19 lipca 2024 19:12

Jakub Radziejowski (PSPW/IVBV): „Łatwe góry”, czyli jak nie wchodzić na Mont Blanc i Matterhorn

Nie ma łatwych gór – to oczywisty truizm, często powtarzany i w sumie otwarcie i formalnie niepodważany, nawet na internetowych grupach dyskusyjnych różnego autoramentu. W praktyce jednak zaklęty krąg złotych klasyków w postaci najbardziej pożądanych szczytów obowiązkowych – Rysów zimą, letniego Mont Blanc czy Matterhornu – sprawia, że mamy do czynienia z całą masą powtarzanych opinii sprowadzających się do twierdzeń: „byłem, łatwa góra”, „byłem, każdy może wejść”, „a w ogóle to bez przesady.”

(fot. Jakub Radziejowski)

***

O bezpieczeństwie na Rysach pisał nie raz Bogusław Kowalski, serdecznie zachęcam ambitnych zimowych turystów do zapoznania się z jego refleksjami. Ja, z racji zawodowego doświadczenia i poczynionych obserwacji, skoncentruję się na dwóch najbardziej pożądanych szczytach Alp Zachodnich.

Poniższy tekst nie ma na celu zachęcać do korzystania z usług przewodnickich i nie ma na celu udowadniać, że z przewodnikiem jest „lepiej i skuteczniej”. Bo to wcale nie musi być prawda. A z pewnością nie będzie, kiedy do „łatwej góry” podchodzimy beztrosko i wychodzimy z założenia, że wystarczy chcieć, zapłacić przewodnikowi i zrobić kurs turystyki zimowej – a szczyt będzie nasz.

Tekst ten nie ma również zniechęcać do samodzielności w górach. Przecież, gdybym nie był samodzielnym wspinaczem, nigdy nie zostałbym Przewodnikiem Wysokogórskim IFMGA. A  dokonania moich „wychowanków” napawają mnie dumą. Szczególnie, kiedy realizowane są z głową i zapasem bezpieczeństwa.

Nie chcę też nikogo straszyć wypadkami w kuluarze Goûter, czy też wypadkami na najpiękniejszej kupie kamieni. Nie chcę przestrzegać przed częstymi akacjami ratunkowymi z użyciem helikoptera. Każdy z Was, przygotowując się do akcji w Alpach, powinien dowiedzieć się, jakie są podstawowe zagrożenia na każdej z tych gór.

Wreszcie, ten tekst nie jest materiałem szkoleniowym. Nie liczcie, że dowiecie się, co to jest „szwajcar” i czym różni się węzeł Pelota od motyla alpejskiego. Takich rzeczy należy uczyć się na praktycznych szkoleniach.

Skoncentruję się za to na najczęściej popełnianych błędach i zaniedbaniach, zarówno przez tych, którzy tylko „sami lub z partnerem”, a także przez tych, którzy korzystają z usług przewodnickich. Tekst jest dwuczęściowy – pierwsze fragmenty poświecę refleksjom na temat samodzielności na Mont Blanc i Matterhornie, a kolejne skieruję do tych, którzy planują zdobywanie szczytów ze wsparciem przewodnika wysokogórskiego.

***

Nasze obserwacje (przewodników PSPW) wskazują, że skuteczność na obu szczytach nie jest taka oczywista. W opinii wielu z nas – wynikającej z doświadczenia i częstych rozmów pomiędzy przewodnikami  – skuteczność zdobywania Mont Blanc wraz z przewodnikiem jest nieco wyższa niż 60 proc., przez samodzielnych turystów –  około 30 proc. Na Matterhornie przewodnicy z klientami osiągają sukces pewnie w okolicach 30-40 proc., samodzielni turyści na Macie mają skuteczność (być może…) w okolicach 5 proc. I są to naprawdę doświadczone osoby.

Alpy to góry, gdzie obowiązują zdroworozsądkowe zasady, które bardzo mi się podobają. Nie ma obowiązku wynajmować przewodnika, a jedynym wymogiem (np. na drodze normalnej na Mont Blanc) jest rezerwacja miejsca w schroniskach. Każda osoba, która uważa, że ma wystarczającą wiedzę i doświadczenie, by zdobyć szczyt, może samodzielnie podjąć próbę. Starajmy się być więc podobnie racjonalni i mierzmy siły na zamiary.

***

(fot. Jakub Radziejowski)

DLA SAMODZIELNYCH

MONT BLANC

Zakładam, że przyszły zdobywca Mont Blanc jest przygotowany pod względem technicznym oraz posiada niezbędne wyposażenie i wie, co się na nie składa. Jestem również przekonany, że przyszły zdobywca „Dachu Europy”:

  • porusza się bardzo dobrze w rakach i wie, jak używać czekana;
  • w terenie 0+ porusza się bezpiecznie bez asekuracji;
  • wie, jak związać się na lodowcu w zespole 2- lub 3-osobowym;
  • posiada kompletny sprzęt do turystyki lodowcowej (microtraxion, tibloca, bloczek, śruby lodowe, pętle, igłę do abałakowa, odpowiedni zestaw karabinków);
  • potrafi wyhamować upadek partnera do szczeliny lub na stoku;
  • wie i ma przećwiczone, jak pomóc partnerowi, który wpadł do szczeliny, zna zarówno szwajcara, jak i metodę „U”, wie, jak zbudować na lodowcu stanowisko ze śrub lodowych lub czekana;
  • wie i ma przećwiczone, jak samemu wyjść ze szczeliny, kiedy partner utrzymał nasz upadek;
  • wie, jak poruszać się w zespole na eksponowanej śnieżnej grani;
  • potrafi czytać prognozy pogody i wie, gdzie dowiadywać się o warunki na planowanej drodze;
  • jest przygotowany pod względem topograficznym.

W końcu samodzielność zobowiązuje.

(fot. Jakub Radziejowski)

SCENA 1

Młody człowiek siedzi w schronisku Tête Rousse i gdy dowiaduje się, że w nocy my także ruszamy na MB, pyta o warunki i prognozowaną pogodę, o szczegóły przejścia przez kuluar, szczegóły dotyczące grzędy i o najtrudniejsze miejsca powyżej schroniska Goûter. Zaskakuje jego brak orientacji w przebiegu drogi. Okazuje się również, że jest z koleżanką, która nie miała jeszcze raków na nogach. W trakcie rozmowy okazuje się, że to jego trzecia próba. „Tym razem się uda, bo za poprzednimi dwoma byłem źle zaaklimatyzowany” – przyznaje.

Cieszę się, że wyciągnął wnioski i pytam, gdzie się tym razem aklimatyzował. „Chodziliśmy przez dwa dni po Czerwonych Igłach” – odpowiada z dumą.

WNIOSEK 1

Aiguilles Rouges są 300 metrów wyższe niż nasze Tatry. Są świetne, jeśli chodzi o wspinanie, ale pod kątem aklimatyzacyjnym stanowią prawie zerową wartość. Pod kątem nauki i praktyki poruszania się po lodowcach – podobnie.

Najczęściej popełnianym przez samodzielnych pretendentów do wejścia na Mont Blanc błędem jest niewłaściwa aklimatyzacja albo jej całkowity brak. Jeżeli szczyt o wysokości ponad 4800 metrów atakujemy prosto z auta (nawet posiadając rezerwację w schronisku Goûter), lub też pozorując aklimatyzację poniżej 3000 metrów, bez spędzenia przynajmniej jednej nocy wyżej, nie liczmy na to, że będzie nam łatwo zrealizować marzenie.

Mont Blanc posiada wysokość, która wymaga delikatnego „oszukania” organizmu. Oczywiste jest, że w ciągu 5 dni nie nabędziemy pełnej aklimatyzacji, niemniej jednaj dość prostymi działaniami jesteśmy w stanie zmobilizować organizm do tego, by za bardzo nie przeszkadzał nam w osiągnięciu odpowiedniej wysokości.

(fot. Jakub Radziejowski)

Pierwszym takim krokiem jest zdobycie nietrudnego czterotysięcznika – Allalinhorn, Lagginhorn czy Breithorn to łatwo osiągalne (pod kątem logistyki) szczyty. Możemy wysoko wyjechać kolejkami i zdobyć szczyt w dość szybkiej akcji. Często wybieranym szczytem na aklimatyzację jest Gran Paradiso, który zapewnia wycieczkę porównywalną czasowo z wejściem na Mont Blanc, oraz jest dość łatwy. Wymaga jednak dwóch dni akcji, licząc podejście do schroniska.

Niezwykle popularny jest też masyw Monte Rosy. Tu „klepnąć” możemy nietrudne czterotysięczniki, poświęcając na to 2-3 dni akcji. Zapewnią nam one prawie wszystko, co potrzebne do aklimatyzacji przed Mont Blanc.

Mont Blanc du Tacul to dobry cel na aklimatyzację w masywie Mont Blanc. Jednakże trzeba pamiętać, że w tym masywie nie ma łatwych czterotysięczników. Tacul, poza samą logistyką (wyjazd kolejką na Midi), jest nieco bardziej skomplikowany topograficznie i bywa ryzykowny z racji na zmieniający się układ szczelin i obrywające się seraki. Wymaga więc nieco większego doświadczenia.

Drugim krokiem, który powinien nam pomóc, będzie nocleg na odpowiedniej wysokości – w tym przypadku Gran Paradiso nie do końca spełnia swoją rolę, bo schronisko Vittorio Emanuele II położone jest dość nisko i samo wejście na ten szczyt sugeruję uzupełnić o nocleg w masywie Mont Blanc lub w masywie Monte Rosy. Schroniska Torino, Cosmique, Gniffetti pozwolą nam na prawdopodobnie mało komfortowy za pierwszym razem (z racji na możliwy ból głowy, podwyższone tętno, a więc często nieprzespaną noc), ale dość skuteczny nocleg na wysokości 3400-3600m, który w połączeniu z późniejszym noclegiem, np. w Goûter, powinien pomóc zmylić nieco organizm i przekonać go, że jest wystarczająco zaaklimatyzowany.

WNIOSEK 2

Liczne grupy dyskusyjne pełne są ogłoszeń w rodzaju: „wybieram się na Mont Blanc, jest to łatwa góra, ale nie chce mi się jechać samemu, szukam towarzystwa”. Na miejscu okazuje się, że partner miał do tej pory na nogach raczki, a nie raki, a czekan oglądał tylko w sklepie. Ma za to nowe kijki trekkingowe.

Czy możemy liczyć na takiego partnera w razie „W”? Czy nie bierzemy na siebie zbyt dużej odpowiedzialności i czy nie ograniczamy własnych szans, mając za partnera osobę od siebie słabszą i nieznaną?

Proszę mnie dobrze zrozumieć. Grupy miłośników gór w social mediach mają wiele zalet i niejeden dobrze dobrany zespół poznał się wcześniej w internecie. Ale naprawdę warto byście najpierw razem poszli zimą w Tatry, zobaczyli, czy się dogadujecie i czy wasz poziom kondycyjny i techniczny jest zbliżony. Inaczej sami prosicie się o kłopoty.

SCENA 2

Schodzę z klientami grzędą poniżej schroniska Goûter po udanym ataku szczytowym. Jest piękny lipcowy dzień, ruch jest intensywny, zarówno do góry, jak i na dół. Przede mną idzie znany francuski alpinista z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem. Jako przewodnik prowadzi swoich klientów. W pewnym momencie mija idących do góry czterech wielkich chłopów, związanych 60-metrową liną mniej więcej w równych odcinkach po 12-13 metrów. Niestety, odległość między nimi jest znacznie krótsza (około 4-5 metrów) niż odcinki liny. W efekcie zwoje liny plączą im się pod nogami, zaczepiają o stalówki, zahaczają o mijające zespoły, idące zarówno do góry, jak i na dół. Chłopom ewidentnie brakuje sił i aklimatyzacji, poruszają się bardzo powoli, a na dodatek, pomimo dwudziestu stopni, poubierani są w puchówki. Widać u nich irytację i zmęczenie.

W pewnym momencie nadmiar liny zaczepia się o klientów francuskiego przewodnika i zbija ich ze stopni. Zdenerwowany przewodnik zwraca się po angielsku do milczących chłopów o ogarnięcie sprzętu i zlikwidowanie zagrożenia, jakie stanowią dla innych. Jeden z oddalonych mówi po polsku do kolegów: „Czego ten dziad chce?”. „Eeee, coś tam pierdoli, bo mu się wydaje, że wie wszystko, jak jest przewodnikiem, olej go”. Stoją i patrzą groźnie na przewodnika i czekają, aż ten ich minie i się odczepi. Po chwili dochodzę do nich i mówię umiarkowanie grzecznie: „Ten dziad ma więcej doświadczenia w górach niż wy razem lat, a to jak się poruszacie tutaj i jak jesteście związani, stanowi zagrożenie nie tylko dla was, ale i dla wszystkich innych wokół was.” Odpowiada mi cisza, a po tym jak się oddalam, słyszę tylko pomruki: „kolejny coś pierdoli”.

WNIOSEK 3

Kultura i technika poruszania się w terenie wysokogórskim jest w krajach alpejskich dużo bardziej rozwinięta niż u nas. To nie jest krytyka turystów z krajów Europy Środkowo-Wschodniej. To jest stwierdzenie faktu. Dobór odpowiednich metod poruszania się i asekuracji mocno się różni w zależności od rodzaju terenu. Techniki są też stale rozwijane, modyfikowane, a ich znajomość nie wynika z obecności na dwudniowym komercyjnym kursie turystki wysokogórskiej, tylko z doświadczenia, które pokolenia przekazują sobie w praktyce.

W Tatrach, na kursach II stopnia, uczy się podstawowych technik poruszania się zimą. I zazwyczaj uczy się dobrze. Ale kursy te przygotowują do wejścia na Rysy, Kozi Wierch i Świnicę, a nie do poruszania się w terenie technicznym, wymagającym asekuracji na eksponowanej śnieżnej grani, przekraczania szczelin brzeżnych, chodzenia po lodowcu, czy bezpiecznego poruszania się w terenie mikstowym w czteroosobowych powiązanych ze sobą zespołach.

Turystyka alpejska to nie to samo co zimowa turystyka tatrzańska i nawet nie to samo co taternictwo. Sprawne poruszanie się w takim terenie wymaga czasu i doświadczenia, i nie da się przełożyć wiedzy bezpośrednio – nawet z kursu taternickiego. Kiedy poruszacie się na popularnych alpejskich drogach, macie wokół siebie mnóstwo innych turystów i wzajemnie możecie stanowić dla siebie zagrożenie. Możemy je zminimalizować, stosując odpowiednie techniki i metody pasujące do konkretnego terenu.

Dajcie sobie czas, nie musicie zdobyć Mont Blanc już w pierwszym sezonie chodzenia po górach. Wynajmijcie fachowca na szkolenie lodowcowe, najlepiej realizowane w Alpach. Pozwólcie sobie na spędzenie kilku dni w Alpach na niższych graniach i szczytach, zanim udacie się na „Dach Europy”. Góra nie ucieknie.

WNIOSEK 4

Chamstwo nigdy nie pomaga. Szanujcie lokalsów, bo oni często (choć nie zawsze, oczywiście) wiedzą trochę lepiej. My jako Przewodnicy Wysokogórscy PSPW / IFMGA także czerpiemy z wiedzy i doświadczenia wspinaczy i przewodników lokalnych. Nie ma w tym żadnej ujmy.

WNIOSEK 5

Znam wiele osób, które skutecznie atakowały Mont Blanc. Nie mam na myśli wybitnych i doświadczonych wspinaczy czy przewodników, tylko turystów wysokogórskich. Po odpowiednim przygotowaniu, aklimatyzacji i wyczekaniu na dobre warunki – w pełni samodzielnie osiągnęli wierzchołek. Ale wszystkie te osoby naprawdę dobrze poruszały się w rakach, były znakomicie przygotowane od kątem topograficznym, wreszcie – poświęciły czas na aklimatyzację.

Znam też przypadki, kiedy szczyt zdobyły osoby nieprzygotowane, nie radzące sobie należycie z rakami. Zazwyczaj taka akcja przebiegała blisko cienkiej czerwonej linii, a sukces w mojej opinii trudno tak nazwać, choć jako taki bywa najczęściej przedstawiany.

Standardem powinno być zdobywanie jakiejkolwiek góry „z zapasem”, a nie, jak w dość dziwnej opowiastce „Krew bacy”, w amoku i bez autorefleksji.

***

(fot. Jakub Radziejowski)

MATTERHORN

Przez Włochów szczyt nazywany jest Cervino, mierzy 350 m mniej niż Dach Europy, jednak nie bez przyczyny uznawany jest za jeden z najpoważniejszych czterotysięczników Europy, co w połączeniu z urodą, mitem i renomą czyni z niego jeden z najbardziej pożądanych szczytów alpejskich.

SCENA 3

Schodzę z klientem po nieudanej próbie pokonania Grani Lwa. W nocy spadło niezapowiadanych 40 cm śniegu. Teren, który normalnie pokonuję w godzinę, zajął nam 2,5h. Wycofalismy się i właśnie schodzimy na dół szlakiem turystycznym. Spotykamy dwójkę młodych ludzi w strojach biegaczy, którzy zorientowawszy się, że jesteśmy Polakami wypytują nas o warunki. Okazuje się, że właśnie przyjechali z Polski, przespali noc na parkingu w ośrodku Cervinia, a teraz wracają z „aklimatyzacji” tuż ponad schroniskiem Duca degli Abruzzi (2800m). Jutro planują atakować szczyt w stylu biegowym, „one push” prosto z samochodu. Informacje o świeżym śniegu i zlodowaceniach nie robią na nich wrażenia, są bardzo pewni siebie. Z rozmowy wynika, że nie mają doświadczenia na czterotysięcznikach. Na Orlej Perci latem owszem, mają.

SCENA 4

Po zdobyciu szczytu granią Hörnli zadowoleni osiągamy schron Solvaya – po 7h (licząc od wyjścia ze schroniska, z wejściem na szczyt i powrotem na dół). Czekają nas jeszcze ze dwie godziny, pogoda jest ładna, więc cieszymy się bliskim zakończeniem przygody. W Solvayu spotykamy dwa polskie zespoły – 2- i 3-osobowy. Pytam ich członków, czy planują biwakować i atakować szczyt następnego dnia (wiem, że ma być ładna pogoda, sam wybieram się drugi raz). Słyszę w odpowiedzi, że niby dlaczego, idą teraz dalej. Pytam, ile czasu zajęło im dojście z Hörnlihütte do Solvaya. Okazuję się, że wyszli dokładnie tak jak my, a dojście tutaj ze schroniska zajęło im …. dokładnie 7h. „Słuchajcie – staram się grzecznie – nie chcę się wpierniczać, żeby nie było, że przewodnik się wymądrza, ale przewodnickim standardem jest dojście do Solvaya w okolicach 2h, dla samodzielnych powinno to być poniżej 3h. Jeśli tutaj szliście 7h, to znaczy, że na szczyt stąd będziecie szli 8-10h. Nie macie szans zdobyć szczytu przed nocą, o powrocie do Solvaya nie wspominając. Sugeruję, żebyście przespali się tutaj, a rano zaatakujcie o godzinie 4. Wtedy macie jakieś szanse.”

Dwuosobowy zespół (małżeński) od razu podejmuje decyzję o biwaku, mówią, że mają co jeść i rzeczywiście spróbują rano. Dwójka z zespołu trzyosobowego właściwie też się do tego skłania, ale jego lider siedząc tyłem do mnie pali papierosa i naburmuszony tłumaczy, że przeszli prawie 800 metrów przewyższenia, zostało im 450 metrów i będą na szczycie za 2-3 godziny. Pozostaje niewzruszony na moją uwagę, że przeszli teren znacznie łatwiejszy, nie wspominając o tym, że bezśnieżny w odróżnieniu od góry. Życzę powodzenia, proszę o ostrożność i zaczynam schodzić.

Kolejnego poranka, około 6.00, po niecałych dwóch godzinach od wyjścia z schroniska Hörnli, jestem ponownie w Solvayu. Ze zdziwieniem orientuję się, że dwójka małżeńska dopiero się wygrzebuje i przygotowuje do śniadania. Trochę mnie zatyka, ale widząc, że są bardzo sympatyczni i otwarci, pokazuję im konkretne miejsce na drodze i proszę, że jeśli nie dojdą tam w godzinę, to żeby zawrócili. Potwierdzają, a ja ruszam dalej. Na odchodne pytam jeszcze, gdzie trójka, która wczoraj z nimi była. „Jak tylko poszedłeś na dół, wyszli do góry, po godzinie lider spadł i zabrał ich helikopter…”. 

Dwójkę małżeńską spotykamy podczas zejścia, na niecałą godzinę przed schroniskiem Hörnli wycofali się, bo szli do wskazanego miejsca 2 godziny. Chwilę rozmawiamy, okazuje się, że ich doświadczenie na technicznych graniach jest bliskie zeru, za to ambicja każe im zdobywać szczyty bez kolejki. Sugeruję im spędzenie dwóch – trzech lat na konkretnych graniach alpejskich, zanim podejmą kolejną próbę. Rozstajemy się w życzliwości.

(fot. Jakub Radziejowski)

Podobne scenki obserwowałem z kolegami przewodnikami wiele razy. Żeby było jasne, nie dotyczy to tylko Polaków, ale powyższe sytuacje z ich udziałem opisałem z racji na pewien charakterystyczny rys zachowania. Wystarczy przypomnieć sobie sytuację sprzed bodajże dwóch lat, kiedy to dwójka Polaków utknęła na parę dni w Solvayu w załamaniu pogody. Nie potrafiła się z niego wydostać i nadawała prośby o ratunek, angażując w to media głównego nurtu. A owo załamanie pogody było zapowiadane i prognozy nie pozostawiały wątpliwości, że nadejdzie.

Historii o akcjach ratunkowych, pogubieniu się w dolnych częściach drogi, braku przygotowania jest mnóstwo. Tylko że najczęściej ich bohaterowie zachowują je dla siebie. A szkoda, bo byłaby większa świadomość zagrożeń.

Wypadkami śmiertelnymi nie będę straszyć. Pamiętajcie jednak, że Matterhorn pochłonął najwięcej ofiar śmiertelnych ze wszystkich europejskich szczytów.

(fot. Jakub Radziejowski)

Co stanowi o tym, że Matterhorn jest tak poważną „łatwą” górą?

  • Bardzo komplikowany przebieg drogi szwajcarskiej (Hörnligrat). Robiłem wiele trudniejszych dróg i nie jestem w stanie przytoczyć jakiejkolwiek innej o podobnie skomplikowanym przebiegu. Grań Lwa (włoska) jest nieco bardziej ewidentna, ale to wcale nie oznacza, że jest łatwa nawigacyjnie. A do tego jest nieco trudniejsza technicznie.
  • Matterhorn to najpiękniejsza kupa kamieni na świecie, a lite fragmenty są lite tylko dlatego, że przeszły tamtędy tysiące ludzi, i co miało spaść, to już spadło. Wystarczy zejść kilka metrów z właściwej drogi i możemy wylądować w śmiertelnej kruszyznie.
  • Długość drogi (łącznie blisko 1300 m przewyższenia) i wysokość szczytu. Niby to tylko 4478 m, ale przy intensywności wspinaczki aklimatyzacja jest niezwykle ważna. Pamiętam, jak z moim przyjacielem Andrzejem Sokołowskim po trzech miesiącach pracy przewodnickiej, w dużej mierze powyżej 4000m, pojechaliśmy na 4 tygodnie do domu i następnie wróciliśmy w Alpy powspinać się dla siebie. Na początek, w pełni przekonani, że coś z tej aklimy zostało, poszliśmy na północną ścianę Matterhornu. Po 6 godzinach wspinaczki byliśmy 250 metrów pod szczytem, które robiliśmy… kolejne 3 godziny. Tak nas przytkało, bo teren był naprawdę łatwy.
  • Tłumy w sezonie letnim. Tak, jest to góra popularna, zarówno wśród przewodników z klientami, jak i zespołów samodzielnych, co sprawia, że zespoły sobie wzajemnie przeszkadzają, zrzucają na siebie kamienie, na headwallu są korki, a do tego po nocy – jeśli nie idziemy za szwajcarskim przewodnikiem – możemy pójść za zespołem, który pomyli drogę i wraz z nim wylądujemy w ciemnej… otchłani.
  • Zejście z Matterhornu jest tak samo czasochłonne i poważne jak wejście. A czasem nawet poważniejsze. Nie ma w tym żadnej przesady.
  • Specyficzna pogoda i klimat panujący na tej górze. Często, kiedy wszystkie szczyty Alp Walijskich skąpane są w słońcu, nad Matterhornem góruje pióropusz z chmur i może sączyć się delikatny, mokry śnieg. Na Grani Lwa prawie zawsze wieje, na Grani Hörnli całe szczęście mniej.
  • Wreszcie, na szczyt ten nie da się wejść z kijkami w dłoniach, jest to w gruncie rzeczy nieprzerwana wspinaczka. Z drugiej strony, klasyczne techniki wspinaczkowe, uczone na kursach taternickich czy skałkowych, na niej się nie sprawdzają. Nie da się go zdobyć idąc wyciąg za wyciągiem, od stanowiska do stanowiska, a po zdobyciu wierzchołka zjechać na dół. Trzeba poruszać się szybko, sprawnie, a w dół schodzić. Inaczej czeka nas kilka dni akcji lub akcja helikopterowa.

Czy to oznacza, że odradzam samodzielne atakowanie Matterhornu? Zdecydowanie nie, ale przestrzegam, że nie wystarczy być po kursie taternickim i mieć na koncie zdobytego Blanca, żeby bezpiecznie zaatakować Matta. Oczywiście, mogą się odezwać osoby, które zdobyły szczyt nie będąc profesjonalistami. Jestem jednak przekonany, że każda z nich była albo supersprawna i doświadczona, albo naprawdę doświadczona i rozsądna. Mogła mieć jeszcze szczęście, ale tymi przypadkami zajmować się nie będę, bo szczęście jest od nas niezależne.

(fot. Jakub Radziejowski)

Co zrobić, by zwiększyć swoje szanse na Matterhornie? Poza wszystkimi elementami dotyczącymi wymogów samodzielności i aklimatyzacji, które opisałem przy Mont Blanc:

  • Dać sobie czas. Matterhorn nie ucieknie (najwyżej się zawali :-)), a my mamy jedno zdrowie. Ta góra wymaga nie tylko sprawności około wspinaczkowej i znakomitej kondycji, ale przede wszystkim doświadczenia alpejskiego w terenie mikstowym, śnieżnym i skalnym, w poruszaniu się w nocy, umiejętności odnajdywania właściwego przebiegu drogi w sposób naturalny i intuicyjny (nie da się narysować przebiegu tej drogi tak, jak schematu drogi na Kazalnicy).
  • Nabrać doświadczenia w Tatrach na technicznych, długich graniach tak, żeby w terenie o trudnościach III/IV poruszać się szybko i sprawnie oraz doskonale operować liną. Dobrze jest niektóre granie próbować pokonać np. późną zimą. Fajną propozycją może być grań od Wrót Chałubińskiego do Zadniego Mnicha. Jeśli zimą w przyzwoitych warunkach zajmie Wam ona więcej niż 3,5h to znaczy, że nie jesteście jeszcze gotowi na Matterhorn.
  • Nabrać doświadczenia na drogach alpejskich o podobnym charakterze. Warto pójść wcześniej na szereg grani, tak żeby nabrać wprawy w czytaniu terenu i zwiększyć swoje szanse: Rotgrat na Weissmies, Hohlaubgrat na Allalinhornie, droga normalna na Zinalrothorn, pełna grań Breithornów – to tylko niektóre z celów, nieco łatwiejszych, ale pozwalających nabrać doświadczenia (UWAGA, to nie są łatwe cele, to są cele, które mają przygotować do Matta, ale tylko osoby już samodzielne i doświadczone). Trawers Aiguille d’Entrèves, Grań Cosmique czy droga normalna na Dent du Geant nie przygotują nas pod kątem logistyki do grani Hörnli, choć ta ostatnia przygotuje nas pod względem spodziewanych trudności na headwallu.
  • Musimy umieć chodzić w rakach w terenie mieszanym BARDZO SPRAWNIE. Naprawdę BARDZO!
  • Warto zadzwonić wcześniej do schroniska Hörnli i dowiedzieć się o warunki. Jeśli spadło 20-30 cm śniegu, poszukajmy szczęścia gdzie indziej.
  • Nauczyć poruszać się w zespołach dwuosobowych (trzyosobowe sobie odpuśćmy) sprawnie i bez nadmiaru walającej się liny (absolutnie nie podwójnej!!!). Poruszajmy się z lotną tak, żeby nadmiar liny nie haczył i nie przeszkadzał nam lub innym zespołom. Terenem dwójkowym powinniśmy sprawnie schodzić, a nie zjeżdżać. Inaczej czeka nas 1000 metrów zjazdów po 15-20 metrów. Pamiętajcie, że przewodnicy chodzą na Matterhorn z pojedynczą liną 30-40 metrów. To wszystko powinniśmy mieć przećwiczone, zanim pójdziemy na Matta.
  • Po południu, dzień przed atakiem, pójdźmy pierwsze 300-400 metrów w górę i zapamiętajmy trasę. Tak, żeby następnego dnia nie błądzić po ciemku.

Jakie są czasy wejścia w dobrych warunkach? W najlepszym szwajcarskim przewodniku[1] napisano o przedziale pomiędzy 3 a 4,5h. Realistycznie, przewodnik z klientem w dobrych warunkach powinien wejść w 4 do 5h maksimum (9-10h. góra-dół). W Solvayu, idąc rano, powinien być w okolicach 2h. Oczywiście trudno takich czasów wymagać od osób, które są tam pierwszy raz (choć przewodnicy za pierwszym razem takie czasy mają), ale jeśli w Solvayu jesteście powyżej 3-3,5h, to rozważcie, czy bezpiecznie jest cisnąć dalej.

Jedna z rzeczy, która myli potencjalnych zdobywców Matterhornu, to proste przeliczenie, że „jeśli robię trudności V lub VI w skałkach, to nie mogę sobie przecież nie poradzić w terenie III/IV”. Poza tym, „jeśli robię V, to chyba w skali alpejskiej to jest TD? A Matterhorn to AD…”

Nic bardziej błędnego. Skala alpejska (F, PD, AD, D, TD, ED) nie opisuje maksymalnych trudności tylko powagę drogi, na którą składają się między innymi topografia, wysokość, kruszyzna, nagromadzenie trudności, odległość od cywilizacji, skomplikowane zejście itd.

Na PD możemy mieć piątkowe trudności. A AD to nie trójka.

Podsumowując, w mojej opinii Matterhorn nie jest dobrym celem dla samodzielnego turysty. Wymaga umiejętności wspinaczkowych i sprawności w operacjach sprzętem, i to w bardzo specyficznym terenie. Według mnie zrobienie samodzielne czterystumetrowej drogi typowo skalnej o trudnościach V+ w Dolomitach, czy nawet w masywie Mont Blanc, to mniejsze wyzwanie niż zdobycie Matterhornu.

***

(fot. Jakub Radziejowski)

Z PRZEWODNIKIEM

Temat trudny, bo wiele osób jest przekonanych, że wystarczy wynająć przewodnika, aby zdobyć szczyt. Niestety, tak to nie działa nawet na Gerlachu, choć tam oczywiście skuteczność będzie wielokrotnie wyższa.

Przewodnik zapewnia przygotowanie logistyki aklimatyzacyjnej w zależności od warunków i prognoz pogody, zapewnia opiekę na trasie, minimalizuje ryzyko i stanowi wsparcie tak techniczne, jak i często psychiczne. Ale nie wniesie nas na szczyt, nie przygotuje się za nas i nie podejmie ryzyka wbrew opinii klientów, którzy chcą wejść na szczyt za wszelką cenę.

AKLIMATYZACJA

Przewodnicy, zanim pójdą na Mont Blanc, działają przez parę dni z klientami w ramach aklimatyzacji, zdobywają niższe szczyty, doszkalają technikę poruszania się w rakach na lodowcu, pilnują, żeby klient spędził noc na odpowiedniej wysokości. Wiedzą, że bez tego szanse na skuteczny atak będą niskie.

Niestety, aklimatyzacja to nie jest przygotowanie uczestnika pod kątem kondycyjnym. Formy za nas przewodnik nie zrobi. W ciągu trzech dni nie wyleczy też z lęku wysokości, astmy i nie zrzuci za nas 15 kilogramów.

PRZYGOTOWANIE

Czy nadwaga uniemożliwia zdobycie Mont Blanc? Nie, ale jeśli nie przygotujemy się naprawdę solidnie pod względem kondycyjnym, nie liczmy na to, że przewodnik zapewni nam wejście na szczyt. Nie musimy biegać maratonu poniżej „trójki”, ale jeśli prowadzimy stacjonarny, biurowy tryb życia, jesteśmy zadowoleni z tego, że zegarek pokazuje nam 10 000 kroków dziennie, a jedynym naszym przygotowaniem jest robionych 70 kilometrów tygodniowo na rowerze – niewiele nam to da.

Oczywiście są tacy, i spotkałem ich niemało, którzy mają znakomitą naturalną kondycję i są niezwykle sprawni fizycznie – ot tak, po prostu. Niemniej jednak nie jest to standard i z mojego doświadczenia wynika, że na szczyt wchodzą ci, którzy rzetelnie się przygotowują.

Wśród osób, z którymi zdobywałem Mont Blanc, byli tacy, którzy w ramach przygotowań potrafili zdobyć po schodach wszystkie wieżowce na Śląsku z 10 kg plecakiem. Byli tacy, którzy plany przygotowania rozłożyli na dwa lata, wzmacniając, trenując organizm i pracując nad kondycją. Bez względu na ich wiek, wejście z nimi to była przyjemność.

Nawet jeśli tempo jest spokojne, to świadomość tego, że klienci potrafią iść godzinę bez zatrzymywania się, daje przewodnikowi większy komfort w średnich warunkach czy kiepskiej pogodzie. Wie wtedy, że ma większa szansę wykorzystać niewielkie okno pogodowe lub też wejść na szczyt mimo 15-20 cm świeżego śniegu, lub w silniejszym wietrze.

SPRZĘT

Klienci po to biorą przewodnika, żeby ten zminimalizował ryzyko, żeby ogarnął tematy techniczne i sprzętowe. To oczywiste. I przewodnik (w przypadku Mont Blanc) nie oczekuje od swoich gości umiejętności wychodzenia ze szczeliny czy wiązania motyla alpejskiego. Zapewnia też oczywiście podstawowy sprzęt.

Ale jeśli po czterech dniach wspólnego działania nie potraficie założyć poprawnie raków, lub też oczekujecie, że każdorazowo założy je Wam przewodnik, jeśli macie zawsze źle założoną uprząż, lub Wasz plecak waży dwa razy więcej niż plecak przewodnika z pełnym sprzętem, to dla tego ostatniego jest to informacja, że taki klient nie poradzi sobie psychicznie w trudniejszej sytuacji. Przewodnik będzie więc bardziej skłonny, by wycofać się przy pierwszych oznakach jego słabości.

Mont Blanc można zdobyć w warunkach idealnych – i wtedy zazwyczaj przewodnik może pozwolić sobie na dłuższe czasowo wejście, a jeśli trzeba także późniejszy powrót do schroniska. Ale często niestety jest tak, że okno pogodowe jest krótkie, wieje silny wiatr, jest mgła i zawiewa drobinkami lodu w twarz. Wtedy, jeśli w ogóle warunki na to pozwalają, przewodnik zdecyduje się atakować szczyt wyłącznie z bardzo, bardzo sprawnymi klientami.

ZA WSZELKA CENĘ

Mont Blanc albo nic.

No cóż, bywa i tak, że ani warunki ani forma nie pozwalają nawet na podjęcie ataku szczytowego. Warto posłuchać wtedy przewodnika, który zaproponuje cel alternatywny. Zapewniam, że nie będzie to zmarnowany dzień, bo przewodnik poznawszy nas, zaproponuje coś adekwatnego do formy, warunków i prognoz.

Bywa niestety i tak, że pomimo ewidentnego braku formy i kondycji uczestnicy nie są zainteresowani zmianą celu głównego na alternatywny, a decyzję przewodnika o odpuszczeniu traktują osobiście oraz jako bezzasadną.

Przewodnik nie gwarantuje nam wejścia na szczyt. Jego rolą jest (przy dołożeniu wszelkich starań do podjęcia skutecznego ataku) minimalizacja ryzyka i racjonalne zachowanie w górach.

Jeśli powyżej Vallota, klienci potykają się ze zmęczenia o własne nogi, nie są w stanie przejść w ciągu więcej niż 20 metrów, a do tego ze łzami w oczach odrzucają każdą sugestie o odwrocie – jest to dla przewodnika ostatni dzwonek na odwrót. I każdy przewodnik taką decyzję powinien podjąć w tym momencie.

Dla Waszego dobra.

MATTERHORN

Krąży mnóstwo półżartobliwych opowiastek o przewodnikach, którzy gonią klienta Granią Hörnli bez zatrzymania, nie pozwalają na łyk wody, przepychają się z innymi przewodnikami i bezceremonialnie traktują samodzielne zespoły. Czy to prawda?

Tempo wspinaczki – tak, to poniekąd prawda. Jak już pisałem, limity lokalnych przewodników są wyśrubowane, a zasady przewodnickie w ramach standardu IFMGA każą się do nich stosować. Do góry: 4-5h; całość, czyli schronisko – schronisko: nie dłużej niż 10h. Solvay należy osiągnąć najlepiej poniżej 2h. Wynika to przede wszystkim ze względów bezpieczeństwa oraz akceptowalnego poziomu ryzyka.

Czy zawsze tak to wygląda – oczywiście, że nie. Jeśli klient jest dobry, a warunki trudne, ale pogoda i prognoza na popołudnie bardzo dobre – niejeden przewodnik pozwoli sobie na wydłużenie czasu, ale zawsze będzie to decyzja indywidualna i zależna od wielu czynników. Natomiast przy standardowych warunkach przewodnik zrobi wszystko, żeby się w tych limitach zmieścić. Z czego to wynika? Przede wszystkim z oceny zasobów kondycyjnych (jeśli wejdziesz w 2h do Solvaya, to znaczy, że masz odpowiednią rezerwę kondycyjną, aby wejść i zejść, i nie ponosić wyższego ryzyka). A także z tego, że jest to trudna i zdradliwa góra, gdzie załamania pogody i burze nie należą do rzadkości. Co więcej, zejście zajmuje tyle samo czasu co wejście. A nierzadko i więcej, bo klienci są bardzo zmęczeni – co w połączeniu z  trudnym terenem sprawia, że powrót do schroniska może trwać i trwać. Dlatego też przewodnik, który z klientem dojdzie do Solvaya w 3h – wie na 99 proc., że szczytu nie zdobędzie.

„Ach, ci  przewodnicy” – zasady, jakie panują na Gran Hörnli, nakazują wyjście wszystkich zespołów ze schroniska o tej samej godzinie, ale w pewnej „hierarchii”. Najpierw wychodzą lokalni przewodnicy z Zermatt, potem przewodnicy przyjezdni, a na końcu samodzielne zespoły. Dlaczego? Ano dlatego, że Zermattersi są najszybsi, znają przebieg drogi jak nikt inny i najczęściej mają dobrych i zaaklimatyzowanych klientów. Potem idą przewodnicy, którzy albo znają drogę dobrze, albo odnajdują ją dużo sprawniej i szybciej niż samodzielni turyści. W mojej opinii jest to jak najbardziej uzasadnione i racjonalne. Zermattersi są naprawdę szybcy i naprawdę dobrze znają drogę. Ale kiedy inni doganiają któregoś z nich, ci nie mają problemu z tym, żeby ich przepuścić.

Oczywiście przewodnik myśli przede wszystkim o swoim kliencie i jeśli jakiś inny zespół blokuje drogę, asekurując się na sztywno z użyciem podwójnej liny, wtedy przewodnik na pewno go ominie, często sprawiając przy tym dyskomfort mijanemu.

(fot. Jakub Radziejowski)

Konsekwencją tego jest owo „dramatyczne” i bezwzględne tempo, jakie narzucają przewodnicy. Niestety, kiedy na górze działa wiele zespołów, „speed is the key” – jak to instruował swoich żołnierzy Kapitan Richard Winters.

Mało który (o ile w ogóle) polski przewodnik zdecyduje się na działanie na Matterhornie z osobą, której nie zna i z którą nie spędził wcześniej kilku dni na aklimatyzacji. Co więcej, nie z każdą osobą, która się do niego zgłosi, pójdzie na szczyt. Czasem, już po jednym tatrzańskim wyjściu, po prostu wiemy, że ktoś nie da rady. Czasem widzimy, że jest potencjał, ale trzeba jeszcze popracować nad formą.

Często klienci pytają, czy kurs skałkowy wystarcza. Nie wystarcza, ale jest na pewno przydatny. Jeśli ktoś regularnie się wspina, nie będzie miał problemu z ekspozycją czy poruszaniem się w pionowym terenie. Równie ważne jest też to, by kondycja była bardzo dobra, przestrzeń nie paraliżowała, a klient miał pełne zaufanie do przewodnika – nawet jeśli ten po godzinie zdecyduje o odwrocie. Matterhorn to Prawdziwa Góra, której nie da się zdobyć mimochodem, nawet z przewodnikiem.

Nie chcę nikogo straszyć, ani tym bardziej pouczać. Ten tekst wynika z wieloletniego działania przewodnickiego w górach, sumy doświadczeń moich oraz kolegów z PSPW. Uwierzcie, widzieliśmy już bardzo wiele, zbyt wiele, żeby tego nie napisać

Góry są cudowne, Alpy to wspaniałe góry, a Mont Blanc i Matterhorn to piękne i najbardziej pożądane szczyty Europy.  Alpy to jednak także tysiące innych wspaniałych grani, ścian i wierzchołków, które dadzą Wam przyjemność i satysfakcję – pod warunkiem, że nie będziecie się kierować wyłącznie kryterium tego co najbardziej znane.

[1]     „Waliser Alpen”, Daniel Silbernagel, Stefan Wullschleger, 2020

Jakub Radziejowski (PSPW/IVBV)

W cyklu:

Cykl porad dotyczących bezpieczeństwa górach – turystyka górska, skitouring oraz alpinizm – realizowany jest przy współpracy z Polskim Stowarzyszeniem Przewodników Wysokogórskich PSPW/IVBV.





  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    gratulacje [5]
    interesujacy i swietnie napisany tekst. gratulacje.

    21-07-2024
    kanadol

    Przewodnictwo a wspinanie [16]
    Dziwi mnie, że artykuły promujące przewodnictwo znajdują miejsce na portalu…

    30-08-2024
    wolzol