastrowała i zredukowała je do towaru, który można sprzedać z etykietką górskiej turystyki i przygody.

Wygląda na to, że dziś mityczne wysokości zamieszkuje nowy rodzaj demonów, zupełnie innych niż trolle czy smoki – których postać, zdaniem twórców czasów przedromantycznych, przybierały –  krótko mówiąc, obecnie najbardziej przerażający są ludzie.

Najpierw należy rozważyć wpływ, jaki na wspinanie mają pieniądze. Każdy biznes, aby  generować dochody, potrzebuje rynku zbytu, a żeby ten rynek zdobyć, trzeba przyciągnąć uwagę klientów. Na jednym końcu alpinistycznego biznesu jest możliwość sprzedania wejść na ośmiotysięczniki, w szczególności na Everest, a na drugim rozwój osobistej marki, którą można sprzedać opinii publicznej jako tę, która osiągnęła sukces, czego przykładem są Kristin Harila i Szerpa Tenjin – weszli na czternaście ośmiotysięczników w dziewięćdziesiąt dwa dni.

Aby zostać turystą górskim zdobywającym ośmiotysięczniki, nie trzeba być dobrym wspinaczem, wystarczy umieć chodzić pod górę. To wchodzenie via corda, tak jak via ferrata, z tym że tu metal zastępują liny rozpięte przez ludzi pracujących w górach wysokich. Często bardzo kompetentni i sprawni Szerpowie i tragarze wysokościowi zapewniają turystom nie tylko coś w rodzaju poczucia bezpieczeństwa, lecz także wnoszą dla nich sprzęt i wyposażenie do każdego z obozów, w tym butle z tlenem, by zapewnić im komfort (i życie) na dużej wysokości. Myślą za nich i planują.

Wielu ludzi pracujących w górach potrafi zarobić na całkiem przyzwoite życie, inni są wykorzystywani, źle wyszkoleni i marnie wyposażeni. Niektórzy kierownicy wypraw komercyjnych zaniedbują Szerpów [używam tego określenia umownie i dla uproszczenia – bs], by zmniejszyć koszty wyprawy przy jednoczesnym zwiększeniu zysków, dlatego klienci mogą nie dostrzec, jak cenna i potrzebna jest ich praca. Niedawna tragiczna śmierć pakistańskiego tragarza Mohammada Hassana na K2 – niedoświadczonego i źle wyposażonego, który znalazł się na bardzo zatłoczonej górze i którego ratowanie stało się zupełnie nieistotne w porównaniu z fiksacją dziesiątek ludzi na punkcie zdobycia szczytu – powinna sprawić, że spuścimy ze wstydem głowy.

Liczba zdobywców K2 rośnie, a góra staje się coraz bardziej popularna.

Hassan zmarł 27 lipca na wysokości ponad 8200 metrów, ponieważ chciał zarobić pieniądze na lekarstwa dla matki chorej na cukrzycę. Po tym, gdy z powodu upadku nie mógł się poruszać, gdy leżał i konał, obok niego przeszło ponad sto pięćdziesiąt osób. Według jednego z raportów Hassan nie miał na sobie puchowego kombinezonu, bez którego działanie powyżej 8000 metrów jest niemożliwe.

Choć ludzie z zespołu Kristin Harili twierdzą, że pomagali Hassanowi, i odpierają zarzuty, iż go zlekceważyli, nasuwa się pytanie, dlaczego nie przerwano zmasowanego ataku na szczyt i priorytetem nie stało się ratowanie ludzkiego życia?

Wydaje mi się, że pomijając niebezpieczeństwo, jakie niesie to, że w górach przebywa tak duża liczba ludzi, i to, że zarabia się na tym mnóstwo pieniędzy, nowoczesna kultura chodzenia po górach zamieniła ludzkie wysiłki, które powinny przybliżyć ich do zrozumienia natury pięknego i delikatnego środowiska gór, w towar.

Turystyka górska jest kolejnym przykładem tego, że mówiąc, iż chcemy chronić planetę, robimy coś wręcz przeciwnego, dając straszny przykład przyszłym pokoleniom. Bez wątpienia Kristin Harila i Tenjin Sherpa ustanowili nowy rekord w kompletowaniu szczytów Korony Himalajów i Karakorum, ustanowili też jednak inny rekord: nie ma takiej dwójki wspinaczy, która zostawiłaby w tak krótkim czasie tak „obfity” ślad węglowy, ponieważ używali helikoptera. Był to też chyba jeden z najdroższych projektów górskich – Harila powiedziała prasie, że kosztował ponad milion funtów. Taki oto „pakiet szczytowy” można teraz sprzedać tym, których na to stać, zupełnie jak loty w kosmos – rynek się rozwija.

