Akademia wspinania: nowy rozdział – Andrzej Mecherzyński-Wiktor i Marcin Kopciński o swoim doświadczeniu
Kiedy w życiu otwieramy nowy rozdział (a choćby i rozdzialik), zaś przed oczami rozpościera się nowa, czekająca na zagospodarowanie przestrzeń, stajemy wobec niej z całym bagażem dotychczasowych doświadczeń. W podobnych momentach może się zdarzyć, że ulegniemy pokusie mechanicznego powtórzenia tego, co było. Kto jednak pamięta słowa klasyka, że “Przeszłość powraca ideą, a nie sobą!”, ten może bez obawy rzucić okiem wstecz, aby we własnej historii szukać inspiracji do dalszego rozwoju.
Rozpoczynając nowe przedsięwzięcie, jakim jest Akademia Wspinania, pamiętamy o zacytowanych słowach i chociaż nie bierzemy ich przesadnie serio, z największą przyjemnością publikujemy krótkie wspominki o naszej własnej, zupełnie prywatnej, historii wspinania i treningu. Trudno zmierzyć, jak wiele się w tym czasie nauczyliśmy, ale jeżeli doświadczenie istotnie jest sumą popełnionych błędów, to z pewnością nam go nie brakuje.
***
Andrzej Mecherzyński-Wiktor:
Cytat, przytoczony we wstępie, pochodzi z gazetki klasowej “Siódemka”, jaką wydawaliśmy z kolegami w siódmej klasie, a ściślej – z wywiadu przeprowadzonego z jedną z naszych nauczycielek (były to bardzo poważne wywiady, w których poruszano takie kwestie jak zaniepokojenie rodziców stopniem realizacji programu albo ogólna teoria koleżeństwa i jej zastosowanie w praktyce, to znaczy na linii koledzy-ciało pedagogiczne).
Mniej więcej w tym samym czasie zaczynała się moja przygoda z treningiem. Od jakiegoś roku byłem częścią dziecięcej grupy w RENI-Sporcie; nie było to trudne, skoro ściana znajdowała się sto metrów od mojego domu. W tym czasie mieliśmy już ukonstyutuowaną kadrę trenerów pod wodzą Renaty Piszczek. Ich barwne sylwetki przedstawię kiedy indziej, tutaj nadmienię tylko, że nie zawsze było na miękko (zwłaszcza bieganie na obozach w skałach dawało się nam we znaki).
Zorganizowane treningi nie wystarczały. Lata dziewięćdziesiąte były ciekawym okresem – skąpa oferta alternatyw pomagała skupić się na wykonywanej czynności. Innymi słowy, spędzaliśmy na ścianie większość wolnego czasu, a było go sporo. Szybko też we własnym gronie zaczęliśmy kopiować to, co pokazywano nam na zajęciach, czyli – z grubsza rzecz biorąc – wymyślanie “przystawek” (boulderów) oraz układanie obwodów. Przystawki robiło się po stopniach wybranych, obwody po wszystkich, przy czym niemal żelazną regułą było, że obwód musi zamknąć się w kółeczko (dopiero potem odkryliśmy, że na odpowiednio trudnym obwodzie nie jest to konieczne). Zasady gry przewidywały również absolutny zakaz dokładania rąk do chwytów – w ogóle, zarówno na przystawkach, jak i na obwodach, ustalało się ściśle, który chwyt łapiemy którą ręką. Ułatwiało to wymuszanie określonych sekwencji, budowało siłę i skutecznie tępiło inwencję wspinaczkową.
Rozwój następował szybko. Jakoś w drugim sezonie naszego wspinania kilkoro z nas polazło po raz pierwszy (chyba z Renatą) na Koronę. Mnie w tym gronie nie było, co więcej – uznawałem za mój lokalno-patriotyczny obowiązek głosić w ciemno wyższość RENI-Sportu. Słowa Konradka Ociepki: “Stary, Korona to jest raj dla wspinaczy!” nie tyle mnie zabolały, co oburzyły; znalazłem je pomiędzy zdradą a świętokradztwem, zaś sam na Koronie pojawiłem się o wiele później.
W tym samym czasie RENI-Sport zaoferował zupełnie nowe możliwości treningu wytrzymałości – legendarny do dzisiaj “Duży Dach”, o którym muszę koniecznie napisać kilka słów. W pierwszym roku działania ściany lokalnym Matterhornem był dach, zwany potem “Małym Dachem” (w odróżnieniu od “Dużego”). Dach był standardowy jak na owe czasy, to znaczy zupełnie płaski i wypełniony tak zwanymi “słoniami”, czyli przelotkami do złudzenia przypominającymi słoniową trąbę; o wspinaniu w dachu po innych chwytach niż tramwajowe klamy nikt wówczas nie myślał. Pokonanie dachu w całości (bez bloku) było naszym pierwszym stopniem wtajemniczenia, sygnałem, że zaczynamy wspinać się naprawdę.
Przełom nastąpił w wakacje ‘98-go roku. Wróciwszy z obozów i kolonii (w tym obozu sportowego w Sokolikach, na którym codzienne biegi osiągnęły swoje apogeum), oniemieliśmy z wrażenia. Nowa formacja w niczym nie przypominała dotychczas znanych w Polsce dachów, chociaż stało się tak w zasadzie przez przypadek. Sufit hali przecinały przęsła, uniemożliwiając stworzenie idealnie płaskiej powierzchni – jedynym wyjściem było pogodzić się z zastanym stanem rzeczy, przęsła pokryć sklejką i w ten sposób uzyskać dach porżnięty poprzecznymi żebrami. Jak się okazało, był to wstęp do małej rewolucji. Wspinanie na nowym fragmencie ściany oferowało niespotykane dotąd, trójwymiarowe wrażenia: pionowe fragmenty, po których chodziło się “na misia”, dopuszczały chwyty znacznie mniejsze, niż dotychczas; pojawiły się przerzuty nóg, resty w podhaczkach i inne bajery. Na koniec, w środkowej części dachu, zagościł pokaźnych rozmiarów sopel o nie do końca przyzwoitym kształcie; na soplu można było usiąść nogami i – opierając zmęczone plecy o przęsło – uzyskać najlepszy no-hand rest, jaki w życiu widzieliśmy.
Wspinanie w “Dużym Dachu” wspominam do dzisiaj jako najlepszy trening długiej wytrzymałości; mogą się z nim równać jedynie, wciąż nieliczne w naszym kraju, naprawdę wysokie ściany. Przejście dachu na samych rękach i wygrany zakład o skrzynkę piwa (zrealizowany ostatecznie na innej legendarnej ścianie, katowickim Trafo) jest moim wewnętrznym hołdem dla formacji, która odegrała niebagatelną rolę w moim wspinaczkowym rozwoju.
Wspominając tamte czasy, nie mogę też pominąć pewnego zjawiska chyba wówczas powszechnego, a na pewno królującego na Koronie. Był to… dżentelmeński zakaz wykonywania dynamicznych ruchów. Wspinając się na obwodzie, a już zwłaszcza na przystawce, wypadało wszystkie ruchy wykonać statycznie, dając tym samym dowód niecodziennego przypaku. Jeżeli choćby jeden ruch zrobiono dynamicznie, całe przejście zaliczało się jako “dynamiczne”, czyli mniej stylowe – aby zaliczyć przystawkę “na czysto” należało rzecz “ustatycznić”. Zasada ta dobrze oddaje panującego podówczas ducha uczciwego załadunku, zarazem nieźle tłumaczy, dlaczego liczni koroniarze nigdy nie zdołali przekuć panelowej mocy na odpowiadające jej osiągnięcia w skałach. Dodajmy jeszcze, że koroniarski zakaz “stawania na tarcie” utrzymywał się do połowy minionej dekady, o ile nie dłużej, nawet dzisiaj mając jeszcze nielicznych wyznawców.
O fizjoterapii, czy w ogóle zdrowiu, wiedziano podówczas niewiele. Paleczne kontuzje leczyło się przeważnie u lekarzy nie będących wspinaczami, a terapia ograniczała się do szyny na palcu, noszonej przez wiele tygodni. Kwestia sylwetki – młodzieniec, wędrujący po Kazimierzu i poszukujący knajpy, przed którą stoją “nasi”, rozpoznawał ich od razu nie po puchówkach, a po charakterystycznie przygarbionych plecach, stanowiących coś w rodzaju fizjologicznego umundurowania. Świadomość relacji kalorii do siły również kulała, skoro środki przeczyszczające uznawano za podstawę diety przed ważnymi zawodami tudzież życiówką w skałach.
