„Shooting the Moon” – osiem dni na Ukrytym Filarze
W zeszłym tygodniu pisałem o przejściu Ukrytego Filara Ultar Sar w wykonaniu zespołu Ethan Berman, Sebastian Pelletti i Maarten Van Haeren, jednak bez szczegółów. Teraz, gdy alpiniści wrócili bezpiecznie do domów, warto wrócić do historii tej wspinaczki, zarówno ze względu na walory drogi, jak i mrożący krew w żyłach (zapewne w przenośni i dosłownie) przebieg zejścia ze szczytu.
***
Sebastian Pelletti:
W tym momencie byliśmy dalecy od jakiejkolwiek celebracji zdobytego szczytu. Nie można powiedzieć, że osiągnąłeś cokolwiek, dopóki nie zejdziesz do bazy.
Wysokość 6700 m, wiatr 80 km/h, zamieć trwa już od ponad doby. Berman, Pelletti i Van Haeren koczują w namiocie, skuleni w trzyosobowym śpiworze domorosłej produkcji, z niepokojem obserwują przyrost pokrywy śnieżnej – odkąd rozbili namiot, przybyło już ponad metr.
Liczący 3100 m południowo-wschodni filar Ultar Sar (7388 m) to nie najlepsze miejsce by złapać kibel. Po obu stronach lawiniaste stoki i seraki, które w każdej chwili mogą runąć w dół pod naporem świeżego śniegu. Na samym filarze jest oczywiście względnie bezpieczniej, ale zjazdy z tej kolosalnej drogi, nawet w dobrej pogodzie, byłyby stresujące. A co dopiero w takiej.
Jak donoszą wspinacze, pogoda w regionie Ultar Sar jest wyjątkowo niestabilna. Choć prognozy zapowiadały siedmiodniowe okno, zespół doświadczał niemal codziennie popołudniowych opadów śniegu i bardzo silnych powiewów wiatru. Były to jednak warunki, z którymi byli gotowi się mierzyć. Czasem, dla bezpieczeństwa, wspinali się nocą – w świetle pełni księżyca, stąd nazwa drogi. Pogoda załamała się zupełnie wieczorem szóstego dnia, gdy po zdobyciu szczytu rozpoczęli zjazdy. Ugrzęźli na wysokości 6700 m na ponad dobę, ale na szczęście kolejnego dnia opad ustał, a wiatr zelżał. W trudnych i niebezpiecznych warunkach, niekończącymi się zjazdami (po 70 przestali liczyć), dotarli do podstawy filara.
Shooting the Moon WI4, M5, 3100 m

Shooting the Moon WI4, M5, 3100 m, Ultar Sar (fot. Ethan Berman, Sebastian Pelletti i Maarten Van Haeren)
To była ich druga wyprawa i łącznie czwarta próba na Ukrytym Filarze, jednym z wielkich i długo niezdobytych celów alpinistycznych w Karakorum (o historii Ultar Sar nieco więcej tutaj). Gdy 6 czerwca opuszczali bazę, kierując się w stronę filara, o którym Colin Haley (Climbing) pisał: „przy nim Północna Grań na Latoku I wydaje się mała, i choć nie jest to tak aż techniczna wspinaczka, [Ukryty Filar] jest równym, prawdziwym wspinaniem, z bardzo małą ilością łatwego łażenia”; Berman, Pelletti i Haeren byli dobrze zaaklimatyzowani i w świetnej kondycji. Przez osiem miesięcy trenowali stricte pod tę wyprawę. Opracowywali taktykę, przygotowywali sprzęt. Zwłaszcza dla Bermana, który po powrocie z zeszłorocznej wyprawy przeszedł operację barku, Ultar Sar stała się wielką motywacją do działania. Wcześniejsze niepowodzenie, z którego jednak płynęła nauka, i długi okres planowania, sprawiały, że byli gotowi.
Pierwsze dwa dni były imponujące – po około 800 m technicznej wspinaczki w lodzie i śniegu. Dobre tempo nie wynikało jedynie ze wspomnianych pokładów motywacji – na stromym filarze brakuje płaskich miejsc na biwak, Amerykanie po prostu ciągnęli od póły do póły. Tempo spadło, gdy osiągnęli headwall. Jak pisze Pelletti:
Nie cierpieliśmy zbytnio z powodu wysokości, ale zauważalnie zwolniliśmy. Dłużej trwało zwlekanie się z namiotu, pokonywanie kluczowych wyciągów i regeneracja po nich.
Zespół podkreśla wspinaczkowy charakter drogi na całej długości:
Niewiarygodnie dobry granit i lód, wszędzie tam, gdzie był potrzebny.
Choć na liczącej 3100 m drodze i dużych wysokościach trudno trzymać się kurczowo skali, nominalne trudności Shooting the Moon nie są wygórowane, zwłaszcza w lodzie, gdzie sięgają maksymalnie WI4. Zespół napotkał cztery zauważalne kluczowe wyciągi mikstowe, których trudności określili na okolica stopnia M5.
Wspinając się w czystym stylu alpejskim, po sześciu dniach i pięciu biwakach w ścianie, Berman, Pelletti i Van Haeren stanęli na szczycie Ultar Sar. Ukryty Filar pokonali jako pierwsi. Powrót ze szczytu zajął dwa dni.
Zespół
Berman, Pelletti i Van Haeren – niewykluczone, że jeszcze nieraz będziemy zapisywać te nazwiska obok siebie. Alpiniści podkreślają, że są zgranym zespołem, w którym nie ma podziału obowiązków na „twoje i moje” – wszyscy rwą się do pracy. Van Haerena koledzy żartobliwie przezywają “a fucking weapon”, choć on sam się raczej kryguje. Berman jest ostoją spokoju, nawet w obliczu najtrudniejszych sytuacji – to on był odpowiedzialny za zimną krew podczas przymusowego „restu” na 6700 m. Pelletti z kolei ma podobno niewyczerpane pokłady motywacji – podczas wyprawy otrzymał od kolegów przydomek “Sergeant Seba”, ponieważ każdego wieczoru zmuszał ich do nastawiania budzików na godzinę wcześniej, niżby sami chcieli.
Less sleep, more climbing!
MG
Źródła: Climbing, Sebastian Pelletti