***

Komercjalizacja wspinania i rywalizacja nie są oczywiście niczym nowym. W złotej erze alpinizmu ścigano się o pierwsze wejścia na najwyższe szczyty Alp. W tamtym czasie i przez kolejne stulecie bardzo ważne było słowo „pierwszy”: pierwszy na wierzchołku, pierwszy na wierzchołku nową drogą, pierwszy solo, pierwsza łańcuchówka, pierwsze wejście na kilka szczytów z rzędu, pierwsza kobieta, pierwszy najmłodszy wspinacz, pierwszy najstarszy wspinacz, pierwszy wspinacz z niepełnosprawnością i tak dalej. W pierwszej połowie XX wieku narody wydawały mnóstwo pieniędzy, biorąc udział w wyścigu na ośmiotysięczniki.

Tamte pieniądze są jednak niczym w porównaniu z tym, jakie sumy generują „sporty” górskie dzisiaj.

Dotarcie do ludzi zamożnych i oferowanie im takich pakietów – a nawet „luksusowych” wypraw, z których niektóre kosztują około stu tysięcy funtów – i zarabianie na górach z marketingowego punku widzenia jest oczywiste. Ogółowi społeczeństwa wspinaczka na Everest wydaje się niezwykłym osiągnięciem, niewiele osób zdaje sobie jednak sprawę, że gdyby mieli pieniądze i byli w miarę sprawni fizycznie, również mogliby „pokonać” Everest. Nawiasem mówiąc pomysł, że ludzkość może „pokonać” jakąkolwiek część natury sprawia, że prawdziwi wspinacze aż się wzdrygają. Jak powiedział George Mallory sto lat temu: „Jedynym, co pokonujesz, jesteś ty sam” – to zupełne przeciwieństwo obecnego trendu autopromocji.

Uważam, że wyścig Harili, by zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki, jest echem złotej ery alpinizmu. Whymper wygrał wyścig na Matterhornie, lecz kosztowało to życie czterech ludzi. Na osiągnięcie Harili i Szerpy, niezależnie od okoliczności, również cień rzuca śmierć. Dlatego alpinizm musi dojrzeć do etapu, w którym cyfra nie będzie istotna.

Niektóre szkody wyrządzone przez turystykę górską są bardziej subtelne. Nadmierne uogólnienie słowa „przygoda” umniejsza wartość podejmowania ryzyka, czyli testowania naszych ograniczeń. Większość wspinaczy mojego pokolenia określiłbym jako outsiderów – buntowników, nonkonformistów, ekscentrycznych artystów, buntowników i obrazoburczych heretyków. Można ich porównać do poetów dandysów z XIX wieku i undergroundowych artystów wieku XX, takich jak muzycy jazzowi i rockandrollowi, czujący atawistyczną potrzebę tworzenia czegoś nowego.

Obecnie media społecznościowe mogą wywoływać złudzenie, że wszystko da się szybko zrozumieć i opanować. Ludzie z mojego pokolenia spędzali w górach tysiące godzin, doskonaląc swoje umiejętności i zdobywając doświadczenie, co z kolei sprzyjało rozwijaniu górskiego szóstego zmysłu i lepszemu zrozumieniu zagrożeń. Pierwsze wejścia były i są ryzykowne. W górach zginęło wielu ludzi, o czym pisze w swojej wstrząsającej książce  laureat nagrody Boardmana-Taskera High Risk Brian Hall.

***

Ken Wilson, uznany autor i redaktor, mój szef w magazynie “Mountain”, zasugerował kiedyś, że tym, co pchało wspinaczy do szukania własnej ścieżki, była groźba wybuchy wojny atomowej. Ja natomiast uważam, że powodowała nami potrzeba odkrywania miejsc i chwil, które będą tylko nasze. Jesteśmy niczym artyści zostawiający po sobie ślad, przypominający ścieżkę wydeptaną w trawie na fotografii Richarda Longa z 1967 roku zatytułowanej A Line Made by Walking. Tak więc ważnym punktem mojego wywodu jest przekonanie, że pod wieloma względami alpinizmowi bliżej jest do sztuki niż do sportu.

A teraz zagrajmy w grę „wskaż niepasujący element”:

  1. puchar świata we wspinaczce sportowej;
  2. alpinizm;
  3. mistrzostwa świata w badmintonie;
  4. rekord Kristin Harili i Tenjen „Lamy” Sherpy.

Oczywiście odpowiedź brzmi: alpinizm. Reszta to sport, a alpinizm sportem nie jest.

