14 września 2022 11:46

Historia jednego zdjęcia Marcina Ciepielewskiego: „Banana Joe” M9

Kolejny odcinek z cyklu „Historia jednego zdjęcia”. O swoich fotografiach „od kuchni” opowiada Marcin Ciepielewski, którego prace pewnie doskonale znacie. Marcin: „to dla mnie świetna okazja na podzielenie się kilkoma historiami z sesji fotograficznych, a także przedstawienia okoliczności powstania zdjęć”. Tym razem Krzysztof Rychlik na drodze Banana Joe M9.

Krzysztof Rychlik i „Banana Joe” (fot. Marcin Ciepielewski)

Krzysztof Rychlik i „Banana Joe” (fot. Marcin Ciepielewski)

***

Jednym z tematów, który od samego początku mojego kontaktu zarówno ze wspinaniem w górach, jak i fotografowaniem, było wspinanie zimowe i lodowe. Polska nie jest wymarzonym miejscem na uprawianie tej specyficznej, trudnej, niebezpiecznej, a jednocześnie szalenie malowniczej dyscypliny, dlatego przez bardzo długi czas nie miałem żadnej możliwości na przeprowadzenie sesji tego typu. Kiedy jeszcze mieszkałem w Lublinie, zarówno logistyka, jak i kompletny brak potencjalnych modeli, skutecznie blokowały mi jakiekolwiek próby podejścia do tego tematu. Jednak wkrótce po przeprowadzce do Krakowa z pozoru mało znaczące wydarzenie otworzyło mi wreszcie drogę do eksploracji lodospadów z aparatem.

Podczas jednego z późnojesiennych wieczorów trafiliśmy z Kubą Ciechańskim na Avatar, aby zrobić trochę wytrzymałości na linie. Tam mignęła mi znajoma twarz, po bliższych oględzinach i przywitaniu się miałem przed sobą jednego z najlepszych wspinaczy lodowych i drytoolowych, Krzysztofa Rychlika. O Krzysztofie słyszałem i czytałem dużo, nawet wiele lat temu spotkaliśmy się, ale spodziewałem się, że spowite gęstymi oparami alkoholu okoliczności tamtego spotkania w krakowskim pubie mogły sprawić, że nie będzie mnie pamiętał. Szybko okazało się jednak, że moje obawy były bezpodstawne, po dłuższym badawczym otaksowaniu mnie Krzysiek stwierdził „Ja cię znam, ale nie wiem skąd”. I lody – nomen omen – zostały przełamane. Warto w tym miejscu zacytować wspomnienia Krzyśka z tamtego momentu: „Znienacka podchodzi do mnie miły, uśmiechnięty jegomość i coś tam gada. Nawet przyjemne to gadanie. Nagle oświadcza, że jest pasjonatem fotografii i zaczyna coś bredzić o robieniu zdjęć na wiszących soplach i w lodowych tunelach. Myślę – wariat, ale z gatunku tych nieszkodliwych, więc śmiało można go utwierdzić w słuszności wizji, bo konsekwencji raczej nie będzie. Los jak zwykle ze mnie zakpił. Śruba nie tylko okazał się wariatem, ale wyjątkowo nieszkodliwym, zapalczywym, zdeterminowanym i stabilnym. Okazał się być artystą, a ja jego długonogą, blond muzą o tajemniczym uśmiechu, której życie i dobrostan psychiczny jest regularnie narażany na szwank”.

Faktycznie kułem żelazo póki gorące i pod koniec treningu byliśmy umówieni na zapoznawczą, rekreacyjną wizytę w Dolinie Białej Wody. Nie minęło wiele czasu i już spotykamy się u Słowaka na Łysej Polanie gotowi do akcji. Miało być łatwo, szybko i przyjemnie, krótkie podejście po płaskim, odrobinę do góry, droga mikstowa, ubezpieczona spitami i wyjście na spektakularny sopel lodu, po czym po podwieszeniu poręczówki miałem wymałpować do góry i zrobić zdjęcia na soplu. Byłem pełen entuzjazmu i nie zwróciłem zupełnie uwagi na sceptyczne spojrzenia Magdaleny Imielskiej, partnerki (obecnie żony) Krzyśka. Szybko jednak przypomniałem sobie moje wcześniejsze doświadczenia ze wspinania zimowego w Tatrach oraz zasłyszane stwierdzenie, że „wspinanie zimą to zawsze jest wojna”.

Brak doświadczenia zemścił się już na podejściu, bo 100 metrów statyka, które miał sięgnąć do podstawy ściany, ciążyło mi niemiłosiernie. I chociaż słoneczko świeciło, to powolutku zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę, że temperatura jest bardzo niska i pomimo rześkiego podejścia nasze palce szybko zaczynają drętwieć z zimna. Nasza czujność jednak została po raz kolejny uśpiona, gdy podeszliśmy pod Vzdusny Lad i naszym oczom ukazała się spektakularna, długa kurtyna lodowa. Oczy mi się zaświeciły i pomimo wgniatającego w śnieg plecaka, już widziałem oczami wyobraźni niesamowite kadry, jakie za chwilę ustrzelę.

Mój entuzjazm został znów przystopowany na pierwszym wyciągu i wtedy zacząłem już widzieć w całej okazałości, że focenie na lodospadach to będzie orka… W małpy wbiłem się totalnie przemarznięty czekaniem, aż Magda i Krzysiek przewspinają pierwszy wyciąg, wszystko mi się plątało i zaczepiało o raki, lina bujała się, zrzucając na mnie kawałki lodu i strącając sople, brak oparcia dla stóp w przewieszonej skale uniemożliwiał ustabilizowanie pozycji, torba z aparatem przewieszona przez ramię, niemal wyrywała mi kręgosłup, a coraz bardziej przejmujące zimno sprawiało, że z trudem przesuwałem linę w przyrządach. Kiedy wreszcie doczołgałem się do stanowiska, byłem przemarznięty do szpiku kości i z przerażeniem myślałem o pałowaniu kolejnej długości liny, zwłaszcza, że wiązałoby się to ze sporym wahadłem, gdyż kolejny wyciąg prowadził przez skalny dach do sopla zwisającego z jego krawędzi… Robiło się coraz poważniej, ale bardziej niż (jak się potem okazało) ponad dwudziestostopniowy mróz zmroziły mnie słowa Krzyska, że chyba trzeba odpuścić, bo jest zdecydowanie za zimno na wspinanie.

Krzysztof Rychlik (fot. Marcin Ciepielewski)

Krzysztof Rychlik (fot. Marcin Ciepielewski)

Po całym tym wysiłku byłem totalnie podłamany, zwłaszcza, że przed oczami wciąż miałem tą piękną lodową kurtynę… po krótkiej analizie sytuacji, pod piorunującym wzrokiem Magdaleny, która telepała się z zimna, postanowiliśmy jednak jeszcze kawałek spróbować, gdyż spity i teren skalny w dachu dawały gwarancje bezpieczeństwa, a decyzję miał podjąć Krzysiek po sprawdzeniu jakości lodu na wyjściu. W każdym razie raczej już nie miałem nadziei na podwieszenie poręczówki i focenie z góry na następnym wyciągu, tak więc przywiązany do stanowiska i trzęsąc się z zimna, wygrzebałem aparat i zacząłem przymierzać się do kadru, żeby zrobić cokolwiek.

Moja wizja zdjęć, którą miałem w głowie, i zafiksowanie na niej nie pozwoliło mi chyba w tamtej chwili dostrzec potencjału kadru, jaki miałem przed sobą i w sumie dość zrezygnowany śledziłem przez wizjer aparatu pewne ruchy Krzyśka, sprawnie pokonującego drytoolowe trudności w okapie. Po dotarciu do sopla Krzysiek wykonał kilka uderzeń dziabami w lód i zdecydowanie odmówił dalszej wspinaczki, w tak niskich temperaturach lód staje się bardzo kruchy i wspinanie jest zbyt niebezpieczne. Gorączkowo analizowałem sytuację w wizjerze. Po wymianie kilku zdań Krzysiek zgodził się zejść na sopel i ustawić na jego krawędzi, w tej pozycji wciąż był asekurowany ze spita nad głową. Kadr zaczynał mi się kleić, szybko też wydobyłem z Krzyśka jego wrodzony talent do pozowania, a czerwona kurtka, kask i agresywna krzywizna narzędzi lodowych zaczynały budować pożądany akcent w kompozycji. Po kilku próbach i przymiarkach przy akompaniamencie trzaskającej migawki, uznałem, że nic już więcej z tego nie wykrzesamy. Zgrabiałymi palcami zakładaliśmy liny w przyrządy zjazdowe i szybko zjechaliśmy w dół.

Z jednej strony byłem po tej sesji nieźle zmęczony, fotografowanie wspinania zimowego okazało się chyba najtrudniejszym wyzwaniem, jakiego podjąłem się na mojej fotograficznej drodze. Jednak to doświadczenie okazało się bardzo pouczające i wyciągnąłem z niego bardzo ważną lekcję, która – jak się okazało – zaowocowała w przyszłości. Jednak zgrywając zdjęcia na dysk, miałem też duże poczucie niedosytu, bo wiedziałem, że nie udało mi się zrealizować zakładanej wizji. Szybko jednak się okazały prawdą słowa Ansela Adamsa, że „12 świetnych zdjęć w ciągu roku to znakomity rezultat”, i efekt po edycji jednego kadru z Banana Joe pozwolił mi sparafrazować jego słowa: „1 świetne zdjęcie z sesji wspinania lodowego to znakomity rezultat”. O czym przekonałem się zaraz po publikacji zdjęcia i ogromnej ilości pozytywnych reakcji oraz kolejnych nagrodach, jakie otrzymałem za ten kadr: 2 nagroda w kategorii „Winter Sports” na International Photography Awards 2018, 2 nagroda w kategorii „Sport” w International Chromatic Awards 2018, wyróżnienie w kategorii „Professionals/Press/Sports” Px3 Paris Photography Prize 2019. O tym, że to zdjęcie wciąż trzyma klasę świadczy też fakt, że w tym roku dostało się do finału prestiżowego MontPhoto Contest w Hiszpanii i pojawiło się na stronie National Geographic Espania.

I jeszcze na koniec konkluzja Krzyśka: „Historii oczywiście będzie ciąg dalszy (o ile Mój Przyjaciel Śruba nie dokona skutecznego wreszcie zamachu na mnie), więc bądźcie czujni. Z dumą niesiemy kaganek szkodliwego szaleństwa w świat”.

Marcin Ciepielewski




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum