Kanczendzonga: nie mieliśmy nic do stracenia – rozmawiamy z Bartkiem Ziemskim i Oswaldem Rodrigo Pereirą
Bartek Ziemski i Oswald Rodrigo Pereira 27 maja o godzinie 14:45 weszli na Kanczendzongę jako pierwsi i aktualnie jedyni w sezonie. Bartek zjechał ze szczytu na nartach i był to pierwszy zjazd w historii. Całość ich wyprawy odbyła się bez wspierania się dodatkowym tlenem z butli i bez personalnego wsparcia Szerpów.
Akcja zespołu była sprawna – wyruszyli do góry z namiotem i po 4 dniach stanęli na szczycie – ale emocji i trudności nie brakowało. O wymagających chwilach na trzeciej górze świata rozmawiamy z Bartkiem i Oswaldem, którzy są jeszcze w Katmandu, ale 3 czerwca planują wrócić do kraju (o godzinie 17.25).
Piotr Turkot (wspinanie.pl): Na Makalu weszliście 12 maja, potem powrót do Katmandu i odpoczynek. Potem przenosiny pod Kanczendzongę, co tam zastaliście?
Oswald Rodrigo Pereira: Po Makalu byliśmy wyczerpani, potrzebowaliśmy kilku dni na odpoczynek na niższej wysokości, stąd decyzja o chwili przerwy. Do bazy pod Kanczendzongę dotarliśmy potem z Katmandu przez Luklę (jeden nocleg), dalej śmigłowcem do miejscowości Tseram (tu nocleg na wysokości około 3800 m). W bazie zameldowaliśmy się 20 maja. Na miejscu usłyszeliśmy głównie narzekania na progres u góry. Łącznie było tam kilkunastu wspinaczy, ale w nieudanym ataku szczytowym wszyscy zawrócili przez złą pogodę i brak lin poręczowych prowadzących aż na szczyt. Powiedziałbym, że atmosfera była raczej gorąca.
No właśnie, na Kanczendzondze, podobnie jak na Makalu, działały komercyjne wyprawy – ostatecznie ogłosiły odwrót. Od jakiego miejsca teren był „dziewiczy”, tzn. nie zostały rozpięte poręczówki?
Bartek Ziemski: Myślę, że na drogach normalnych na ośmiotysięcznikach już dawno nie można mówić o „dziewiczym” terenie. Głównie przez to, że raz położonych lin poręczowych nikt nie usuwa – każdego sezonu przybywają kolejne i „żyją” sobie potem swoim życiem.
Jeśli chodzi o poręczówki z tego sezonu, to ekipa poręczująca doszła na wysokość ok. 8000 m. Tego dokładnie nie wiadomo, bo informacji było tyle, ile podających je Szerpów. Liny te natomiast zostały przysypane nowym śniegiem i ponownie odkopane przez Szerpów do wysokości około 7500 m.
Jak w ogóle czuliście się przed atakiem – niezaleczone infekcje (Bartek), kłopoty z głosem (Oswald)? Aklimatyzacja to jedno, ale wyczerpanie po Makalu pewnie było – jednak udało wam się zregenerować?
Bartek: Problemy z głosem najpewniej wynikły głównie z zimnego i suchego powietrza. Obie bazy są bardzo wysoko (5700 m i 5500 m), co na pewno nie pomaga. Na Makalu to mnie dopadło, potem się zamieniliśmy. Jeśli chodzi o regenerację, to pomiędzy szczytami trafiliśmy na trzy dni do Katmandu. Kilka dni na 1500 m, sauna parowa i człowiek jest zupełnie jak nowy.
Oswald: Ja od czasu zejścia ze szczytu Makalu miałem problemy z gardłem. Z każdym dniem na niższej wysokości się poprawiało, ale nie zdążyłem tego zaleczyć i niestety do bazy pod Kanczendzongą pojechałem z podrażnionym gardłem.
W obozie 4 (niski – 7200 m) postanowiliście kontynuować atak szczytowy – ta decyzja była trudna?
Bartek: Nie mieliśmy zupełnie nic do stracenia. Mogliśmy albo wracać do domu, albo przejść się do góry i zobaczyć, ile uda nam się urobić. Tak więc decyzja była bardzo łatwa.
Jak przebiegał atak – tempo, warunki, brak lin, no i orientacja – bo na Kanczendzondze łatwo pomylić drogę…
Oswald: Początek wspinaczki był pełen entuzjazmu. Mieliśmy całą górę dla siebie, bo wszyscy się wycofali, więc nie mieliśmy nic do stracenia, ale mogliśmy też podążać własnym tempem. Od wysokości mniej więcej 7500 metrów nie było już lin poręczowych, chociaż czasem coś wyłaniało się ze śniegu, potwierdzając, że jesteśmy na właściwej drodze. Noc była dość ciepła i tak naprawdę czekaliśmy na poranek i moment, kiedy dotrzemy na wysokość 8300 m, gdzie miał być skręt w kluczowy kuluar.
Bartek: Jeśli chodzi o orientację, to bardzo pomogły tracki z zeszłorocznego ataku szczytowego Kristin Harili (dziękujemy!). Zawsze dbam o to, żeby przed wyprawą zdobyć ślad drogi, a w przypadku Kanczendzongi, znając historie nieudanych ataków przez pomylenie drogi w kopule szczytowej, był to absolutny „must have”. Plusem też była prawie pełnia (98 proc.), co dało nam dobrą widoczność przez większość nocy.
Na szczyt dotarliście razem – jak było na wierzchołku trzeciej góry świata?
Oswald: Im bliżej wierzchołka, tym trudniej. Około godziny 10 byliśmy na wysokości 8400 m i sądziłem, że to dobry czas, gdyż założyliśmy sobie 15 jako godzinę graniczną. Ale pokonanie ostatnich 100 metrów w pionie zajęło nam 5 godzin. Powoli traciliśmy nadzieję, ale upór się opłacił i na szczycie byliśmy o 14.45. Było spokojnie, chociaż większość widoków zasłaniały nam chmury.
W dniu, w którym udało wam się zdobyć szczyt, była piękna pogoda – widać to na rewelacyjnych zdjęciach i ujęciach z drona. Jak sobie z tym Oswald poradziłeś?
Oswald: Byłem absolutnie wyczerpany, ale to był mój moment. Drona miałem już na naszym czwartym wspólnym ośmiotysięczniku, ale dopiero na Kanczendzondze udało się nim polecieć na szczycie. Ujęcia są wyjątkowe, natomiast byliśmy tak wysoko, że każda sekunda była na wagę złota i nie miałem szans za bardzo bawić się w reżyserię ujęć. Dosłownie dwa ujęcia i odpuściłem Bartkowi.
Bartek – jak wyglądał zjazd do obozu 4. Frajda czy walka?
Bartek: Warunki były doskonałe – dużo śniegu, dzięki czemu kopuła szczytowa była w zdecydowanej większości „zjeżdżalna”. Dodatkowo przez długi okres przed naszym atakiem utrzymywał się bardzo niewielki wiatr, w głównym kuluarze pozostał niemalże nienaruszony puch. Po lodowym Makalu było to zdecydowanie przyjemne doznanie.
No i zejście Oswalda – to już osobny temat. Dochodziły do nas pełne obaw meldunki. Co się wydarzyło w nocy?
Oswald: Najpierw, mniej więcej na wysokości 8400 m, straciłem na chwilę równowagę i poleciałem parę metrów w dół. Uderzyłem mocno głową, na szczęście kask zamortyzował uderzenie. Dopiero po chwili poczułem też zbitą lewą stopę. Mimo to kontynuowałem zejście, ale postanowiłem być bardziej ostrożny, a przez to wolniejszy. Dalsza droga bardzo mi się dłużyła, pamiętam, jak po kilku godzinach spojrzałem na wysokościomierz, a ja wciąż byłem powyżej 8200 metrów. Jak dotarłem na wysokość około 7600-7800, zacząłem mieć wątpliwości, czy jestem w dobrym miejscu. Doszło do tego zmęczenie i długotrwała ekspozycja na wysokość (byłem już dziewiątą godzinę w akcji powrotnej ze szczytu). Po wymianie wiadomości z Bartkiem i uświadomieniu sobie, że zaczynam tracić orientację i pewność siebie, w konsekwencji mogę łatwo się zgubić, spaść albo wpaść do szczeliny, uznałem, że najlepiej będzie poczekać na światło dzienne.
W pogotowiu była pomoc – inna sprawa na ile możliwa na 7300-7500 m. Bartek, rano, mimo zmęczenia, wyruszyłeś do góry do Oswalda. Jak to wyglądało?
Bartek: Radia wyładowały nam się w nocy, natomiast do rana mieliśmy kontakt satelitarny. W momencie, kiedy przestałem otrzymywać odpowiedzi od Oswalda, zorganizowałem pomoc na wypadek najgorszego scenariusza. Ruszenie do góry nie było trudne, raczej naturalne. Wiedziałem, że Oswald nie jest wysoko, bo obserwowałem jego zejście do 7600 m. Poniżej widok na drogę zakrywa serak nad niskim obozem 4. Gdybyśmy mieli czwórkę na plateau na 7400, nie byłoby tego problemu. Nie mówiąc już o tym, że byłby on w miejscu, gdzie biwakował Oswald.
Na szczęście w obozie 4 Oswald się zregenerował i zapadła decyzja o dalszym zjeździe i w miarę „bezpiecznym” schodzeniu. Z detalami opisałeś odcinki na nartach i bez, ale opowiedz jak wyglądał zjazd do obozu 2 – trudności, śnieg i widoki?
Bartek: Warunki były doskonałe, delikatne betony. Do jazdy z ciężkim plecakiem to najlepsze, co mogło mnie spotkać. Do tego bezpiecznie ze względu na szczeliny, wszystko pięknie odkryte. Niestety krótko przed naszym przyjazdem, tuż przy niskim obozie 3 otworzyła się szczelina, która uniemożliwiła czysty przejazd. Żeby ją ominąć, musiałem zdjąć narty i przejść serak. Jeśli chodzi o widoki, to sprawdziłem właśnie na nagraniu z GoPro i rzeczywiście było całkiem ładnie.
Oswald – droga z obozu 4 do 2 była pod kontrolą? Dalej filmowałeś i robiłeś zdjęcia?
Oswald: Czułem przede wszystkim ogromną potrzebę snu, bo miałem za sobą dwie nieprzespane noce i piątą dobę działania. Ale jak spędziłem tę noc w obozie 4 w namiocie, wróciła mi koncentracja. Tak więc sfilmowałem dronem i kamerą dalszy zjazd Bartka i jak zniknął mi na widnokręgu, ruszyłem w dół.
No i baza – radość, sukces i pewnie ulga. Jakie to było dla was doświadczenie?
Oswald: Ja nie mogłem się doczekać tego momentu. Podzieliłem sobie zejście z czwórki na kilka odcinków, na koniec każdego robiłem chwilę przerwy, przywoływałem koncentrację i wizualizowałem bazę. I w końcu ten moment nastał. Wiedziałem z różnych relacji, jak mocno może dać nam w kość Kanczendzonga (ostrzegał nas przed tym między innymi Simone Moro). I okazało się, że ma ona w pełni zasłużoną złą sławę.
Bartek: Przed dojściem do bazy zastanawiałem się, jaka będzie atmosfera i jak przyjmą nas Szerpowie, bo prawdę mówiąc “wyszliśmy trochę przed szereg”. Okazało się, że w międzyczasie doszło do mocnej wymiany zdań między nimi i klientami, ale przyjęto nas bardzo serdecznie. Sama baza to przede wszystkim wyczekane dobre jedzenie, ale równolegle niespokojne oczekiwanie na wracającego Oswalda.
Oswald, to twój kolejny „filmowy” ośmiotysięcznik. Kieślowski miał „Dekalog”, a ty ile nakręcisz tych historii?
Oswald: Z pełną czternastką trochę już się spóźniłem, bo zanim zaczęliśmy działać razem, Bartek miał na koncie dwa ośmiotysięczniki, ale z taką średnią roczną w sumie tych historii będzie pewnie mniej. Natomiast już zupełnie na poważnie, każda wyprawa potwierdza, że dobrze się dogadujemy, mamy podobne priorytety i wartości. Wiem, że ludzie nam czasem zazdroszczą luzu i zaufania w górach, to na pewno wartość, która jest dla nas nadrzędna. A jeśli przy okazji będą powstawać ciekawe filmy, to czemu nie. Ja kamerę na szczyt zawsze chętnie wyniosę (śmiech).
Jeszcze raz graty za zakończoną sukcesem wyprawę i za to, co podkreślacie – „luz i zaufanie w górach”!
***