Jasiu Świder: odszedł z miłości do gór
23 lipca br. zginął w Tatrach Jan Świder (lat 64). Wybitny wspinacz, wielki miłośnik gór. Aktywny w latach 80. w Himalajach, Tatrach i Alpach, autor wielu świetnych przejść. Wspomina go Adam Śmiałkowski.
***
Przy Jasiu poczułem i zrozumiałem, że w góry, w Tatry, idzie się nie dla zdobycia szczytu, nie po wybrany cel, ale dla drugiego człowieka. Że idzie się, tak ‘na spacer’, jak mawiał Jasiu, żeby się przejść w jego towarzystwie, żeby w tym jego umiłowaniu Tatr jeszcze głębiej odczuwać ich urok i majestat. W tej jego obecności wszystkie mijane ściany, dotknięte jego spojrzeniem, ożywały. Otwierały się na jego serdeczność, przemawiały skrytymi zacięciami, rysami, i tą swoją intymność jemu oddawały.
Nie ma sensu, ani żadnej potrzeby pytać jak zginął. Szukanie przyczyn jest tylko zbędną potrzebą racjonalnego umysłu, który chce wszystko porządkować, rozumieć, tłumaczyć. Jasiu odszedł z miłości do gór. Nie bezduszne góry go zabrały, nie – został tam, gdzie chciał. Umarł z miłości do Tatr. Nie ma wytłumaczeń. Miłość tak wielka, którą niósł w sobie Jasiu, przemyka się po graniach i wierzchołkach, znika za moim horyzontem rozumowania. Uniosła go poza nasze pragnienia zatrzymania Jasia na zawsze przy sobie, poza irracjonalną i egoistyczną usilność wstrzymania czasu i zdarzeń, by jeszcze z Jasiem tej jego miłości doświadczać, dotykać.
Jasiu kochał także ludzi. Nie znam troskliwszego partnera od niego. Troszczył się o tych, z którymi szedł również poza górską ścieżką. Ostatni jego powrót z Tatr był właśnie troską o człowieka, z którym pokonał w Tatrach wiele dróg. Nie była to kolejne wspinaczka, tylko miłość do konkretnego człowieka, by się z nim przejść w ukochane miejsca, by wrócić do świata, w którym się poznali, a od którego tamtego odsunął dramatyczny wypadek (nie w górach). Jasiu mu przypominał gdzie byli, prowadził z powrotem do życia, przywracał utraconą pamięć. Tak właśnie Jasiu widział jego powrót – przez miłość do gór, wiodąc go swoją miłością do ludzi.
Jasiu nie potrzebował celu, by znaleźć się w górach. ‘Cel się sam znajdzie’ – mawiał. ‘Zróbmy cokolwiek, a co, zobaczy się na miejscu’ – odpowiadał na moje niezdecydowanie. Nie szukał nowych dróg, to one jego odnajdywały. On się tylko zachwycał napotykanymi ścianami, ich szczegółami, a one mu się poddawały, zapraszały. Chciał trafić tam, gdzie jeszcze nie był. Nie w takiej czy innej dolinie, czy na jakimś szczycie, bo nie ma w Tatrach dolin, których by nie znał lepiej od zarośli je strzegących, ani szczytów, które by jego nie znały. Chciał odkrywać zakamarki, szczegóły, góry dzikie i niedostępne dla innych.
Kiedyś po wyjściu z południowej ściany Małego Lodowego szliśmy, już niezwiązani, łatwym podszczytowym terenem. Wiele razy szedłem tamtędy, szukając jak najmniej wymagającego dojścia do szczytu. Lecz Jasiu nie szukał końca dnia, i nigdy nie pozostawał obojętny nawet na najmniejsze uroki granitu. Dostrzegł gładkie zacięcie, do którego natychmiast przyparł, by po chwili zniknąć gdzieś w górze. Nim się uporałem z zacięciem i stwierdziłem, że było trudniejsze niż niejedno miejsce w ścianie, Jasiu już za mną wołał ze szczytu. Innym razem wybrałem drogę na Staroleśny Szczyt. Jasiu już wiedział, którą rysą pójdziemy, bo ją wcześniej zauważył, włócząc się po okolicy. Żaden z nas nie sprawdził, że to nie jest rysa z opisu drogi, ale nigdzie niewzmiankowana, dziewicza połać ściany. I tylko z Jasiem dzieliła swe wdzięki.
Na pierwszej wspólnej drodze Jasiu poszedł zupełnie z boku planowanej drogi, bo mu się spodobała sąsiednia formacja. Przy kolejnym wyciągu doszedłem do pięknych płyt, przeciętych rysą. Zarosłe trawą i mchem pozostawały nietknięte. Mogłem je obejść, ale wiedziałem już, że Jasiu miałby mi za złe uciekanie od piękna. Nie odważyłem się ich tknąć, były zbyt trudne. Jasiu zatańczył na nich z lekkością. Tę drogę ochrzciłem mianem Jaśkowych baletów. Jasiu przystał z wyrozumiałością, by jego imię było w tak mało poważnej nazwie.
Jasiu był wyrozumiały dla każdej mojej słabości. Kiedy zimą, po przejściu Komina Węgrzynowicza, nie miałem już chęci wyjścia na grań, nie sprzeciwił się, choć bardzo chciał dojść do Małej Rogatej Szczerbiny, by skończyć drogę. Doskonale rozumiał moje zmęczenie. Nie chciał schodzić bez asekuracji, choć mnie się wydawało, że jest zbędna. W którymś ze stromszym miejsc Zachodu Grońskiego poślizgnąłem się. Jasiu zatrzymał upadek na wyprężonej linie. Być może uratował mi życie. Po naszej ostatniej wspólnej drodze, która też nie miała być w założeniu nową, a jedynie za przyczyną Jasia, wstąpiliśmy tam, gdzie było najpiękniej, poddałem kilka propozycji nazwania jej. Najbardziej przypadł Jasiowi do gustu Świecznik koneserów.
Nie trzeba szukać symboli, same przychodzą, dzieją się i wskazują na wiele rzeczy, zanim je zrozumiemy. Ale nawet gdy zrozumiemy, nic zmienić już nie możemy. Jest tylko smutek, że choć tak wiele było nam dane razem przeżyć, to jednak zbyt mało, aby zrozumieć lepiej drugiego człowieka. Nic nie znaczą wszystkie ”tatrzańskie zdobycze”, one pozostają głęboko poniżej Jaśkowego uśmiechu, czy jego radości ze stąpania po dziewiczych płytach. Jasiu otwierał góry dla serca i serca dla gór.
Był Jasiu znawcą topografii tatrzańskiej, choć ze swoją znajomością się nie obnosił. Przeszedł wiele grani, w tym Grań Tatr Bielskich, dokładniej niż ktokolwiek przed nim, wręcz purystycznie. Zimą, gdy zbyt wielka ilości śniegu nie pozwalała na wspinanie, zaszywał się w głąb pustych dolin na zwykłych biegówkach. Napawał się Tatrami w każdych warunkach i o każdej porze.
Zawsze pozostawał skromny, i w swoich odkryciach i w naszych rozmowach. Zawsze niezwykle ciepły, z uśmiechem, który niósł spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nic nie zmiecie tego uśmiechu z mojej pamięci, nic nie rozproszy pamięci o zwyczajnie dobrym człowieku, jakim pozostaje w moich myślach i w szczególnych górskich obrazach.
Pozostań zawsze żywy i tak dobry jak w życiu, w każdej ludzkiej pamięci!
Wspaniałemu człowiekowi i niezwykłemu partnerowi
Adam Śmiałkowski
Niektóre przejścia Jasia z dwóch ostatnich lat: tatry.przejscia.pl.
Jan Świder (1959-2023) - wspomnienie [3]
Piękne wspomnienie. I w dużej mierze uniwersalne. Dziękuję, Adamie. Jeszcze…
GG