Historia jednego zdjęcia Marcina Ciepielewskiego: „Metallica”

Kolejny odcinek z cyklu „Historia jednego zdjęcia”. O swoich fotografiach „od kuchni” opowiada Marcin Ciepielewski, którego prace pewnie doskonale znacie. Marcin: „to dla mnie świetna okazja na podzielenie się kilkoma historiami z sesji fotograficznych, a także przedstawienia okoliczności powstania zdjęć”. Tym razem Tatry i klasyk Mnicha – Metallica.

"Metallica", Mnich. Jacek Matuszek (fot. Marcin Ciepielewski)

„Metallica”, Mnich. Jacek Matuszek (fot. Marcin Ciepielewski)

***

Naturalną koleją rzeczy, jako fotografa wspinaczkowego, było dla mnie przeniesienie się ze zdjęciami nieco wyżej niż skały. Bardzo chciałem zacząć działać w większej skali, na drogach wielowyciągowych, gdzie efekt przepaści, ekspozycji, szerokiego widoku będzie dużo bardziej spektakularny niż przy wspinaniu sportowym. Jednocześnie wiedziałem, że fotografowanie w górach będzie przygodą samą w sobie, a efektem będą nie tylko fajne kadry, ale także wspomnienia z dreszczykiem emocji.

Niestety z górami jest tak, że fotografowanie „z ambicjami” staje się niesłychanie skomplikowane logistycznie, angażujące nie tylko mnie, jako fotografa, ale także cały zespół w stopniu niewspółmiernym do sesji w skałach. Podejść do tematu miałem kilka, nawet zaawansowane rozmowy z chłopakami z Alpine Wall Tour, niestety w tamtym czasie wszystko rozbiło się o brak urlopu.

Moje myśli zaczęły krążyć wokół celów nieco mniej czasowo absorbujących, no i oczywiście wyborem oczywistym stał się Mnich. Szybki dojazd i w miarę łatwy dostęp, przystępna – jak na góry – logistyka, znajomość rejonu z wcześniejszych wspinaczek, sprawiały, że sesja na „najdalej na południe wysuniętej skałce podkrakowskiej” wydawała się w miarę łatwa w realizacji.

"Metallica", Mnich. Jacek Matuszek na trzecim wyciągu i widok, jaki miałem przez wizjer aparatu (fot. Marcin Ciepielewski)

„Metallica”, Mnich. Jacek Matuszek na trzecim wyciągu i widok, jaki miałem przez wizjer aparatu (fot. Marcin Ciepielewski)

Po intensywnym sezonie fotograficznym w skałach, kiedy bardzo zacieśniliśmy naszą współpracę wspinaczkowo-artystyczną z Daszką Brylovą, mój projekt fotografowania na Mnichu okazał się zbieżny z jej planami, co bardzo mnie ucieszyło. Co więcej, Daria była wstępnie umówiona z Jackiem „Jacą” Matuszkiem na Metallikę, co ucieszyło mnie jeszcze bardziej: raz, że kompletne obicie daje szansę na stosunkowo sprawną i bezpieczną logistykę, a dwa – że będziemy działać nie tylko na jednej z najtrudniejszych i najładniejszych dróg wspinaczkowych w Tatrach, ale na drodze, która także była swego rodzaju przełomem.

Dyskusja środowiskowa nt. obijania dróg w Tatrach ciągnęła się bardzo długo, a pierwszą „jedyną kompleksowo wyposażoną drogą w Tatrach” była Fantazja VII- wytyczona w 1987 roku na Żabim Mnichu i jednocześnie pierwsza otwarta ze zjazdu. Za sprawą Maćka Tertelisa, Piotra Drobota, Wojtka Wenty, Jacka Czyża i innych wciąż przybywało ubezpieczonych propozycji, kolejne pojedyncze punkty pojawiały się nawet na Kazalnicy przy okazji kolejnych odhaczeń. Z czasem pojawiły się kolejne obite drogi, jak Pachniesz brzoskwinią na Kopie Spadowej, Wacławy na Mnichu czy propozycje Zadnim Mnichu, Zamarłej Turni, Kościelcu. Jednakże przełomem okazały się prace zespołu: Andrzej Marcisz, Piotr Korczak, Tomasz Opozda, Wojciech Marcisz na wschodniej ścianie Mnicha. Ściany, na której już wcześniej wytyczono kilka ikonicznych i rewolucyjnych linii (jak chociażby Wariant R, Saduś czy Wachowicz).

W 2003 roku na wschodniej Mnicha po raz pierwszy zastosowano na taką skalę w Polsce system otwierania dróg ze zjazdu i tak kompleksowo ubezpieczonych. Powstaje Superata Młodości, a potem jedna z najtrudniejszych i najpiękniejszych dróg w polskich Tatrach, rozwiązująca przejście urwiska od samego dołu do szczytu, co więcej o niespotykanym ciągu trudności od początku do końca. Do nazwy Metallica nawiązują nazwy poszczególnych wyciągów – wg autorów „Unforgiven” – odnosi się do solidnej bani w kruksie, drugi: „Enter Sandman” –  miał określać piaskowcowy, obły charakter wyciągu, trzeci: „Nothing Else Matters” – czyli najtrudniejszy wyciąg na drodze,  ostatni: „To Live Is To Die” – przypominał o (na szczęście niegroźnym) wypadku Andrzeja Marcisza podczas wytyczania drogi; „Orion”, „gdyż podobnie jak gwiazdy na niebie zmienia, co chwilę swój wizerunek”, i ostatni „One” to po prostu trudności VI.1. Tak rozległe prace na ścianie w Tatrach przyczyniły się do bardzo burzliwej dyskusji pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami obijania dróg, zwłaszcza ze zjazdu, i doprowadziły w konsekwencji do zawarcia w 2004 roku „Porozumienia Tatrzańskiego”, w którym określono obszary oraz zasady regulujące ubezpieczania dróg boltami, i w konsekwencji rozpoczęto akcję „Tatry bez młotka”, oraz otwieranie kolejnych ubezpieczonych dróg na Mnichu i Kościelcu.

Z przyczyn niezależnych dość długo nie mogliśmy doprecyzować terminu wyjazdu, co z czasem zaczęło rodzić obawy, czy w ogóle zdążymy go zrealizować w tym sezonie. W końcu, kiedy każde z nas zarezerwowało sobie nieodwołalnie i nieprzesuwalnie weekend, okazało się, że po pierwsze – tabor właśnie został zamknięty, więc czeka nas podejście pod ścianę wprost z parkingu, a po drugie – prognozy nie nastrajały optymistycznie. Ciśnienie jednak mieliśmy na tyle duże, że skorzystaliśmy ze znanej metody sprawdzenia kilku prognoz i wyboru najkorzystniejszej oraz przyjęcia za pewnik, że jak zapowiadają burzę, to przecież przejdzie bokiem. Tak więc w sobotę o 1 w nocy zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy do Morskiego Oka.

Podejście nie obfitowało w żadne dramatyczne wydarzenia. Na półkach mnichowych było dość wilgotno, jednakże uznaliśmy, że da się wspinać, więc Daszka i Jaca zjechali, a ja przygotowałem sobie poręczówkę do focenia. W tamtym momencie doceniłem wybór drogi, gdyż faktycznie zjazdem ze stanowiska z półek swobodnie mogłem obfotografować wspinanie na dwóch pierwszych wyciągach we w miarę komfortowej pozycji. Pogoda jednak się pogarszała i niebo zaczęły przykrywać ciemne chmury. Po w miarę bezproblemowych fotach na „Unforgiven”, gdzie zachmurzenie jeszcze walczyło z przebijającym się słońcem, na „Enter Sandman” zrobiło się całkowicie szaro, ciemno, a gęsta mgła co chwilę oblepiała ścianę, przesłaniając całkowicie widok. O ile Jaca prowadzący wyciąg był jeszcze widoczny, to uwiązana na stanowisku Daszka już nie. Pocieszałem się, że mój Nikon ma uszczelniony korpus i gęstniejąca wilgoć oraz osiadające krople nie powinny mu zaszkodzić. Jednak fotografowanie zaczęło być coraz bardziej problematyczne, bo spadek kontrastu spowodował, że aparat nie był w stanie precyzyjnie ustawić ostrości na ostrożnie zdobywającym kolejne metry Jacy.

Zacząłem wpadać w panikę, że po tych wszystkich przygotowaniach warun całkowicie pokrzyżował mi plany i ze zdjęć nic nie będzie, bo nie ma ani lufy ani krajobrazu, tylko szare nic. Co więcej, po Jacy widać było, że nie można mu przeszkadzać sugestiami co do ustawień, ani tym bardziej powtórzenia ruchu, co zmuszało mnie do bardzo szybkiej pracy i kadrowania, a w obliczu wciąż gubiącego się autofocusa było to coraz bardziej problematyczne. Jednak zdawałem sobie też sprawę, że dzisiaj prawdopodobnie już nic więcej nie zrobimy, więc starałem się te chwile wykorzystać do końca, nawet nie sprawdzając, co mam na karcie, tylko non stop fotografując.