W przeciwieństwie do alpinizmu bowiem, we wszystkich pozostałych dziedzinach aktywności ważną rolę odgrywają czas i reguły, wynikami rządzą liczby: pierwsze miejsce, drugie miejsce itd. Można to ująć w tabelkach: wygrany, przegrany, remis, zdobywca medalu i tak dalej.

Ktoś z was może powiedzieć: „Chwileczkę, a co ze alpinistami dokonującymi pierwszych przejść? Czyż nie to właśnie robią?”.  To prawda, bycie pierwszym ustawia wspinacza w sekwencji liczb porządkowych, wielu ekscytuje się tym, że są pierwsi. Ci jednak, którzy dokonali drugiego przejścia lub któregoś z rzędu, prawdopodobnie doświadczą czegoś zupełnie innego niż ci pierwsi, i o to właśnie chodzi. Bo alpinizm to przede wszystkim przygoda i doświadczenie, a nie cyfra.

“A co ze Złotymi Czekanami?” – zapytacie, ponieważ są one przyznawane za osiągnięcia w alpinizmie. „Czy nie zmierza to właśnie w kierunku tabelek rozgrywek ligowych?” Tak, być może, jurorom jednak udało się ominąć tę kwestię, nagradzają bowiem samo przejście, a nie poszczególne osoby. To, co liczy się w Złotych Czekanach, to przestrzeganie etyki i styl przejścia. Wspinaczka ukraińskich wspinaczy na południowo-wschodnim filarze Annapurny III  w 2021 roku [Nikita Bałabanow, Michaił Fomin i Wiaczesław Poleżajko] była błyskotliwa, nie została jednak nagrodzona Złotym Czekanem, ponieważ Ukraińcy przylecieli do bazy śmigłowcem, a później w taki sam sposób się ewakuowali. Ktoś może stwierdzić, że zostali potraktowani zbyt surowo. Przecież wkrótce wszyscy będą używali helikopterów, szczególnie że stan lodowców jest coraz gorszy. W mojej opinii użycie śmigłowca umniejsza znaczenie całego przedsięwzięcia, po przelocie zostaje ślad węglowy, wyeliminowana też zostaje potrzeba kontaktu z lokalnymi mieszkańcami, a tym, nad którymi lata, odbierana jest możliwość zarobku. Skoro jednak latanie jest niezbędne, to dlaczego nie użyć paralotni, tak jak Will Sim i jego zespół? Większość alpinistów docenia to, że często droga w góry jest tak samo satysfakcjonująca jak wspinaczka. Jeśli nie bardziej.

To mój dobry przyjaciel, ekscentryczny polski wspinacz i wizjoner Wojtek Kurtyka, pierwszy zwrócił mi uwagę na to, że ludzkość jest tyranizowana przez cyfrę, nasze dusze opanowała fascynacja liczbami i statystykami, tym, co nas napędza jest to, czego oczekuje od nas społeczeństwo. Osiągnięcia są mierzone liczbami – wysokość zarobków, szybkość, ilość spalanego paliwa, odległość, średnia liczba uderzeń w bejsbolu, zużycie energii itd. We wspinaniu skałkowym przekłada się to na bardzo zniuansowane stopnie trudności. A kiedy stopień trudności jest już ustalony, znów pojawia się słowo „pierwszy”: pierwsza wędka, pierwsze przejście z założonymi przelotami, pierwsze przejście w ciągu, pierwsze przejście solo.

Mierzenie osiągnięć wspinaczkowych w górach jest o wiele trudniejsze. To bardzo stara dyskusja. Gdy w 1894 roku utworzono Międzynarodowy Komitet Olimpijski, rozważano włączenie wspinaczki do dyscyplin olimpijskich, porzucono jednak ten pomysł, ponieważ zdano sobie sprawę, że osiągnięcia w górach dokonywane są w różnych środowiskach, na różnych wysokościach, różnią się też trudnościami. „Wyścig” nie odbywa się w miejscu zdefiniowanym przepisami, tak jak w przypadku biegów czy innych dyscyplin.

W zawodach we wspinaczce sportowej zawodnicy rywalizują na specjalnie do tego celu przeznaczonym panelu i próbują osiągnąć wyniki tak jak w każdej innej dziedzinie sportu. W zarządzie British Mountaineering Council zapanowała taka ekscytacja możliwością zdobywania medali, że bez wiedzy zrzeszonych w nim osób, w ciągu dwóch ostatnich lat wydano wszystkie rezerwy finansowe, by dofinansować GB Climbing, które przekroczyło budżet, między innymi po to, by wysłać zawodników na Puchar Świata we wspinaczce sportowej w Ratho w zeszłym roku. Dyrektor generalny BMC, Paul Davies, powiedział później, że było to warte swojej ceny, ponieważ każdego z członków tej organizacji – a wielu interesuje się przecież zawodami wspinaczkowymi – kosztowało mniej niż trzy funty. Strata dziewięćdziesięciu tysięcy funtów jest dość dziwnym posunięciem „biznesowym”. Ot, kolejne małe oszustwo napędzane tyranią cyfry.

***

W tym fastfoodowym zafiksowaniu się na uczynieniu z alpinizmu towaru i na rywalizacji zgubiono coś z jego filozofii. Jeśli nie przeżywa się świadomie każdej chwili, zdobywanie szczytów może stać się celem samym w sobie, pozbawionym radości kolekcjonowaniem liczb. Brytyjski wspinacz Paul Nunn powiedział dawno temu: „Kiedy idziemy się wspinać, przemy naprzód i docieramy tak daleko, jak się da, nie zapominajmy jednak, że droga powrotna, każdy pojedynczy krok, wymaga takiego samego wysiłku”.

Czy tylko ja nie rozumiem tej obsesji robienia sobie selfie na szczycie? W rezultacie mamy w górach ludzi, którzy przechodzą obok zmarłych i konających, ponieważ zapłacili duże pieniądze za to, by znaleźć się na takiej wysokości. Tak było zawsze: tam, gdzie da się zarobić pieniądze  – a niektórzy są gotowi na wszystko, by zarobić na życie – wartości się dewaluują, przestają być istotne. Innymi słowy, przyroda i ludzie nie mają znaczenia.

Lecz czy takie zachowanie różni się od zachowania ludzi w przypadku jakiejkolwiek innej ich działalności? Nie sądzę, choć bywa różnie. Wierzę, że ludzie potrafią uczyć się i zmieniać. Innym aspektem historii Mohammada Hassana jest to, że wywołała oburzenie opinii publicznej. Przypuszczam, że niektórzy ze zdobywców ośmiotysięczników zastanowili się nad motywami swojego działania i wartościami, jakim hołdują.

Można powiedzieć, że nas, ludzi gór, którzy pisaliśmy książki, wygłaszaliśmy prelekcje i występowaliśmy na festiwalach można nazwać hipokrytami, ponieważ wszyscy jesteśmy ogniwami łańcucha historii, która doprowadziła nas do w punktu, w którym jesteśmy dzisiaj. Kiedy to się zaczęło? Wraz z pierwszym wejściem na Matterhorn? A może w 1953 roku, gdy został zdobyty Everest, to najwyższe miejsce na świecie, symboliczne, będące inspiracją nie tylko dla wspinaczy?  Jego zdobycie jest trochę jak lądowanie na Księżycu, to osiągnięcie całej ludzkości bez względu na to, która nacja była pierwsza. Dzisiejsze czasy charakteryzują się tym, że w XX wieku, naznaczonym niszczycielskimi wojnami, wciąż żywa była idea „pokonywania” i „zdobywania”. Moje pytanie brzmi: co dziś musi „pokonywać” człowiek? Mallory już na nie odpowiedział: swoje ego i złudzenia.

Jeśli mamy przetrwać to, co robimy z naszą planetą, najwyższy czas, by nasze aspiracje stały się bardziej dojrzałe. Dla wielu wspinaczy jedynymi liczbami, jakie się liczą, jest liczba lat spędzonych w górach, podczas których poznawali subtelność i piękno życia na łonie natury. Choć to sprzeczne z intuicją, wspinanie w górach redukuje stres w naszym życiu, sprawia, że zwiększa się świadomość tego, że żyjemy, dzięki wspinaniu zdajemy sobie sprawę, jak krucha jest nasza egzystencja, jakie mamy ograniczenia i jak jesteśmy nieważni. Rywalizacja i cyfra powodują stres i mogą nas wszystkich zniszczyć.

źródło: UK Climbing
John Porter „Climbing has Succumbed to Numbers Opinion” (4 września 2023)
tłum. Beata Słama

***

John Porter – wybitny wspinacz, dziennikarz i pisarz, były dyrektor Festiwalu Górskiego w Kendall, członek założyciel Mountain Heritage Trust, były prezes Alpine Clubu, obecnie sekretarz Mountain Everest Foundation, autor biografii Alexa McIntyre’a Przeżyć dzień jak tygrys (2014, Annapurna) i zbioru wierszy A Path of Shadows (2022, Little Peak Press).




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek