„Just Breathe”: o szczegółach wspinaczki na Chobutse rozmawiamy z Wadimem Jabłońskim i Maciejem Kimelem
W połowie października 2023 roku Wadim Jabłoński i Maciej Kimel wytyczyli nową drogę na Chobutse (Tsoboje, 6686 m) w Himalajach Rolwalingu. O szczegółach tej klasowej wspinaczki opowiedzieli nam na gorąco, jeszcze z Nepalu.
***
Gratulacje za klasowe przejście w dobrym stylu! Na początek powiedzcie nam, gdzie jesteście?
Wadim: Dzięki za gratulacje. Jesteśmy już od dwóch dni w Katmandu. Siedzimy w hotelu i w zasadzie czekamy teraz na lot do kraju, który nastąpi niebawem.
Skąd pomysł na Chobutse i północno-wschodni filar?
Maciek: Na początku powstał pomysł na jesienną wyprawę do Nepalu w trzyosobowym składzie. Potem różne perypetie sprawiły, że pojechaliśmy w dwójkę. A pomysł na Chobutse? Tak naprawdę to chyba ty Wadim wymyśliłeś? Jak to było?
W.: Już wcześniej Himalaje Rolwalingu mnie interesowały. To miejsce, o którym wielu znanych mi alpinistów wspominało w rozmowach jako o swoich celach w Nepalu. Mówili, że Rolwaling jest ciekawym miejscem, że to już jest bardziej zachodni Nepal. Chociaż teraz już wiemy, że wcale nie zachodni Nepal, tak naprawdę to duży system gór na zachód od znanego wszystkim Khumbu, czyli rejonu Everestu. Chyba jeszcze na etapie planowania przyświecały nam dwa cele. Po raz pierwszy chcieliśmy pojechać na wyprawę, gdzie będziemy mieć bazę w lodży (czyli w domku w wiosce). Żeby nie siedzieć w namiocie, tylko pojechać na szczyt, który znajduje się na tyle blisko wioski, że nie potrzebna jest cała wyprawowa machina i można zakosztować “komfortu”. W grudniu 2022 na obozie zimowym w Dolinie Kieżmarskiej Paul Ramsden podpowiedział nam, że właśnie Chobutse to dobry pomysł na taką wyprawę. Sam też miał jechać, tylko Słoweńcy zrobili już tam drogę i zrezygnował. Ale mówił, że w całym rejonie jest dużo gór, na których można zrobić nowe drogi i pierwsze wejścia.
Jak wygląda trekking i logistyka pod Chobutse?
M.: Trzeba sobie zarezerwować 4 dni, żeby dotrzeć do ostatniej wioski w dolinie – “Na” (4200 m n.p.m.). Na początek z Katmandu pojechaliśmy jeepami do miejscowości Chet Chet. Następnie zaczęliśmy trekking. Spakowaliśmy wszystkie rzeczy i w 3 dni dotarliśmy do wioski, w której założyliśmy nasz “basecamp”.
W.: A propos logistyki. Zapewne większość ludzi zna tak naprawdę Nepal od strony Doliny Khumbu, gdzie leci się samolotem do tego strasznego lotniska w Lukli, co bardzo komplikuje logistykę. Bardzo często pogoda jest niepewna i wtedy samoloty nie latają. A dostać się do Khumbu drogą lądową to skomplikowane i czasochłonne przedsięwzięcie. A do Rolwalingu jedzie się jeepem jakieś 7 godzin i w zasadzie od razu można zaczynać trekking – nawet tego samego dnia, w którym wyjeżdża się z Katmandu, więc jest to naprawdę świetne.
M.: Ponadto Khumbu to miejsce niebywale komercyjne i zatłoczone, a w Rolwalingu trekkersów jest o 90 proc. mniej. Trekking jest bardzo przyjemny, szybki. Do Na to tylko 28 km. A sama logistyka pod Chobutse wyglądała w ten sposób, że z wioski po jednym dniu odpoczynku poszliśmy założyć bazę wysuniętą (ABC), która tak naprawdę otwierała nam pole do działalności górskiej. ABC znajdowało się jakieś 8 km od wioski na wysokości 4900 m n.p.m., na morenie lodowca Rolwaling, gdzie z pomocą 2 porterów zanieśliśmy wszystkie rzeczy, których potrzebowaliśmy do późniejszego wspinania i aklimatyzacji. Z ABC mieliśmy już otwartą drogę w góry.
W.: Warto przy okazji zaznaczyć, bo to też nie jest dla każdego oczywiste, że nowoczesne wyprawy, działające w stylu alpejskim w górach wysokich, dopuszczają korzystanie z usług tragarzy, ale tylko do momentu założenia bazy i ABC. Dalej cała akcja górska leży po naszej stronie. Porterzy są potrzebni do tego, żeby ułatwić transport sprzętu, ale nie ułatwiają nam wspinania.
Jak się aklimatyzowaliście?
M.: Aklimatyzowaliśmy się w rejonie lodowca Rolwaling na okolicznych stokach. Maksymalna wysokość, jaką mogliśmy osiągnąć w terenie „turystycznym”, to mniej więcej 6000 m. I było to chyba za mało, bo Chobutse ma blisko 6700 m. Optymalnie przed wbiciem się w drogę należałoby “klepnąć” 6400, a my mogliśmy wejść maksymalnie na 6000. To był najwyższa wysokość, na której spaliśmy. Jakiekolwiek dalsze (wyższe) próby aklimatyzacji wiązałyby się z prowadzeniem w zasadzie akcji wspinaczkowej, na co nie mieliśmy czasu. Żaden z nas nie był w przeszłości wyżej niż 6200 m, więc był to dla nas kolejny skok, jeżeli chodzi o doświadczenie wysokości.
W.: Najważniejszy był czas aklimatyzacji. Jak przyszliśmy do Na, mieliśmy dzień przerwy, potem poszliśmy rozłożyć ABC na 4900 i wróciliśmy do Na. Następnie mieliśmy 3 dni przerwy i wyszliśmy na 6 dni w góry na całą aklimatyzację. Czyli wyjście na 5300 i zejście do ABC, podejścia na 6000 i zejście do ABC, następnie spanie na 6000 i zejście do Na. Zakładaliśmy, że potrzebujemy przynajmniej 3 dni odpoczynku na regenerację, a nie mieliśmy tych dni. Widzieliśmy, że jest okno pogodowe i że te okno załamuje się we wtorek. Podjęliśmy decyzję, że przed akcją odpoczniemy tylko 2 dni w Na i już trzeciego dnia zaczniemy podchodzić do ABC, żeby zdążyć przed załamaniem.
M.: Dobrze, że taka decyzja została podjęta, bo jak później się okazało, okno się zamknęło. Spadły temperatury, przez 2 dni padał śnieg. Jeśli podsumować całą naszą akcję, to miała mocno napięty harmonogram. Od momentu, kiedy przylecieliśmy do Nepalu, to praktycznie każdego dnia był albo trekking albo transport. Do momentu wbicia się w drogę mieliśmy tylko 6 dni restowych rozłożonych na krótkie, dwudniowe okresy.
Przechodząc do Chobutse. Patrząc na zdjęcie z próby rumuńskiej z 2019 roku, poruszaliście się mniej więcej podobną linią, ale zaskakujące jest porównanie warunków. Mimo większej ilości śniegu w ogóle w 2019 roku wy chyba mieliście go więcej wyżej w ścianie niż zespół rumuński.
M.: Zdjęcie z próby rumuńskiej to jest jedno wielkie złudzenie. Nam się wydawało, jak oglądaliśmy to zdjęcie przed wyjazdem, że ekipa rumuńska doszła de facto prawie do końca drogi. Sądziliśmy, że wycofali się tuż spod grani śnieżnej, skąd na szczyt jest bardzo blisko. Później podczas aklimatyzacji zobaczyliśmy tę górę z przeciwstoku. Okazało się, że tak naprawdę ekipa rumuńska wycofała się może z 1/3 tej drogi, i że powyżej jest morze śniegu, skały i lodu – mnóstwo terenu do wspinania.
W.: Jeśli chodzi o warunki, to ekipa rumuńska działała wiosną, a wiosna i jesień w Himalajach to są dwa odrębne sezony. Zazwyczaj na wiosnę śniegu jest mniej, a po monsunie na jesień jest go więcej, jest też więcej lodu. Ale faktycznie, jak się spojrzy na to zdjęcie rumuńskie, to wychodzi na to, że oni mieli cały dół wyśnieżony. Tam, gdzie my podchodziliśmy po piargach, oni mieli już śnieg, a z kolei wyżej mieli chyba więcej skały, i tutaj nastąpiło coś bardzo dziwnego. U nas na dole śniegu nie było prawie wcale. Zresztą zespół rumuński pisał, że wbijał się w drogę lodową rynną, i my bardzo baliśmy się, że na tej nisko znajdującej się rynnie nie będzie warunków. I po prostu nie będziemy się w stanie wbić w drogę.
M.: Tyle, że pierwsze 200 m musieliśmy obejść filarem skalnym, bo ta rynna nie dochodziła do piargowiska, po prostu wcześniej się urywała i nie było ciągłości śniegu. W górnej części z kolei wydaje mi się, że mieliśmy trochę bardziej korzystne warunki niż ekipa rumuńska, ponieważ leżało więcej śniegu. Miejscami był naprawdę słabej jakości, ale nawet taki 30-centymetrowy śnieg nasypany na płyty pozwala przez te formacje skalne się przecisnąć. Wydaje nam się, że ekipa rumuńska miała tam samą skałę.
Jak przebiegała sama wspinaczka?
W.: Wyszliśmy z ABC około piątej rano. Podejście przez lodowiec było w miarę szybkie (3 godziny). Zaczęliśmy wspinać się skalnym filarem z prawej strony, żeby ominąć wspomnianą zgruzowaną rynnę. Sama wspinaczka tym filarem to był taki “scrambling”, jak to mówią Brytole. Typowy tatrzański teren z trawkami i skałą. Potem wytrawersowaliśmy do tej rynny i od pierwszej chwili byliśmy pozytywnie zaskoczeni tym, że śnieg to taki wzorcowy “styropian”. Jak wbija się dziabę, to aż w uszach piszczy – nieustające i najczęściej niespełnione marzenie każdego alpinisty. Zaczęliśmy w miarę szybko zdobywać wysokość, zdobyliśmy ostrogę filara, gdzie wstępnie planowaliśmy założyć biwak. Było około 12.00. Oczywiście zapadła decyzja, że idziemy dalej.
M.: Od momentu wbicia się w headwall mieliśmy świadomość, że tam raczej nie napotkamy dobrych miejsc biwakowych. To był jeden z powodów, dla których ekipa rumuńska się stamtąd wycofała. Trochę poszliśmy va banque. Nie do końca przemyśleliśmy, gdzie będziemy spać w tej środkowej części. Pierwszy biwak, który planowaliśmy na początku na filarze, wypadł nam na półce skalnej.
W.: Zaczęło robić się ciemno. Byliśmy w środku tej ściany. Tam nie ma żadnych półek. Są śnieżne stoki poprzetykane ściankami i lodospadami. Wszystko się urywa, nie ma kawałka płaskiego terenu. Mieliśmy ze sobą tzw. snow hammock, której projekt podrzucił nam Paul Ramsden, a uszył dla nas z dyneemy Grzesiek “Ges” Grochal z Agrestu. Byliśmy w stanie go rozłożyć niczym hamak i nasypać tam śniegu, żeby po prostu mieć kawałek płaskiego terenu – trochę więcej półki do biwaku. Próbowaliśmy rozłożyć tam namiot. Nie udało się, więc położyliśmy się, a w zasadzie usiedliśmy tam w śpiworach. Pech chciał, że strasznie rozszalał się pod wieczór wiatr i zaczął strącać masywne pyłówki z całej ściany. To był mega nieprzyjemny biwak.
M.: 10 godzin tak naprawdę siedzieliśmy na półce. Co 5 minut byliśmy cali zasypywani intensywnymi pyłówkami. Potem delikatnie się odkopywaliśmy. I znowu, i znowu… To był biwak bez jedzenia i bez picia. Nie byliśmy w stanie wyciągnąć maszynki, bo strasznie wiało i cały czas sypało. Zresztą spadła nam karimata. Tak naprawdę te 10 godzin siedzieliśmy jak w delirium i czekaliśmy na pierwsze promienie słońca.
W.: Bałem się, że po nocy będziemy w takim stanie, że gdy tylko rano zobaczymy słońce, to będziemy chcieli zjeżdżać, ale jakoś tak wyszło, że…
M.: …ciężko byłoby stamtąd zjechać. Tak więc trzeba było iść do góry. Wadim miał gorszą sytuację, bo nie był w stanie cały wejść do śpiwora i założyć kaptura. Ja się jakoś opatuliłem śpiworkiem i było mi w miarę komfortowo. A rano Wadim się tak trząsł, że myślałem, że friendy nam powyrywa ze stanowiska.
W.: Wytrzepałem ze śpiwora jakieś 5 kg śniegu. Byłem cały przemoczony, ale mieliśmy takie nastawienie i morale, że idziemy dalej.
M.: Warto zaznaczyć, że ten biwak był na wysokości 5750. I był dosyć chłodny.
W.: Zaczęliśmy iść następnego dnia i dokończyliśmy ten stok, dołączając do skalnej, krótkiej grańki, która wyprowadza na krawędź skalnej piramidy, którą widać na zdjęciach headwallu. Tam udało nam się trochę podsuszyć rzeczy, pogotować, napić się, złapaliśmy słoneczko i po krótkiej przerwie zaczęliśmy iść dalej. Ten bok skalnej piramidy to była dla nas jedna wielka niewiadoma, bo jak przyszliśmy do doliny, to widać było, że tam jest jeszcze dużo śniegu i lodu. Z biegiem czasu widzieliśmy, że śnieg się wytapia, baliśmy się, że nie będziemy w stanie tego przejść, bo to będzie płytowy teren. Nasze obawy nie spełniły się, było tam sporo śniegu i lodu, przy czym styropian, o którym wcześniej wspominaliśmy, zmienił się w straszliwe cukry, czyli taki śnieg, który nie daje żadnego wsparcia. Wszystko się wysypuje, jest głębokie, kopne. A pod spodem są płyty. Głównie tak to wyglądało w tej części.
M.: Mieliśmy też problem na wyciągach, żeby zrobić stanowiska co 60 m. Dużo tam było zabawy polegającej na tym, że prowadzący znajdował w nie najlepszym terenie ze słabą asekuracją i kończyła się lina. Drugi musiał podchodzić do momentu, kiedy prowadzący założy jakiekolwiek sensowne stanowisko.
W.: Jeszcze w tym styropianie robiliśmy wyciągi na lotnej, związani na około 40 m. Ale ten teren był na tyle nieasekurowalny, że stwierdziliśmy, że po prostu musimy robić wyciągi na sztywno na 60 m, żeby być w stanie założyć chociaż 1-2 przeloty. A wyszło tak, że robiliśmy w zasadzie wyciągi na lotnej, takie 120-metrowe. Na pełnej długości żyły trzeba było to ciągnąć. Prowadzący musiał się trochę napracować, targając linę. Robiliśmy tak dla bezpieczeństwa, żeby mieć jakikolwiek przelot, bo zdarzyło się, że na 40 metrach tego przelotu nie było. O 17 doszliśmy na śnieżną grań, mieliśmy po wcześniejszej nocy obawy co do biwaku. Ale wygraliśmy na loterii…
M.: Jak wyszliśmy na grań, zauważyliśmy, że serak, który jest ograniczeniem tej grani, ma lodową grotę, do której można wejść, osłonić się przed wiatrem, ściągnąć z siebie uprząż.
W.: Na początku trochę się baliśmy, zastanawialiśmy się, czy tam wchodzić. Jak to jest spać w środku seraka… Szczeliny, sople nad głową…
M.: Ja byłem przekonany, że to spoko pomysł. Ten serak jest tu już tak długo, że nie zwali się nam na głowę w ciągu jednej nocy. To był mega komfortowy biwak, ponieważ byliśmy osłonięci od wiatru, było płasko, mogliśmy swobodnie ściągnąć uprzęże i raki, i nie robić stanowiska. Czułem że odpoczywamy po tamtej nieprzespanej nocy. Mogliśmy swobodnie zagotować dużą ilość wody, zrobić sobie herbatki, zupki i wszystko, co chcieliśmy. Poczułem duży zastrzyk energii.
W.: To było 6200 m n.p.m., czyli od poprzedniego biwaku pokonaliśmy około 500 metrów. I właśnie tutaj, już teraz spojrzysz na topo, to się wydaje, że pomiędzy pierwszym a drugim biwakiem jest jakiś malutki kawałeczek. Pewnie niektórzy zadadzą sobie pytanie – co oni tam robili przez cały dzień? Co to był za teren? No właśnie, tam był trudny teren i było go dużo, okazało się, że perspektywa na tym obrazku jest mocno skrócona.
M.: Po tym biwaku błędnie zakładaliśmy, że czeka nas przyjemny i łatwy spacer na szczyt.
W.: Maciek, jak wychodziliśmy rano, wyciągnął kijek…
M.: Tak, mam ostrą widię, zanurzę ją w śniegu i lodzie.
W.: Szybko się wyjaśniło, że cukry, których doświadczyliśmy poprzedniego dnia, dalej ciągnęły się na tej śnieżnej grani. Obserwowaliśmy ją przez teleobiektyw z dołu i tam się świeciły seraki – zakładaliśmy więc wytopiony i twardy lód. Wydawało się nam, że to będzie taki już mocno położony teren, gdzie będą progi lodowe z seraków, i sobie pójdziemy po prostu do szczytu. Z Google Earth wynikało, że to jest 700 m terenu w rzucie poziomym. Sądziliśmy, że to będzie szybka akcja. Wyjdziemy na szczyt i jeszcze tego samego dnia zdążymy zejść nisko.
M.: Okazało się, że się myliliśmy. Teren, który mieliśmy przed oczami, był stromy. Miejscami było do 70 stopni.
W.: To był taka nawiana grań z różnymi nawisami, serakami i przede wszystkim sypkim śniegiem, gdzie nie ma totalnie żadnej asekuracji. Zero lodu, nie byliśmy się w stanie dokopać się do żadnego twardego podłoża, śruby okazały się tam totalnie nieprzydatne. Mieliśmy ze sobą 2 szable śnieżne, które też nie siadały. Było dosłownie parę miejsc, gdzie udało się dokopać do bardziej “mięsistego” śniegu. Tak naprawdę całą grań szliśmy w tzw. dwójce bez sternika.
M.: Idea, która nam przyświecała, była taka, że w momencie, kiedy ja na przykład prowadziłem wyciąg i Wadim – który miał jedną szablę na swoim stanowisku – mnie asekurował. Ja się wspinałem i wbijałem drugą szablę na następnym stanowisku po 60 metrach. Potem ściągaliśmy się na sztywno i znowu braliśmy jedną szablę na prowadzenie, żeby założyć jakąkolwiek asekurację. Ale też zdawaliśmy sobie sprawę, że ta grań jest dosyć strzelista, i że jakby wspinający leciał na jedną stronę, to asekurant powinien rzucić w drugą. Bo inna asekuracja tam po prostu nie istniała.
W.: Trzeba wspomnieć o wysokości. Byliśmy już wyżej niż nasz najwyższy biwak na klimatyzacji. Zaczęła się zadyszka, robiliśmy parę kroków w tych cukrach i regulowaliśmy oddech przez 2 minuty.
M.: Mieliśmy świadomość tego, że tak będzie. Wiedzieliśmy, że nasza aklimatyzacja nie jest na tyle dobra, że będziemy tam biec. Widzieliśmy, że będziemy tam sapać, ale problemem była też temperatura. Pamiętam, że już dość marzliśmy i założyliśmy łapawice.
W.: Tak, było zimno. Chyba z 6 godzin robiliśmy tą grań. Po czym w końcu wyszliśmy na plateau i odetchnęliśmy że przewspinaliśmy już tą straszną część. Dalsza część grani jest płaska, tylko tej grani do szczytu było jeszcze z kilometr na wysokości 6500-6600. Dużo łażenia, a u mnie z wysokości pojawiły się jakieś delikatne omamy słuchowe, halucynacje i oczywiście zadyszka. Maciek czuł się lepiej. Ale w ciągu 2 godzin ciężkiej deliry osiągnęliśmy szczyt.
M.: Ten szczyt jest bardzo nieoczywisty. Po drodze jest kilka fałszywych wierzchołków. Na właściwym byliśmy o godzinie 15:30 i nie było mowy o jakiejkolwiek dłuższej celebracji. Popatrzyłem na Wadima, a on na mnie wzrokiem mówiącym „nie chcę tu być, zejdźmy stąd kurwa”. Zrobiliśmy więc jedno zdjęcie szczytowe i jedno zdjęcie Everestu, Lhotse i Nuptse, bo fajnie je było widać.
I szybka decyzja w dół?
W.: I dzida w dół. Jak najszybciej zbić wysokość.
M.: Powiedziałem do Wadima, że schodzimy stąd jak najszybciej, bo widzę w jakim jest stanie. I to był moment, moim zdaniem, największego zaskoczenia na tej wyprawie. Jak dreptaliśmy tą kilometrową granią, to ja tak naprawdę nie chciałem ujrzeć szczytu. Nie chciałem na nim stanąć, nie marzyłem o tym. Marzyłem o tym, żeby zobaczyć piękną drogę zejściową, którą widziałem wcześniej na Google Earth. A to jest najgorsze rozczarowanie tej wyprawy… Widok drogi wejściowej.
W.: Dokładnie. Jak sobie odpalicie na Google Earth model tego masywu, to widać, że od południa, gdzie planowaliśmy zjeść, jest taka fajnie wyglądająca, łagodna, długa, śnieżna grań pod jezioro Tso Rolpa. To było błędne założenie, wynikające z tego, że opieraliśmy się na informacji, że szczyt Chobutse był zdobyty pierwszy raz chyba 1972 roku. Potem było solowe wejście Mingmy G, potem byli Słoweńcy i my. Zakładaliśmy, że to taka normalna droga.
M.: Ale mieliśmy też informacje, bo pisaliśmy z ekipą słoweńską, że oni tamtędy nie schodzili, a zjeżdżali.
W.: No ale nam nie zapaliła się żadna lampka ostrzegawcza.
M.: Ale uznaliśmy, że skoro koleś wszedł tam solo, to jakoś łatwo musiał z tego szczytu zejść. Nie zjeżdżał 3 dni jakąś straszną ścianą. A już w Katmandu agent powiedział nam, że Mingma “zaginął” w zejściu na 2 dni. Okazało się, że to zejście wcale nie jest takie łatwe, że ta śnieżna grań, która opada, jest poszarpana serakami i u góry się urywa.
W.: Urywa się, co chwila są jakieś ściany. A zejście wcale nie było szybkim wytraceniem wysokości. Musieliśmy założyć biwak na seraku na wysokości 6400.
M.: Następnego dnia przez cały dzień do godziny 15.00 zjeżdżaliśmy, szukając drogi przez ścianę. Założyliśmy chyba około 12 abałaków.
W.: Tak, to może nie jest jakaś zatrważająca liczba, bardziej robią wrażenie te zjazdy przez seraki. Przejście po wiszącym lodowcu, wejście w kociołek, jakieś trawersy. Nie mieliśmy żadnego zdjęcia tej ściany, szliśmy totalnie na czuja. Naprawdę byliśmy wycieńczeni. To już był ten dzień załamania pogody i zaczął się opad śniegu, nie mieliśmy też widoczności, więc tak naprawdę na dość dużym farcie zeszliśmy stamtąd w miarę bezbłędnie. Dotarliśmy w zasadzie do lodowca na stronie południowej i myśleliśmy, że stamtąd już sobie elegancko zjedziemy do jeziora Tso Rolpa. Oczywiście znowu byliśmy w błędzie. Jest to dolina, do której pies z kulawą nogą nie zagląda. Nie ma tam żadnych ścieżek, lodowiec znowu opada, robi się trudny. Musieliśmy założyć czwarty biwak, już drugi w zejściu.
M.: Wtedy odczuliśmy bardzo mocne zmęczenie. Na starcie w plecakach mieliśmy 22 kg i piątego dnia akcji te plecaki wciskały nas w glebę tak, że się iść nie dało. Pobłądziliśmy trochę z naszej winy, gdzieś tam zgubiliśmy ścieżkę, zamiast iść drogą szliśmy jakimiś osuwiskami. Później walczyliśmy o życie na nepalskiej “Lagunie Tore”.
W.: Czyli odpowiedniku patagońskiej Laguny Torre, która jest legendarna ze względu na kaprawość i niebezpieczeństwo obejścia tego jeziora. Tu było podobnie. Ale udało się piątego dnia akcji wieczorem dojść do wioski. Tak, myśleliśmy, że zejście będzie szybkie, łatwe, ale okazało się naprawdę wymagające.
Napotkaliście dużo technicznego, mikstowego terenu?
W.: Na początku był skalny filar o charakterze tatrzańskiego parchu, potem super styropiany i takie naprawdę topowe miksty. Tego terenu mikstowego było tak z 400-500 metrów, i był super. Wymarzony alpejski mikst ze ściankami skalnymi, z w miarę dobrą asekuracją, lodowymi progami, lodospadami. Potem cukry, niebezpieczeństwa, brak asekuracji, hemoglobina, halucynacja – taka sytuacja.
M.: Miejscami ta droga była mega przyjemna, miejscami poważna, miejscami miała elementy śmiertelne, po prostu to mocno złożona wspinaczka.
Obiektywne ryzyko drogi oceniliście “R/X” (ryzykownie, śmiertelnie)…
M.: Zanim o ryzyku, to jeszcze powiedzmy o butach, bo to fajna historia. Jak oglądaliśmy ten filar skalny, jedno miejsce nam się nie podobało. To był taki świecznik w połowie i obawialiśmy się, że jeżeli rynna nie jest wylodzona, to będziemy musieli wspinać się tym filarem do końca. Widzieliśmy na teleobiektywie, że pod tym świecznikiem są płyty. Na etapie pakowania uznaliśmy, że musimy zabrać miękkie buty wspinaczkowe i magnezję, żeby w razie czego przewspinać ten fragment.
W.: Finalnie okazało się, że zupełnie nie było to potrzebne i Maciek przeniósł przez szczyt Instincty boulderowe…
M.: …ale magnezję wysypaliśmy, żeby było lżej.
M.: Wracając do R/X. W górnej części z cukrami stanowiska raczej nie były godne zaufania, a w zasadzie to ich nie było, nie było też przelotów i była lotna asekuracja non stop w terenie, gdzie w każdym momencie można się osunąć. Jeżeli tam byłyby styropiany, to myślę, że nie mielibyśmy takiego odczucia, ale wyceniliśmy tę drogę po prostu w taki sposób, w jaki ją zastaliśmy i odczuliśmy. Myślę, że warunki najczęściej właśnie takie tam są, raczej nie ma tam styropianu, więc po prostu ta droga jest raczej ryzykowna.
Co wypaliło, a co zmienilibyście przy innym podobnym celu?
M.: Myślę, że nasze założenia w 85 proc. były słuszne.
W.: Dobrze się spakowaliśmy.
M.: Zjeb… z zejściem. Nie, nie mieliśmy na tyle czasu, żeby tam podejść i zobaczyć to zejście. Jakbyśmy mieli 2 tygodnie więcej…
W.: Tak, ale z drugiej strony daliśmy radę z naszymi umiejętnościami i ze sprzętem, który mieliśmy. Byliśmy dobrze spakowani. Dobrze, że wzięliśmy szable śnieżne. Idealnie wymierzyliśmy jedzenie, wzięliśmy trochę za dużo gazu.
M.: Zabrzmi to trochę nieskromnie, ale nie wiem, co bym zmienił. Byliśmy idealnie ubrani. Ubiór był perfekcyjny, trochę marzliśmy, ale więcej nie było sensu brać, bo było w miarę ciepło na biwakach. Mieliśmy dużo warstw. Mieliśmy też dość cienkie śpiwory i zakładaliśmy, że będziemy spać w puchówkach i spodniach puchowych. To sprawdziło się idealnie.
W.: Ja bym podsumował to tak. Myślę, że na naszej ścieżce rozwoju, jako alpinistów, doszliśmy do punktu, kiedy po prostu jesteśmy w stanie samodzielnie zorganizować wyprawę w nowy rejon, wybrać cel, właściwie spakować plecaki. Już nie popełniamy jakichś takich głupich, szczeniackich błędów, które potem nam uniemożliwiają prowadzenie akcji. Jestem naprawdę zadowolony z tego, jak ta wyprawa nam się udała pod kątem organizacyjnym i logistycznym. We wszystkim się dogadywaliśmy. Było sporo konstruktywnych dyskusji przed wejściem w ścianę, co robimy i jak się pakujemy.
M.: Już na etapie planowania wyprawy w Polsce próbowaliśmy obniżyć maksymalnie wagę plecaków. Kupiliśmy tytanowe haki. Wadim zrzucił karimatę, żeby było lżej na biwaku ;). Podjęliśmy wysiłek przy planowaniu, kupiliśmy cieńsze liny i lżejszy sprzęt, bawiliśmy się tą całą formą, żeby finalnie te plecaki nie były nie wiadomo jak ciężkie. W końcu wspinaliśmy się we tylko we dwóch.
W.: Co więcej, pierwszy raz chyba jechaliśmy na wyprawę mając wrażenie, że przed wyjazdem jest wszystko dopięte na ostatni guzik. Miesiąc przed wyjazdem byliśmy już w miarę gotowi, mieliśmy cały sprzęt skompletowany i załatwione wszystkie formalności. W sierpniu byliśmy już w zasadzie ogarnięci.
M.: Miałem takie poczucie, że jadę na wyprawę z dobrym kumplem. Wiem, jak się wspina, że się z nim dogaduję i że to po prostu kolejna wspinaczka. Jedziesz na wspinanie, zmienia się tylko rejon.
Co dalej?
M.: Musimy kawę zrobić.
W.: Musimy do Polski wrócić.
M.: Wadim leci do Patagonii, ja jadę na Trango z powrotem z Michałem Królem.
W.: Mamy mocne postanowienie, żeby w przyszłym roku, jak Maciek wróci z Trango, a ja wrócę z Patagonii, nie chcemy żadnych wypraw. Chcemy przez rok odpoczywać.
M.: W przyszłym roku odpoczynek…, ale co dalej? Trochę ta wyprawa otworzyła nam oczy na to, co można robić w górach. I jakie są możliwości działania w takim stylu. Bo ani ja ani Wadim nie będziemy jeździć na ośmiotysięczniki, nie będziemy łazić drogami normalnymi. To nie jest nasza droga, ale ja sobie uświadomiłem na tej wyprawie, że jest tutaj sporo ciekawych gór, które można atakować naprawdę w fajnym stylu – w stylu alpejskim. Tutaj jest morze możliwości, możesz tutaj spędzić całe wyprawowe życie i przewspinasz ledwie procent tego, co tutaj jest.
W.: Ja widzę jeszcze, czego teraz najbardziej brakuje, żeby robić fajne i kreatywne rzeczy w górach. To jest to, co robi Paul Ramsden. Gość doskonale wie, jak wyglądają rejony w Nepalu, odpala Google Earth i bazując na swoim ogromnym doświadczeniu, intuicji oraz znajomości rejonu jest w stanie wybrać dziewiczą górę, pod którą nie było żadnego alpinisty. Nie ma żadnych zdjęć, a on po prostu bazując na jakimś modelu 3D terenu, który jak już wcześniej wspominaliśmy – nie jest dokładny, jest w stanie namierzyć nietkniętą górę na jakimś zadupiu, na której oczywiście robi przejście na miarę Złotego Czekana. Więc to jest to, czego chyba będziemy się uczyć przez całe nasze wspinaczkowo-wyprawowe życie.
M.: Żeby licytować też miejsca, które są mniej znane.
W.: I żeby nie przelicytować z kolei w drugą stronę celów. Gdzie po prostu moglibyśmy sobie z wielu różnych przyczyn, chociażby logistycznych, nie poradzić…
M.: …albo zrobić sobie krzywdę. Uważam, że ten cel, który wybraliśmy, był skrojony idealnie pod nasze aktualne możliwości.
Dzięki! Jeszcze raz gratulacje!
***
Już dzisiaj możemy zaprosić na Krakowski Festiwal Górski (2-3 grudnia, ICE Kraków) na wciągającą opowieść na żywo z tej wspinaczki. Maciek i Wadim będą gośćmi tej imprezy.
Chobutse [1]
Świetne przejście, jeszcze raz gratuluję !!
jankuczera