Warunki, jakie zastaliśmy w ścianie, surowe zdjęcie z „Enter Sandman” przed edycją (fot. Marcin Ciepielewski)

Warunki, jakie zastaliśmy w ścianie, surowe zdjęcie z „Enter Sandman” przed edycją (fot. Marcin Ciepielewski)

Gdy wszyscy znaleźliśmy się w końcu na półce, sytuacja wyglądała nieciekawie. Daszka ruszyła na kluczowy trzeci wyciąg, bardziej dla rozpoznania, bo wiedzieliśmy, że już nie ma szans na skończenie drogi. Podpałowałem za nią po zawieszonej poręczówce, bardziej żeby nie mieć do siebie pretensji, że odpuściłem, niż z nadzieją na jakiekolwiek zdjęcia, a gdy dotarł do nas Jaca, jasne już było, że trzeba się zbierać, bo zaczął padać rzęsisty deszcz. W tych warunkach nawet odwrót był przygodowy, na szczęście Jaca przyasekurował nas na wyjściu z półek. Przemoczeni i zmęczeni ruszyliśmy w dół…

Pomimo bardzo kiepskich warunków humory nam dopisywały i cały czas w ścianie wymienialiśmy się żartami. Podsumowując, po nieprzespanej nocy, dwóch godzinach jazdy w jedną stronę, czterech godzinach podejścia, wiszeniu w mokrej i wilgotnej chmurze, z niewieloma zdjęciami tylko z dolnej części drogi, co do których i tak miałem wątpliwości, po śliskim i niebezpiecznym wycofie ze ściany, kolejnych godzinach w deszczu w zejściu i powrocie do Krakowa późną nocą – był to jeden z najlepszych moich dni w górach. Z fantastycznymi ludźmi, świetnymi wspinaczami i dobrymi przyjaciółmi.

Ekipa na stanowisku kończącym „Nothing Else Matters”. Dokładnie w tym miejscu zakończyła się nasza wspinaczka, dalej już nie było „nic, ponad to” (fot. Marcin Ciepielewski)

Ekipa na stanowisku kończącym „Nothing Else Matters”. Dokładnie w tym miejscu zakończyła się nasza wspinaczka, dalej już nie było „nic, ponad to” (fot. Marcin Ciepielewski)

Po powrocie zdjęcia trochę leżały na dysku, bo wydawało mi się, że nic wartościowego nie udało się zrobić. Kiedy w końcu usiadłem do komputera wybrałem kilka kadrów, ale ze sporymi wątpliwościami, czy da się z nich coś wyciągnąć. Kadry były niby ok, ale mały kontrast i mało wyraźne sceny wydawały mi się mało ciekawe. Jednak po kilku próbach poruszania suwaczkami w Lightroomie oraz dodaniu kolejnych warstw w Photoshopie algorytmy programów zaczęły wydobywać coraz ciekawszą scenę, a surowa faktura wilgotnej ciemnej skały, skupienie i zdecydowany ruch do kantu podkreślony diagonalną kompozycją, akcenty kolorystyczne w postaci kolorowych ubrań Jacka i gdzieś tam w dole majacząca sylwetka skulonej na stanowisku Daszki pięknie oddawały klimat naszej przygody na Mnichu. Całości dopełniała zacierająca dalsze szczegóły mgła, nadająca całości mrocznego klimatu, głębi i dramatyzmu.

Chyba to doświadczenie pozwoliło mi uwierzyć w zasłyszaną kiedyś opinię, że im gorsze warunki tym wychodzą lepsze zdjęcia. Z mojej strony mogę tylko dodać, że zwłaszcza w takich warunkach należy bardzo pilnować szczegółów – bez wyrazistych akcentów kolorystycznych w postaci ubrań i kasków nie udałoby się uzyskać takiego efektu, mocny kolor – obok wiodących linii skośnych – uporządkował kompozycję i od razu skupia wzrok widza na główny motyw sceny.

A historia ze zdjęciami na Metallice się nie skończyła…

Marcin Ciepielewski

Bardzo dziękuję Rafałowi Nowakowi za konsultację merytoryczną artykułu.

Korzystałem z:

  • Nowak Rafał, wywiad „Mnich: Symfonia Metallica”, www.podroze.onet.pl, 2004.10.01
  • Wenta Wojciech „Spity w Tatrach – bujdałka”, www.goryonline.com, 2013.11.04, artykuł pochodzi z „Góry” nr 222



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum