„Ommadawn Direct” na Gołębniku – Piotr Korczak wraca wspomnieniami
Niedawno na socialach pojawiła się atrakcyjna seria zdjęć fotografa Marcina Ciepielewskiego dokumentującego jeden z klasyków Jury Środkowej – Ommadawn Direct na Gołębniku. Super jakość, kompozycja, wspinaczka Monika Wlazło, faktura i kolor skały, wszystko to ułożyło się w świetny wizualny efekt. Co ciekawe, kilka tygodni wcześniej sprawdzając coś w starym numerze „Bularza” natrafiłem na archiwalną fotkę również z tej drogi – „modrzewiowy” kadr autorstwa Jacka Ostaszewskiego dokumentował pierwsze przejście tego pasażu w wykonaniu oczywiście Piotra Korczaka.
Miałem zawsze sentyment zarówno do tej drogi, jaki i tego zdjęcia – wszak w 2. połowie lat 80. kolorowy kadr stanowił wyjątek w polskiej prasie wspinaczkowej. W Europie były oczywiście „normalnie”, wydawane dobrej jakości czasopisma – jak choćby kultowy francuski „Vertical”, czy brytyjski „Mountain”. Ale u nas treściwy i ważny „Taterniczek” z kolorem i kredą nie miał nic wspólnego. Dopiero właśnie „Bularz” (wiosna-zima 86/87) podniósł odrobinę poprzeczkę jakości dodając dwie kolorowe wkładki… Na marginesie można dodać, że autorzy pięknie zadbali o parytet – w „kolorze” wspinał się Szalony (fotki z właśnie z Ommadawn Direct oraz Chińskiego Maharadży, ta ostatnio jakby nieco za mocno spionowana…) oraz Joanna Wiglusz (na Tańcu Świętego Wita i jakieś VI.1+ w Dolinie Bolechowickiej).
No i właśnie to „bularzowe” zdjęcie spowodowało, że zaproponowałem wtedy Szalonemu napisanie wspomnienia, o kilka słów poprosiłem również Jacka Ostaszewskiego. Dzięki temu możemy teraz wrócić w czasy, kiedy to tworzyło się polskie wspinanie sportowe oraz polska fotografia wspinaczki sportowej. A współczesna fotka z Ommadawn tylko poświadcza, że klasyki (zarówno wspinaczkowe, jaki te fotograficzne) mają nieprzemijający charakter. A zatem cofnijmy się w czasie!
Sprocket
***
Piotr „Szalony” Korczak:
Zdjęcia ze wspinaczki na Ommadawn Direct stanowią dla mnie dobry pretekst do pogrążenia się w nostalgii. Rok 1986 to jeden z moich najlepszych sezonów skałkowych, w zasadzie pierwszy, kiedy to występowałem w charakterze poważnie uformowanego wspinacza, ba, nawet taternika.
Miałem już za sobą wyjazd w Dolomity – pierwsze polskie przejście klasyczne Drogi Cassina na Cima Ovest (VIII-), pierwsze powtórzenie Drogi Wachowicza na Mnichu, a w skałkowym odnotowałem kapowniku Chińskiego Maharadżę i Montokwas 212 (obie VI.5). A wszystko wydarzyło się w poprzednim sezonie.
Kulminacją 1986 roku miał dla mnie być bardzo owocny wyjazd do Teplic i Adršpachu, podczas którego w bezpośredniej konfrontacji zrealizowało się pogrążenie szkoły śląsko-łódzkiej na rzecz zwycięskiej krakowskiej. Nim to nastąpiło, odwiedziłem Gołębnik na Podzamczu i poprowadziłem Ommadawn Direct, pierwszą VI.5 na Jurze Północnej (dziś sensowniej nazywanej Środkową).
Ale po kolei.
Wszystko ma swoją historię, także bagaż uczuć, gdyż Gołębnik był skałą, która wpadła mi w oko od pierwszego wejrzenia. W 1982 roku była to z perspektywy krakowskiej skała na krańcu świata, i to w sensie dosłownym, ponieważ podróż do niej środkami komunikacji, a nie samochodem, zajmowała parę godzin, mniej więcej tyle, ile w dzisiejszych czasach dotarcie… na Sycylię.
Znalezienie chętnego partnera czy partnerki do asekurowania, i to bez możliwości powspinania się na skale, na której nic nie było, z wyjątkiem przewędkowanej Rysy Marcisza, wydawało się wyzwaniem wręcz beznadziejnym. Niemniej sam widok białego trójzębu wystającego w trzech czwartych wysokości ponad modrzewiowy młodnik zwiastował wspinaczkowe Eldorado.
Po raz pierwszy trafiłem pod Gołębnik w 1982 roku, głównie dzięki uprzejmości Wojtka Kurtyki, który uwzględnił mnie, obok Tomka Opozdy, jako pasażera żółtego garbusa. Co więcej, dzięki niemu akustyczny komfort podróży pojazdem dysponującym silnikiem chłodzonym powietrzem umieszczonym z tyłu okazał się znakomity, a to za sprawą wynalazku, którego posiadaczem był Wojtek: walkmana. W słuchawkach rozbrzmiewał Ommadawn Mike’a Oldfielda, a ja miałem poczucie, że cały świat jest bezkresną muzyką. Kiedy podeszliśmy pod skałę, by przewędkować Rysę Marcisza, na lewo od niej ujrzałem wielką białą płytę.
Utwór, którego słuchałem, przybrał nagle materię skały – co do tego żadnych wątpliwości mieć nie mogłem.
Rysa padła na rozgrzewkę, po czym oznajmiłem moim towarzyszom, że na lewo na pewno puści droga. Nie było jednak czasu, czy raczej chęci, by przewiesić wędkę, więc wykonałem jedną próbę, ryzykując sporym wahadłem. Dotarłem nieco powyżej poziomej rysy do charakterystycznej kolumienki na palec. Projekt wrył mi się w pamięć jako wyzwanie, coś absolutnie doskonałego, i w drodze powrotnej to wspomnienie dominowało nad dźwiękami płynącymi ze słuchawek nie mojego przecież urządzenia. Natomiast czułem, że projekt jest mój.
Rok później znów byłem pod Gołębnikiem. Do absurdalnej podróży na kraniec świata udało mi się namówić Baśkę Tarnawską, czyli „Matkę”. Było to siedem godzin jazdy pociągiem i pekaesem w tę i we w tę, z trzema przesiadkami. A wszystko po to tylko, by asekurantka miała okazję przytrzymać mnie na problemie. A właściwie na dwóch problemach, gdyż w prawej części Gołębnika czerniła się wielka rysa…
Nie okazała się to na szczęście podróż daremna, bo jednego dnia powstały drogi Ommadawn i Czerwone Bździągwy, obie oczywiście w formie wędkowej, a więc liczącej się w Krakowie (kto z nas, Garowników, przejmował się wtedy inną perspektywą?). Wędkowa Ommadawn egzemplifikowała stopień VI.4 i w górnej części biegła w lewo, tuż przy filarku dzisiejszej Adios Amigos, w zasadzie zgodnie z tym, w jaki sposób dziś robi się Niemyte Dusze w górnej części. Było to najłatwiejsze rozwiązanie płyty bez uciekania do jej lewej krawędzi.
Problem został przeze mnie„odfajkowany”, a w mojej pamięci pozostała jego wybitna estetyka. Musiały minąć aż trzy lata, bym do niego powrócił, tym razem z nadzieją na poprowadzenie.
