Beata Słama o filmie „Broad Peak”
Wreszcie, po pandemicznych perypetiach, odbyła się w Zakopanem premiera Broad Peaku w reżyserii Leszka Dawida. Szłam na nią z obawą, bo pierwszy raz w życiu miałam oglądać film o ludziach, których znałam, do których miałam stosunek emocjonalny, i nie mam tu na myśli tylko głównych bohaterów. Nigdy też nie oglądałam filmu dotykającego moich własnych przeżyć, o wydarzeniach będących też w jakimś sensie moim udziałem. Postanowiłam wobec tego przyjąć postawę, która pomoże mi jakoś przez to przejść: potraktować ten film jako uniwersalną opowieść o ludzkim losie, jak każdą inną fabułę. Nie dało się. Nie wiem, czy to dobrze czy źle. Ale na pewno nie będzie to recenzja recenzyjna, tylko garść uwag.
***
Pewnego wieczoru w „Betlejemce” Bogdan Jankowski opowiadał nam i kursantom o wyprawie na Broad Peak w 1988 roku. Jak wiecie, jeździł na wyprawy jako łącznościowiec i rejestrował wszystkie radiowe rozmowy. Stłoczeni w sali na górze (zapach suszących się górskich ciuchów, gotowania, duszno) oglądaliśmy slajdy i słuchaliśmy z zapartym tchem rozmów przez radio, gdy Maciek Berbeka zgubił się na Broad Peaku i walczył o życie. I choć znaliśmy zakończenie, emocje były wielkie i pamiętam je do dziś.
I przyszło mi przeżywać to na nowo.
Film zaczyna się właśnie od tej wyprawy i tych rozmów. I tu pora, by napisać, że scenarzysta, Łukasz Ludkowski, wykonał kawał dobrej roboty, wykazał się niezwykłym wyczuciem tematu, dobrych uchem i ogromną rzetelnością. Nie usłyszymy ani jednego fałszywego tonu.
Sceny są krótkie, niemal szkicowe, lecz bardzo sugestywne. Czasem zaledwie grymas czy spojrzenie. Słowa są w tym filmie dawkowane oszczędnie.
Widać dbałość o detal i prawdę. Co docenią raczej osoby będące blisko.
Kostiumy skomponowane z ogromną pieczołowitością. Namioty „z epoki”.
To najlepiej sfilmowany film górski (zdjęcia Łukasz Gutt), jaki widziałam, choć trzeba przyznać, że konkurencja jest niewielka.
To nie Everest, K2 czy Cliffganger.
Zero greenboxów i efektów specjalnych (jeśli są, to nie widać), tylko orka w terenie (Alpy, Karakorum, wysoko).
Co zadziwiające, lepiej oddaje specyfikę himalajskiej wyprawy, mozół wspinaczy i napór natury niż niejeden dokument. Dzięki doskonałym zdjęciom i montażowi to film niezwykle sensualny, sprawia, że niemal dotykamy żywiołów i dzielimy trud bohaterów. Dotykamy tego, czym naprawdę jest walka w wichurze o każdy krok i oddech. I cierpienie.
Aktorzy: oczywiście wszyscy są podobni, do kogo mają być podobni, lecz jest to podobieństwo zarysowane delikatnie, wystarczająco i w sam raz. Nikt nie próbuje być Robertem de Niro ani lecieć Stanisławskim, bo nie o to tu chodzi. Bo łatwo otrzeć się o szmirę.
Ireneusz Czop, grający Maćka Berbekę, nie stara się być jak Maciek. A Maja Ostaszewska nie stara się być jak Ewa. Nie sugeruje tego nawet jej wygląd – bo trudno tu mówić o charakteryzacji. Grają dwoje ludzi stojących w obliczu określonych sytuacji. Bardzo związanych, nicią czasem niewidoczną, więzią niewymagającą słów – to opowieść nie o Ewie i Maćku, a o miłości. Nie wiem, jak w życiu z nimi było, lecz to w ogóle nie jest ważne. Bo reżyserowi, Leszkowi Dawidowi, udało się dotknąć istoty związku między dwojgiem ludzi, trudnego, jak chyba każdy długi i głęboki związek.
Irytuje jednak – jakże częste w literaturze i filmie górskim – pozycjonowanie kobiety wspinacza jako kury domowej, która albo trwa cicho w milczącej akceptacji, albo gniewnie tłucze garnkami. Bo choć zostało zasugerowane, że Ewa była artystką i odnosiła sukcesy, w filmie występuje najczęściej w koszuli nocnej lub przy garnkach właśnie, a przecież nieźle ogarniała. Była artystką i mamą czterech synów. I wyrazistą osobowością.
Nie jest ten film próbą docierania do prawdy o ostatniej wyprawie Maćka, to nie film rozrachunkowy. Nie jest też pompatyczny i dokręcający emocjonalną śrubę. O jego jakości decyduje to, że reżyser powstrzymał się od wielu rzeczy. (Co wielu reżyserom przychodzi z trudem). Na przykład od irytujących i jałowych dociekań, po co ludzie chodzą w góry. I w nich umierają. Bo nie ma na to odpowiedzi. A raczej każdy ma swoją.
Na widowni siedziała mama Maćka. A przecież dzieci nie powinny umierać przed rodzicami.
Bartłomiej Kuraś wstał po premierze wcześniej niż ja (a może się nie kładł?) i machnął tekst do „Gazety Wyborczej”, w którym napisał: „Premiera filmu „Broad Peak” w Zakopanem. To hołd dla Macieja Berbeki i pierwszy obraz fabularny kręcony na wysokości 5500 m n.p.m.”
Nie bardzo rozumiem, co jest hołdem, film czy premiera. Wydaje mi się jednak, że ani jedno, ani drugie.
Lecz jeśli dziennikarzowi chodziło o film, to jego zaletą jest właśnie to, że nie jest hołdem.
Dla mnie to przede wszystkim film o samotności. Bo filmowy Maciej to człowiek samotny, jego spojrzenie zwrócone jest w głąb, nieco nieobecne, jakby skrywał jakąś tajemnicę. Jest zapatrzony w marzenie, za zawsze naznaczony tym, co w górach przeżył – bo przecież śmierci w oczy nie spogląda się bezkarnie – co sprawia, że między nim a światem wyrasta niewidzialna, wyobcowująca ściana.
Taką postać stworzył Ireneusz Czop. (Zwróćcie uwagę na jego spojrzenie w scenie wywiadu).
Czy to prawdziwy Maciek? Dla mnie nie ma to znaczenia. Bo to opowieść o człowieku i jego losie.
No i proszę, mimo wcześniejszych zapowiedzi udało mi się na koniec oderwać od konkretów i konotacji i spojrzeć na to dzieło tak, jak spojrzeć chciałam, dostrzec jego uniwersalność.
Po projekcji pytałam znajomych (i nie) o opinię o filmie. Niektórzy jeszcze byli w emocjach (Kinga Baranowska, też stanęła na Broad Peaku), inni zdecydowanie na tak. Byli też jednak tacy, choć nieliczni: dłużyzny, nieznośna muzyka, okropne zdjęcia, fatalny. Możliwe. Musicie przekonać się sami.
Na Netflixie od 14 września, choć lepiej obejrzeć film w kinie.
Beata Słama
Tekst pochodzi ze strony Górski Dom Kultury
Recenzja [64]
Najlepsza recenzja napisana przez kobietę jaką przeczytałem. Pal licho film-jaki…
Edgar Nevermore