Trenowało się zarazem chaotycznie i rzetelnie, w myśl hasła: “jak boli to rośnie”; trening bez zakwasów uznawano za niebyły. Praca nad rzeźbą była nadobowiązkowa, zarazem każdy płat skóry w okolicach brzucha zgodnie interpretowano jako połać tłuszczu. Substancje aktywne były mile widziane, ale spór “kreatyna czy alkohol” pozostawał nierozstrzygnięty, nie było też szczególnych wytycznych co do ogólnego trybu życia. Słowem: chwalono dobre intencje i szczerą chęć poprawy bardziej niż racjonalne obliczenia.
Ludzie cenili siłę, a podstawowym przyrządem do zadawania szmaty i szpanu była drabina Bachara – przyrząd chwilowo rzadko spotykany, któremu wróżę renesans. Jest to przewieszona drabinka sznurkowa, przy czym sznurki lepiej zastąpić stalową linką i rzecz całą zdrowo naciągnąć. Na Bacharze spędziłem kilka z najlepszych lat mojego życia i będę błogosławił to ustrojstwo do moich ostatnich dni. Trening na nim to zajęcie honorne, po jakimś czasie przyjemne, zaś z chwilą osiągnięcia pierwszego stopnia perfekcji (drabina na szmatach co dwa szczeble) – mistyczne. A przede wszystkim – mało czasochłonne, skoro wystarczy jedna-dwie sesje na każdym treningu i już po kilku latach ręka zgina się sama.
Potem przyszły czasy późniejsze. Przez długie lata lekce sobie ważyłem przygotowania zimowe, aż nadszedł rok 2013 i powróciłem do startów międzynarodowych. To już był reżym zupełnie innego gatunku, chociaż gdybym wtedy wiedział to, co wiem teraz, zapewne wyniki byłyby lepsze, a sama praca przyjemniejsza. Niemniej, te kilka lat rywalizacji na najwyższym poziomie było głębokim doświadczenie treningu i własnego ciała, o rytmie znacznie silniejszym, jednocześnie bardziej stabilnym. Niekiedy zabawnie się to przejawiało – na przykład gorączką i ogólnym rozchorowaniem, które co roku, ze szwajcarską precyzją, pojawiały się w kilka dni po ostatnim starcie sezonu.
Dzisiaj, mądrzejszy o trzydzieści (niemal) lat wspinania, spoglądam niekiedy z zazdrością na młodsze koleżanki i kolegów. Ilość wiedzy, środków oraz obiektów, jakie mają do dyspozycji, poraża i zachwyca. I nawet jeśli nie przekłada się to na wyniki polskich reprezentantów, to przecież średni poziom wspinania niepomiernie wzrósł. Mogę mieć tylko nadzieję, że i ja mam w tym jakiś nieistotny udział i w ten sposób pozostaję w nurcie potoku, który porwał mnie za młodu.
Marcin Kopciński:
“Człowiek wolny nad swym losem nie płacze, ptak mrozem z gałęzi strącony bez żalu umiera ni smutku.”, czyli wspinanie to:
Przypadki
Tak właśnie zacząłem się wspinać, czyli przez przypadek. Otóż już na etapie końca szkoły podstawowej wymyśliliśmy sobie z kolegą, że zostaniemy komandosami. W związku z tym zaczęliśmy dużo czasu spędzać na łażeniu po lesie, trenowaniu sportów walki, rekreacyjnym bieganiu z plecakiem, wizytach na osiedlowej siłowni, próbach utopienia się w zbiornikach wodnych za pomocą wyrzucania się z łódki ze związanymi rękami i nogami, spaniu w workach na śmieci na jakichś bagnach na Suwalszczyźnie i wielu innych pomysłach, zaczerpniętych z pracowicie rejestrowanych na kasetach VHS stosownych programów dokumentalnych z Discovery Channel. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ w ewentualnym CV mnożnikami szans na przyjęcie były różnorakie uprawnienia i kursy sportowo-outdoorowe, jak na przykład… wspinaczka. Ja jak można się domyślać, nieszczęśliwie i życiowo brzemienne w skutki zacząłem od tego ostatniego…
Cyferki
Mam 15 lat, właśnie zrobiłem IV+ na wędkę i w trampkach na jakimś obozie survivalowym z elementami wspinania. W ramach wakacyjnych obowiązków dzwonię z automatu telefonicznego na kartę w Rzędkowicach do dziadków i relacjonuję, że to wspinanie to w sumie całkiem łatwe, bo skala ma sześć stopni trudności, a ja już pokonałem czwarty. How little did I know…
Szanse, które nas ominęły
Koniec kursu skałkowego, sobota wieczorem U Stachowej w Rzędkowicach, czyli cotygodniowe środowiskowe pogo bez brania jeńców. Jakiś PRAWDZIWY WSPINACZ dowiedziawszy się, że nie mamy własnego sprzętu obiecuje przygarnąć nas na wspinanie dnia następnego. Z wrażenia wilgotnieją nam oczy i bielizna. Kwadrans później nasz pierwszy wspinaczkowy Medyceusz sprawnie przemieszcza się do dźwięków punkrocka po przęśle dachowym wiaty przy stodole u Stachowej, niestety – traci kontakt z materią wspinaczkową wszystkimi czterema kończynami, a zaraz potem przytomność, waląc o betonową posadzkę poniżej plecami i potylicą. My też mamy poczucie straty.
Strach
Jedziemy we trzech Daewoo Espero ojca kolegi na egzotyczną Słowację. Niedostępne zlepieńcowe turnie Sulova, śmiesznie tanie lokalne oranżady i trzech licealnych cymbałów w Esperalu, którym wydaje się, że coś już wiedzą. Mnie na przykład. w którymś momencie wydawało się, że droga na którą idę ma na pewno więcej wpinek, niż widzę z ziemi, a dojście do stanu chyba się ułatwia. W efekcie znajduję się zapchany na końcu drogi z ominiętą wpinką i współczynnikiem gleby. Przez następne dziesięć minut uwięzienia w trudnościach ok. VI.1 pogłębiam na głos swoją relację z Bogiem, daję sobie przestrzeń na płacz, żywiołowo deklaruję niechęć umierania, żeby w końcu doświadczyć szeroko opisywanego spowolnienia czasu podczas zwiedzenia całej długości skałki. Jakimś cudem, dzięki połączeniu ogarniętego kolegi z głupim fartem, nie walę o pokład, a z gościnnej Słowacji oprócz kilku Złotych Bażantów przywożę tylko dyskopatię.
(Drogę robię następnego dnia, bo mam 17 lat, a gdzieś przeczytałem, że jak ci się coś nie uda i bardzo się tego boisz, to musisz od razu spróbować znowu, bo inaczej tak ci ten strach zostanie. Nie mam pojęcia skąd to wziąłem, wszak nie było jeszcze wtedy zawodu coacha…)
Naśladowanie najlepszych
Ze wszystkich Warszawskich ścianek na które mogłem trafić, przypadkiem ląduję w podziemiach warszawskiej Biblioteki Uniwersyteckiej. Ośmiometrowe monstrum przyciąga przede wszystkim solidnym przewieszeniem w dolnej partii głównego masywu ściany, która staje się jedną ze stołecznych środowiskowych pochylni. Stary Ziółek szlifuje Młodego Ziółka (późniejszego twórcę Bloco) pod jurajskie VI.7-ki, Dawid Kaszlikowski próbuje wyceniać żywiec na Błękitnym Wieżowcu („Realnie pewnie z VI.2+/3, ale ciągowe”), plecy Grześka Gosa mamią obietnicą przyszłego zezwierzęcenia organizmu, a ja kompletnie nie mam pojęcia kim są ci ludzie i co się tam odbywa. Instynktownie natomiast wyczuwam, że muszą to być jacyś luminaci i warto robić dokładnie to, co oni. Niestety nie wyczuwam, że oni w przeciwieństwie do mnie… potrafią się wspinać. No cóż – wspaniały czas wspinaczkowego rozwoju od pasa w górę i zaciągania długu rozwojowego w wykorzystaniu kończyn dolnych.
Rock&Roll
Lokalizacja jest owiana tajemnicą, a personalia zmienione. Wszyscy aktorzy tej sceny nie są mocno nietrzeźwi (jedno słowo z tego zdania można śmiało skreślić).
Legendarny camping na Jurze Północnej, z jeszcze bardziej Legendarną Właścicielką, letni, sobotni wieczór, mam naście lat, właśnie zrobiłem pierwsze VI.3, w dodatku za tydzień jadę po raz pierwszy na wspinanie na „westa”, tego prawdziwego, do Francji… Świat leży nietrzeźwy u moich stóp.
Czerpię łyk świeżego powietrza przed barem, w którym wspinacze mieszają się z miejscowymi, poczytny redaktor wspinaczkowy tańczy z psem rasy husky na stole bilardowym, a przy stoliku obok policjanci z Zawiercia zmywają trudy służby wodą źródlaną.
Z lokalu tanecznym krokiem wychodzi przedstawiciel miejscowej młodzieży, wsiada do samochodu, cofając uderza w samochód syna Legendarnej Właścicielki i odjeżdża z piskiem opon. Trzy sekundy później z baru wybiega rzeczony syn i mląc pod nosem „To skur…..” wsiada do swojego samochodu i udaje się w pościg. Za chwilę wybiega Legendarna Właścicielka i drze się do męża „Właaaaadeeeek kur… ! Jedź za nimi, bo się pozabijajo!”. Mąż legendarnej Właścicielki równie tanecznym krokiem wsiada w swój samochód i udaje się w pościg pościgu.
Typowa sobota na Jurze. Za bezpieczny weekend!
Ważne sentencje
Bracia Wolszakiewiczowie swój przewodnik po Jurze Północnej „Maniak Skalny” okrasili różnymi mądrymi cytatami z możnych wspinaczkowego światka. Jednym z nich były słowa Wolfganga Güllicha „We wspinaniu najważniejszą rzeczą jest, z kim to wspinanie zacząć”. Uznałem go wtedy za równie bzdurny i bezużyteczny jak ten o kawie „nie będącej częścią wspinania, ale jednocześnie jednym z jego najważniejszych elementów”. Dwadzieścia kilka lat później zapamiętale głoszę, że progres wspinaczkowy opiera się w dużej mierze na ludziach którymi się otaczasz, partnerach treningowych i ekipie na wspinaczkowe wyjazdy. Co do drugiej sentencji, nadal słodzę kawę i dolewam do niej mleko.
Spotkania z idolami
Był początek lat dwutysięcznych, na betonowych zerwach Janówka trwał wyścig pomiędzy dwoma stołecznymi turami, Remim Perczyńskim i Michałem „Mięśniakiem” Górzyńskim o ostatnie wielkie wyzwanie ery bunkrów, czyli pierwsze (i ostatnie) janówkowe 8c.
Remiego nadal możecie zaobserwować kręcącego na warszawskich ścianach, toteż nie ma sensu rozszerzać opisu. Mięśniak natomiast był takim ciekawym wybrykiem natury, że oprócz wyglądania dokładnie tak jaką miał ksywkę, celował w każdej aktywności sportowej jakiej się dotknął (np. kiedyś jakiś nurek opowiadał mu o ćwiczeniach oddechowych, które praktykował aby przejść granicę dwóch czy trzech minut na bezdechu, na co zaintrygowany Mięśniak włożył głowę do wiadra z wodą i wyszło pięć minut…).
Ja jako niezbyt pilny student wybrałem się samotnie któregoś dnia w tygodniu na bunkry pociągiem relacji Warszawa – Nasielsk. Po drodze przysiadło się do mnie trzech starszych chłopców, którzy zaproponowali mi podzielenie się z nimi moim telefonem komórkowym w zamian za niewyrzucanie mnie z jadącego składu. Zawsze lubiłem język polski, toteż z jego pomocą udało mi się zachować telefon i wysiąść tam gdzie chciałem, w dodatku ze stojącego pociągu.
Na miejscu po raz drugi nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście – oprócz mnie jedynym wspinaczem był… Remi. W mojej głowie szalały obrazy wspaniałego dnia wspinaczkowego spędzonego na wspólnym bulderowaniu z takim tuzem i związanego z tym wielkiego rozwoju jaki niechybnie mnie czekał.
Niestety, przez sześć godzin mojego orbitowania wokół jego osoby, Remi powiedział tylko dwa zdania: „Wszyscy dają z tego stopnia” i „Lewa wyżej”. Nie uszczęśliwiło mnie to zbytnio, ale wiedziałem, że mam jeszcze asa w rękawie – prawie pół godziny z buta przez las, dzielący bunkry od stacji kolejowej. Cierpliwie wyczekałem znaki świadczące o zakończeniu sesji przez moją ofiarę i niby od niechcenia zrobiłem to samo, gotowy na zaabsorbowanie wiedzy i motywacji, które lada chwila miały na mnie spłynąć…
Przez następne pół godziny Remi szedł pięćdziesiąt metrów przede mną ze słuchawkami w uszach i nie wyjął ich aż do stacji Warszawa Gdańska. To nie była udana konwersacja.
Adaptacje funkcjonalne i strukturalne
W sezonie 2006 spędziłem upojne półtora miesiąca z red. Andrzejem Mirkiem w hiszpańskim Rodellarze. Wyjazd miał raczej wątłe podstawy finansowe, toteż za sypialnię służyła nam grota Alibaba, w której stropie Dani Andrada przesuwał poprzeczki wspinania sportowego, łącząc kolejne ósemki-ce-plus z dziewiątkami-a i próbując bulder startowy mający dać całości ok. 9b. Swoja drogą bardzo uprzejmy człowiek z tego Daniego – niepytany użyczał nam do spania swoich crashy składowanych w grocie, tzn. redaktor Mirek użyczył sobie crashe, a mi przypadł gustowny materac gąbkowy wyciągnięty z Rodellarowego śmietnika.
Oprócz niewątpliwych atrakcji akomodacyjnych, mogłem po raz pierwszy z bliska (Alibaba to mała, niezbyt urodziwa i niezbyt wysoka „sr**nia”) obejrzeć sobie światową podówczas topkę w akcji. Dani już co prawda osiwiał, ale do dzisiaj pamiętam to połączenie siły i kunsztu wspinaczkowego rzemiosła łączących się w seriach drop-knee wykonywanych w dachu.
Wracając do adaptacji. Hiszpania zaskoczyła nas stopniem rozwoju technologicznego, a mianowicie brakiem znanych nam wtedy jeszcze kwadratowych baterii pięciowoltowych, czyli dokładnie takich, jakie były źródłem zasilania jedynej czołówki na wyjeździe, na domiar złego należącej do red. Andrzeja Mirka.
Już po miesiącu poskutkowało to u mnie uzyskaniem zdolności widzenia w ciemnościach.
Percepcyjne przełomy
Rok 2009 i kurs instruktorski. Wjazdówka od VI.5 RP / VI.3+ OS, lub wymiennie podium PP lub MP. Załapuję się jako ogon z listy rezerwowej (większość, jeżeli nie wszyscy współkursanci znacząco przewyższają minimalne wymagania).
Blok poświęcony technice prowadzi Renata Piszczek, a uczestnicy dowiadują się, że nie potrafią się poprawnie wspinać, ale też nie powinni się tym szczególnie martwić, bo jedyną osoba potrafiącą z tego i dwa lata wcześniejszego kursu był Adam Pracownik.
Jakkolwiek powyższy akapit można potraktować mniej lub bardziej żartobliwie, to jest to pierwsze zetknięcie z analizą wspinaczkowego ruchu jako samodzielną subdyscypliną całości rzemiosła.
Treningowe przełomy
Jest rok 2011, do Warszawy przyjeżdża Ola Taistra, wtedy w światowym kobiecym top 10, czy top 5 wspinaczki skalnej (już nie pamiętam). Wiedziony ciekawością, warszawskim kompleksem braku wytrzymałości i zbliżającym się sezonem z Hiszpanią w tle, okrętuję się na dwa miesiące treningów.
Przez następne osiem tygodni wykonuje więcej ruchów niż w całej dotychczasowej karierze wspinaczkowej, oraz udaje mi się zasnąć ze zmęczenia pod prysznicem, a także na wózku w Tesco.
Niebezpieczne nałogi
2015. Siadam na tyłach Warszawianki zaczerpnąć świeżego powietrza. Przysiada się imigrant z Krakowa, razem czerpiemy powietrze. On mówi, że zastanawiał się nad podzieleniem się wiedzą o wspinaniu z szerszą publicznością, ja mówię, że mam podobne myśli i właśnie poznałem jednego gościa z Mazdy…
I jeżeli miałbym się pokusić o jakąś szczerą konstatację na koniec tych kilku rzewnych mgnień wspinaczkowego żywota, to zaprawdę powiadam Wam: i ja, i starsi koledzy i młodzi gniewni cisnący w skałach nadal spotykamy się pod tą czy inna pochylnią, bo… …chociaż gracze się zmieniają, to zasady gry wciąż pozostają te same.
***
Akademia wspinania, cz.1 – „Instrukcja obsługi spray walla”