Styl francuski, jak nazywaliśmy wtedy przejście RP, był obligatoryjny już nie tylko w skałkach podkrakowskich. Jedyne ograniczenie jego rozprzestrzeniania się stanowił brak przelotów dających się instalować in situ, czyli szybko i w pożądanej liczbie. Ten problem pomógł mi rozwiązać Andrzej Ciszewski z KKTJ, przed którym roztoczyłem wizję poprowadzenia najwspanialszej drogi, jaką widziała Jura. Polecił ówczesnemu magazynierowi KKTJ Staszkowi Kotarbie „Wydać spity!” i w ten sposób stałem się dysponentem siedmiu albo ośmiu sztuk, a więc liczby wręcz ogromnej jak na jedną drogę i jak na realia połowy lat 80.
Pozostało jedynie znaleźć chętnego partnera-frajera na jednodniową wyprawę na kraniec świata tam i z powrotem, czyli takiego, który zadowoli się ewentualnym przewędkowaniem jakiegoś parcha po lewej. Nieocenioną okazała się moja przyjaźń z Gerardem Kowalskim, ugruntowana wspinaniem w Tatrach na Małej Pośredniej Grani w poprzednim roku, a także rozmaitymi rozmowami istotnymi, wspomaganymi czechosłowackim (wtedy) alkoholem o smaku celulozy.
Wyposażony w asekuranta, wystarczającą liczbę spitów i kupione w Czechosłowacji lano, stanąłem pod problemem. Pojedyncze lano, a nie polski podciag z Bezalinu, miało dostarczyć poczucia pewności, gdyż odpadnięcia wydawały się nieuniknione. Coś w tej nadziei bez wątpienia było, bo ponad metr końcówki tej liny dał się bez problemu ustawić w pionie…
Rzut oka na wędkową jeszcze Ommadawn skonfrontował mnie z wrażeniem, że projektowi brakuje esencji wertykalizmu. Lustracja linii i kilka niewielkich poprawek dłutkiem pozwoliły mi uczynić jeden z kolejnych przypisów do Platona, które składały się (wtedy jeszcze…) nie tylko na rzeczywistość filozoficzną i polityczną, lecz także na definicję pojęcie okcydentalizmu jako takiego. Dla przypomnienia: wspinanie to okcydentalizmu najistotniejszy wytwór.
Zamontowanie siedmiu czy ośmiu spitów za pomocą spitownicy samoróbki (też pozyskanej z KKTJ, ale tylko dlatego, że była nieco skrzywiona) było stosunkowo prostym zadaniem. Wędkowanie wyprostowanej wersji drogi dość szybko utwierdziło mnie w przekonaniu, że Gerard nie jest jednodniowym frajerem, ponieważ będziemy musieli wrócić na kraniec świata, najlepiej za kilka dni.
Skwaszona mina Gerarda ustąpiła bardziej zadowolonej dopiero po spożyciu ozorków w restauracji Jurajska, i to w sytuacji, gdy byliśmy (środek tygodnia, popołudnie) jedynymi klientami konsumującymi, a nie pijącymi. Za komuny w knajpach zawsze były ozorki, na Podzamczu w sosie koperkowym (chodzi o taki normalny koperek, którego używa się do potraw, a nie ten ze Zbrodni i… Jerzego Trębickiego/Nasierowskiego). Plan został ustalony.
Kolejna wizyta pod skałą w towarzystwie Gerarda była dla mnie najcięższym dniem walki w dotychczasowej karierze wspinaczkowej. Przy podejściu do próby prowadzenia byłem wierny zasadzie do trzech razy sztuka. Jeśli nie puszczało, sprawę należało odłożyć niekoniecznie ad calendas…, a po prostu na inny czas, gdy przyjdzie pora. W tym przypadku moim balastem było nie tylko sztywne jak drut lano, ale i cierpliwość Gerarda. Perspektywa spożywania ozorków po raz trzeci nie była dla niego porywająca.
Wykonałem kilka prób. Podczas przedostatniej, szóstej, Gerard po prostu mnie ściągnął, nie mogąc dać luzu do dynamicznego przechwytu do skrzydełka zrobionego z kutej dwójki na prawo, co stanowiło crux.
Młodość miała jednak siłę, której przeciwności nie wyczerpywały tak łatwo – dała mi ją na siódmą wstawkę i dokończenie drogi na oparach.
Ommadawn Direct! – rzuciłem ze szczytu skały, jednak okazało się to niezbyt dobrą propozycją. Wędkowej Ommadawn nikt nigdy nie obił i nawet w dzisiejszych czasach, gdy sąsiednie drogi oferują gęstą siatkę przelotów, droga wyjmująca z płyty trudności ok. VI.4 nie stała się wspinaczkowym bytem. Nie miałem wątpliwości – wtedy było to czyste VI.5.
Tutaj uwaga à propos współczesności: Ommadawn Direct jest dziś najczęściej przechodzonym fragmentem Niemytych Dusz, czyli po drugiej wpince nad poziomą ryską z odchyleniem w lewo. Taki obraz drogi utrwalają także przewodniki wspinaczkowe. W ten sposób omija się historyczny crux drogi, który w tym fragmencie biegnie po prostu Infamią.
Taki sposób z pewnością nie daje stopnia VI.5 nie tylko „czystego”, ale po prostu żadnego! Zawsze intrygowało mnie, dlaczego Ommadawn Direct, dla mnie subiektywnie trudniejsza od Chińskiego Maharadży, czy Montokwasu, w wykazach wielu osób tak często bywa pierwszym VI.5. „Taka jest współczesna interpretacja tej drogi” – usłyszałem od jakiegoś nowoczesnego młodzieńca z miasta, w którym własne ego i wieżowce biją europejskie rekordy, w roku 2019, gdy po latach znów przeszedłem Niemyte Dusze, tym razem w skutecznym towarzystwie dawnego rywala Marka Płonki. Szkoda, że ta interpretacja nie koresponduje z żadną realnością stopnia VI.5. Tak robiona Ommadawn Direct jest po prostu łatwiejsza niż Niemyte Dusze (ze względu na start i dojście do poziomej rysy).
Podobna „interpretacja” spotkała zresztą Adios Amigos (też z 1986 roku), którą poprowadziłem po wizycie w Adršpachu i Teplicach, instalując na niej trzy ringi. Droga ta wchodziła we współczesny crux stricte po filarze, ewentualnie z minimalnych odchyleniem w prawo, i wydawała się mocnym VI.4. Obecnie korzysta się z obejścia po lewej stronie filara, ale przynajmniej teraz jej wycena jest uczciwa – to mocne VI.3+.
Ommadawn Direct była najtrudniejszą drogą, którą poprowadziłem w korkerach. Ówczesne zachodnie buty, którymi dysponowałem – „Fire” Boreala i „Cragratz” Scarpy – pomimo dobrej i przyczepnej gumy miały finezję końskich kopyt. Wyboru po prostu nie było, dopiero za rok czy dwa miały się pojawić w Polsce pierwsze egzemplarze rewolucyjnych „Ninji” Boreala.
Wracajmy jednak do zdjęcia. Nie stanowi ono dokumentu per se, nie rejestruje samego momentu premierowego przejścia. Jacek Ostaszewski, który od lat fotografował nie tylko moje przecież przejścia, dał się namówić do peregrynacji na kraniec świata.
Stanęliśmy pod skałą i wobec dylematu: jak zrobić sesję zdjęciową, skoro jest nas tylko dwóch?
Do czego jednak mogą służyć w miarę wyrośnięte modrzewie, zdolne utrzymać przy pniaku ciężar człowieka i węzeł, który sam asekuruje? Tak też się stało – co niekoniecznie widoczne jest na zdjęciach zrobionych z innej perspektywy niż z dołu.
Czerwień mojej koszulki i zafarbowanych rajtuzów udających second skiny (dziś legginsy) była zaczerpnięta z estetyki Johna Redheada, którą przyuważyłem w jednym z numerów czasopisma „Mountain”. Na białej płycie, w popołudniowym słońcu, musiało to „zapracować” niezależnie od de gustibus.
***
Jacek Ostaszewski:
Sesja Piotrka na Gołębniku była bardziej burzliwa i spektakularna – z punktu widzenia fotografa – niż opisuje to Mistrz. Dysponowałem na niej dwoma aparatami, własnym Zenitem E [lub TTL] – tego już nie pamiętam, ze standardową kliszą pozytywową, barwną ORWO UT 20 oraz udostępnionym mi przez Wacława Sonelskiego wielkoklatkowym aparatem Hasselblad 500 C/M z rolką dwunastoklatkową AGFY lub KODAKA – był to dla mnie kosmos sprzętowy i… misja. Wacek – ówczesny redaktor „Bularza” powierzył sprzęt i dwie rolki taśmy ze zleceniem zrobienia zdjęć do kalendarza wspinaczkowego.
Absolutnie najlepsze zdjęcie wyszło z „prawdziwego” aparatu, w planie totalnym, o zachodzie słońca, z Piotrkiem w górnej części płyty [pierwsze zdjęcie w zestawie jest jego ersatzem]. Nie pamiętam już, czy zostało ono wykorzystane w „Bularzu”, ale na pewno zostało wysłane – i już nie wróciło – wraz z artykułem Piotrka do francuskiego czasopisma wspinaczkowego „Vertical”. Z tego co pamiętam – żaden z nas nie dysponuje numerem z 1987 lub 1988 (w jednym z nich poszło na cała stronę jako otwierające artykuł). To co udostępniam, to tylko nędzne skany z wyblakłych slajdów ORWOwskich.
***
Piotr „Szalony” Korczak
Jedna z najbardziej barwnych postaci polskiej sceny wspinaczkowej. Wspinacz, taternik, a przede wszystkim pionier ekstremalnej wspinaczki skałkowej w Polsce. Okres jego największej aktywności przypadał na lata 80. i 90. XX wieku, kiedy to eksplorował nowe rejony skalne i otwierał kolejne przełomowe drogi. Był to również czas formowania się tak zwanej Nowej Fali, którą w dużej mierze napędzał właśnie Korczak. Obok licznych przejść w skałach Jury Krakowsko-Częstochowskiej Korczak ma na swoim koncie wybitne dokonania w Tatrach, gdzie między innymi przyczynił się do podpisania „Porozumienia tatrzańskiego”, które zaowocowało wyznaczeniem ścian przeznaczonych „do eksploracji w stylu sportowym”.
Postać legendarna w polskim środowisku wspinaczkowym, w dużej mierze za sprawą swoich wyczynów skalnych (Nieznośna lekkość bytu VI.7, 1992), ale także swoich licznych publikacji, wnoszących wkład we wspinaczkową autorefleksję, nie tylko tę postfaktyczną/historyczną, ale również teraźniejszą. Bohater słynnego filmu „Deklaracja nieśmiertelności” w reżyserii Marcina Koszałki. Autor kultowej „Doliny Białej Wody”.
***
Jacek Ostaszewski
Doświadczenie górskie wyniósł ze wspinaczek w Tatrach i Alpach, wspinał się także w polskich, słowackich, austriackich i francuskich rejonach skałkowych. W latach 1986-2002 był aktywnym instruktorem taternictwa. W latach 80. XX wieku zajmował się fotografią wspinaczkową, dokumentując dokonania wspinaczy Nowej Fali.
Obecnie jako profesor nauk humanistycznych zatrudniony jest w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ, gdzie prowadzi zajęcia z teorii filmu i narracji filmowej. M.in. jest autorem książek „Rozumienie opowiadania filmowego” (1999), „Historia narracji filmowej” (2018), jest także współautorem podręcznika „Historia myśli filmowej” (2007).
Ommadawn [4]
Pieknie dziękuję i czekam na kolejne części wspomnień z "Doliny…
Hełmik