15 lipca 2022 16:40

Aplejska przygoda: Rafał Szymański i Ernest Pielaciński o przejściu Intégrale de Peuterey

W dniach 1-4 lipca zespół w składzie Rafał Szymański (Szyna) i Ernest Pielaciński przeszedł OS Intégrale de Peuterey (ED1 5c M2 2 4500 m , 43 h, 2 biwaki, 1 kibel). Poniżej opowieść chłopaków o ich alpejskiej przygodzie.

  • Dzień 1: start: godz. 12.00, wspinanie do godz. 19. 00; biwak pod Pointe Brendel.
  • Dzień 2: start: godz. 6.00, wspinanie do godz. 21.00; biwak pod Pointe Casati.
  • Dzień 3: start: godz. 7.00 do godz. 23.00;  kibel w ścianie Filara Narożnego.
  • Dzień 4: start: godz. 4.00; szczyt zdobyty o godz. 10.00, dotarcie do schronu Vallot godz. 11.00

Przygotowanie

Cała nasze dotychczasowe wspinanie było przygotowaniem do tej drogi! Te 4500 metrów zdobyło dotąd tylko kilka polskich zespołów. Grań wymaga umiejętności sprawnego poruszania się w terenie skalnym, lodowym i mikstowym. Wycofy są bardzo trudne i ryzykowne. W ramach przygotowań przed wyjazdem zrobiliśmy niezbędne minimum. Nie wspinaliśmy się razem 1,5 roku, więc wyjazd w Sokoliki był koniecznością. Dodatkowo już w Alpach organizujemy wspólne wspinanie aklimatyzacyjne na drodze Baquett-Rebuffat na Aiguille du Midi i dogadujemy się jak zawsze ;).

Pierwsza część drogi – Południowa Grań Aiguille Noire. Zajęła nam 1,5 dnia (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Założenia

Lubimy wyobrażać sobie, że jesteśmy zespołem niezależnym. Nikt nas nie będzie musiał ratować. Nie robimy nic na zapałki. W poważne drogi zawsze wybieramy się z zestawem sprzętu zapewniającym niezbędne bezpieczeństwo i minimum komfortu w każdych warunkach. Z kluczowych elementów zabieramy ze sobą 2 liny 56 metrowe, zestaw standardowy do asekuracji, odchudzony zestaw lodowcowy, zestaw biwakowy (na temperatury ujemne), jetboil (2 x gaz 200 g), 2 liofy, 2 śniadania, jedzenie szturmowe na 3 dni plus po 2 litry wody.

Pierwsze metry drogi (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Akcja

Po czwartkowym podejściu do schronu Borelli nieśpiesznie wstajemy w piątek, jemy i czekamy, aż przejdzie burza i przestanie padać deszcz. Ruszamy około godziny 11.00. O 12.00 wstawiamy się w pierwsze metry drogi, zaczynające się na Pointe Gamba. Skała jest mokra, ale w lekkich butach wspinaczkowych nie stanowi problemu. W końcu zaczyna się przyjemne wspinanie w słońcu, zapach alpejskich ziół i piękno ruchu. Działamy do godz. 19.00. Po zjazdach z Pointe Walzenbach zakładamy komfortowy biwak na przełączce między szczytami. Rano budzimy się całkiem wyspani.

Zjazdy ze szczytu Aiguille Noire (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Ponure zamczysko Noire widziane po zjazdach (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Mała ilość wody, która nam została (1litr z 2 zabranych), skłania nas do rezygnacji ze śniadania. Ruszamy. Ernest rozprawia się z kruksem drogi, idąc na wprost. Piękne, równe 54 metry wspinania – bellissima we włoskim słońcu. Niczym ekipa z drużyny pierścienia napieramy, by zdobyć mroczne zamczysko Aiguille Noire. Docieramy na jego szczyt i rozpoczynamy 14 zjazdów. Może w końcu przydadzą nam się te dwie 2 żyły…. Nic bardziej mylnego. Stare liny kręcą się i plotą ze sobą jak spaghetti. Dodatkowo mocno wieje i zjazdy trwają całą wieczność. W końcu jesteśmy na dole. Czas stopić trochę brudnego śniegu i ruszać dalej.

Przepastna ściana kruszyzny na Pointe Gugliermina (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Po delikatnym balansowaniu w kruszyźnie docieramy do Pointe Casati, ale zapominamy, że trzeba wejść na szczyt… Krążymy w ciemnościach wokół wieży, szukając zjazdów, nic nie znajdujemy. Zjeżdżamy pod turnię na nocleg. Tym razem trochę mniej komfortowy, jednak nadal leżący i ze śniegiem do topienia. Jesteśmy szczęśliwi – jemy śniadanie na kolację. Rano już trochę bardziej napuchnięci, ale w dobrych nastrojach. Życie w ścianie jest piękne. Jest woda ze stopionego śniegu. Jest śniadanie. Są góry i my.

Odpoczynek przed Filarem Narożnym. Zanim się zaczęło… (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Wbijamy na Pointe Casati, zjeżdżamy, mijamy kolejną Damę Angielską, omijamy puszkę Carveri i docieramy pod wielką ścianę Pointe Gugliermina. Ileż to metrów wspinania?! Skóry na rękach zaczyna brakować, więc robimy, ile się da w twardych butach i cienkich rękawiczkach. Zaraz dotrzemy do lodowo-mikstowej części, na którą czekaliśmy. Niestety, wieczorem całe stoki Aiguille Blanche zamieniły się w sorbet. Idzie się ciężko, a do tego wszystko mokre. Szyna toruje drogę, zachowując odpowiedni dystans od krawędzi rozmakających nawisów. Robimy zjazd do przełęczy i odpoczywamy godzinę. Jest przed 20.00. Podejmujemy decyzję, że idziemy do końca. Przed nami Wielki Filar Narożny.

Dobra wyrypa musi mieć chwile dramatyzmu.

Szyna podchodzi pod szczelinę brzeżną. Gładzi, poklepuje, maca. Skupiony, delikatnie wchodzi na most śnieżny. Ernest myśli sobie „o co…” i atakuje. Jedno wbicie raka i cała konstrukcja leci w dół. Sorbet. Cały lodowiec jest miękki i nie da się wbić ani raków, ani dziaby.

– Szyna zrób stan, to mnie wyciągniesz – krzyczy Ernest  z nadzieją.

– Za daleko mam do skały… – odpowiada Szyna.

– Eeee, to rzuć drugiego kikuta Cassina (innowacyjna, ultralekka wersja legendarnej dziaby Cassin X Dream z odkręconymi rękojeściami) – mówi Ernest.

Ściana sorbetu jest pionowa. Ernest wkopuje się po łokcie i jakoś udaje mu się sforsować pionową wargę lodowca. Mokry, ale szczęśliwy, uff… W mikście czujemy się najlepiej, więc wspinanie będzie sprawne i przyjemne. Nagle zebrały się czarne chmury i TRRRACH. Piorun uderzył gdzieś w odległy szczyt. Niedobrze. Zaczęło padać śniego-deszczem. Wszędzie dookoła tylko mleko. Nic nie widać na 10 metrów. Trzeba znaleźć bezpieczniejsze miejsce. Już w ciemnościach zmieniamy się na prowadzeniu. Opad tylko narasta. Stroboskop w chmurach pojawia się coraz bliżej nas. Jest 23.00, chowamy się pod wiszącym kamieniem na pochyłej półce dla jednego skulonego nieszczęśnika. Jeden leży wyżej z kolanami pod brodą, drugi czuwa nad dobrym snem pierwszego. Robimy 2 warty po godzinie i jesteśmy tak połamani, że postanawiamy o 2.00 w nocy ruszać dalej.

Wspinaczka na „Intégrale de Peuterey” (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Po niechętnym wygrzebaniu się z ciepłej płachty i topieniu śniegu ruszamy o 4.00.  Dalej mrok, mleko, wiatr i śnieg. Na szczęście bez burzy. Docieramy gdzieś pod szczyt Mont Blanc Courmayeur i robimy żałosne posiedzenie nad połową śniadania, schowani przed śniegiem pod płachtą. Ostatnim zrywem docieramy sprawnie w partie podszczytowe, gdzie wita nas wszechogarniająca biel z widocznością na 3 metry. Dodatkowo wiatr z podmuchami do 100 km/h. Szyna prowadzi nas bezbłędnie, nawigując na GPS. Wiatr trochę nas obił. Kilka razy, zwaleni z nóg podmuchem, hamowaliśmy kikutami czekanów. Oczy mieliśmy obite niesionymi wiatrem okruchami lodu. W końcu trafiamy na szczyt Mont Blanc. Krótki uścisk, foto i bieg do schronu Vallot.

Rafał i Ernest (po prawej) na szczycie Mont Blanc – w pięknej pogodzie – po ukończeniu „Intégrale de Peuterey” (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Zakończenie

Warunki na zewnątrz i samotność w budzie Vallota skłoniły nas do pozostania i oddania się rozmowom o filozofii i życiu. Warunki w celi dodatkowo sprzyjały rozmyślaniom ze względu na brak jedzenia i panujący chłód. Następnego dnia, obudzeni przez barbarzyńskie hordy głośnych turystów, udajemy się w dół drogą Gouter. Docieramy do Chamonix, gdzie spędzamy resztę dnia na jedzeniu i rozmowach ze znajomymi z PHS. Łącznie 6 dni pobytu w górach – szkoda, że tak krótko… Piękny czas, widoki, ogrom wspinania w przyjemnych, ciekawych i luźnych formacjach.

Po skończonej wyrypie. W tle Mont Blanc (fot. arch. Rafał Szymański i Ernest Pielaciński)

Z czystym sumieniem polecamy wyrypę pod tytułem Intégrale de Peuterey.

Ernest & Szyna




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum