4 lutego 2022 09:27

Sean Villanueva O’Driscoll: jeśli zaakceptujesz dyskomfort, poczujesz się szczęśliwy

Iskierka szaleństwa w najlepszym tego słowa znaczeniu oraz nieprzeciętna charyzma, idące ramię w ramię z przejściami wysokiej klasy, sprawiają, że Sean Villanueva O’Driscoll jest jednym z najbarwniejszych wspinaczy dzisiejszych czasów. Belg porwał publiczność 19. Krakowskiego Festiwalu Górskiego swoją prezentacją dotyczącą samotnego przejścia The Moonwalk Traverse, trawersu szczytów masywu Cerro Fitz Roy w Patagonii, oraz poprzedzającego go kilkumiesięcznego okresu samotnych przygotowań i życia w przyczepie kempingowej w El Chalten. By nie powielać historii, a korzystając z okazji do rozmowy podczas KFG, zapytałem Seana o jego wyprawę do Grenlandii oraz o wesołość emanującą z filmów dokumentujących jego przygody. Ile w niej prawdy?

Sean Villanueva na szczycie Guillaumet podczas przejścia „The Moonwalk Travers” w masywie Fitz Roya (fot. Sean Villanueva)

Sean Villanueva na szczycie Guillaumet podczas przejścia „The Moonwalk Travers” w masywie Fitz Roya (fot. Sean Villanueva)

***

Michał Gurgul: Co wiesz o żeglowaniu?

Sean Villanueva O’Driscoll: Szczerze mówiąc, niewiele (śmiech). Odbyłem trzy wyprawy wspinaczkowo-żeglarskie na Grenlandię, ale nie mogę nazwać się żeglarzem. Gdybyś mnie wsadził samego na łódkę, miałbym spory problem, żeby rozkminić co i jak. Nico (Nicolas Favresse – red.) jest dobrym żeglarzem, robi to od dziecka. Ale to, że niewiele wiem o żeglowaniu, nie zmienia faktu, że to uwielbiam. Przeprawy przez Atlantyk mają coś wspólnego ze wspinaniem w wielkich ścianach. Wychodzisz z portu i ruszasz w objęcia oceanu. Pogoda i morze dyktują warunki, wystawiasz się na ich działanie.

Więc lubisz to mimo choroby morskiej?

Tak, mimo tego (śmiech). Akceptuj chorobę morską jako część przygody. Nigdy nie biorę tabletek, ale to nie jest jakiś rygor, może któregoś dnia stwierdzę, że mam dość i wtedy je wezmę, ale póki co jeszcze nigdy tego nie zrobiłem. Nawet jeśli w danej chwili wymiotuję i ogólnie nie czuję się zbyt dobrze, staram się cieszyć i tym, chłonąć wszystko. To ważna część doświadczenia. Bez czerni nie ma bieli.

Jasne, ale pewnie po takiej przeprawie jest zmęczenie, a trzeba się wspinać.

Tym razem (w zeszłym roku – red.) nie było akurat tak źle, bo łódka była trochę większa i mniej bujało (25 metrów w porównaniu do wcześniejszej 10-metrowej). Więc nie chorowałem aż tak ciężko jak wcześniej. Tak czy siak, zawsze po dotarciu na miejsce jest czas na rest i regenerację, to bardzo ważne. Dużo wtedy jemy i śpimy, trochę boulderujemy.

W trakcie tamtej wyprawy zrobiliście siedem dróg. Po okresie regeneracyjnym logicznie byłoby zacząć od czegoś łatwego, a jednak…

Tak… poszliśmy od razu na najtrudniejszą drogę. Ale nie dlatego, że jesteśmy jakoś specjalnie zadziorni, raczej ze względów praktycznych. Podejście pod tę ścianę wiedzie śnieżnym kuluarem, więc baliśmy się, że im dłużej będziemy zwlekać, tym bardziej wzrośnie ryzyko. Topi się tam śnieg, lecą kamienie. A że była to linia, która nas najbardziej pociągała, postanowiliśmy spróbować jej od razu.

Mowa o The Wall of Plank. Skąd ta nazwa?

Max Planck był fizykiem kwantowym, kumplem Alberta Einsteina. Jeden z członków załogi naszego statku, inżynier, pasjonat fizyki, ma hopla na jego punkcie. Jest miłym gościem, ale strasznie dużo mówi, więc opowiadał nam sporo o tych kwantach, Plancku i jego teoriach. Raz, gdy już trochę odpływaliśmy, powiedział coś o “The Plank Wall”. Naturalnie ożywiliśmy się, a on na to, że nie, że to nie jest żaden big wall… No cóż, teraz już jest (śmiech).

Fragment drogi "The Wall of Plank", Grenlandia (fot. Jean-Louis Wertz)

Fragment drogi „The Wall of Plank”, Grenlandia (fot. Jean-Louis Wertz)

Tę drogę zrobiliście w stylu kapsułowym.

Tak, ruszasz w ścianę z portaledgem, wspinasz się kilka wyciągów i wracasz na portal. Na tej ścianie zrobiliśmy trzy takie biwaki, wspinaliśmy się cztery dni. 

Dobra droga?

Niesamowita! Zróżnicowana, ale przede wszystkim ma piękne są rysy, gładkie, przypominające te w czeskim Adršpachu. Tu co prawda to granit, ale tak drobnoziarnisty i gładki, że przypomina piaskowiec. Czasem skałę pokrywa drobny pyłek… To skała niełatwa, ale niesłychanej urody. Z kolei ostatnie sto metrów tej drogi to fatalna kruszyzna. Trochę przerażająca, ale i ekscytująca. Lubię takie wspinanie, wszystko się rusza, musisz być totalnie czujny, myśleć, w jakim kierunku obciążać chwyty i stopnie, by nie odpadły, dociskać, nie ciągnąć.

To brzmi naprawdę świetnie, ale z pewnością nie dla wszystkich. Natomiast warunki pogodowe, przynajmniej na początku, były chyba zaskakująco łagodne?

O tej porze roku na Grenlandii nie ma mowy o zimnie. W lipcu panuje dzień polarny i jest bardzo ciepło. Tym razem było wyjątkowo, bo temperatury dochodziły aż do 30 stopni – niestety, klimat się zmienia… Ze względu na dzień polarny i ciepło w ścianie trudno się spało. Budziliśmy się o 5 lub 6 rano, w pełnym słońcu i zlani potem w śpiworach. Było jeszcze za ciepło, by się wspinać. Zacząć można było około 9, gdy przychodził cień (północna wystawa – red.).

Później warunki pogodowe na Grenlandii zmieniają się szybko. W sierpniu pojawiają się noce i szybko stają się coraz dłuższe. We wrześniu noc i dzień trwają już mniej więcej tyle samo, a temperatury drastycznie spadają. Pojawia się śnieg. 

Na lądzie spędziliście 45 dni i zrobiliście siedem dróg (opis tych wspinaczek znajdziecie tutaj). Łącznie na morzu spędziliście drugie tyle, dlaczego?

Rejs powrotny był bardzo trudny. Sztormy i huragany – po drodze musieliśmy zatrzymać się na Islandii, by przeczekać jeden z nich. Do wybrzeży Francji dotarliśmy pod koniec października, czyli droga powrotna zajęła nam trzy tygodnie. Ale nie zamieniłbym tego na lot samolotem.

Przygoda, ekologia?

Dokładnie! Żagle to czysty środek transportu. Zwracam uwagę na te sprawy, chcę być świadomy i minimalizować swój wpływ na środowisko. To nie jest łatwe, ale warto próbować.

Odchodząc już trochę od Grenlandii, od zawsze korci mnie, żeby zapytać, czego nie widzimy na filmach? Śpiewasz, grasz na flecie, wyzywasz wiatr na pojedynek – wszystko z radością i lekkością. A przecież nieraz jest naprawdę ciężko.

Oczywiście nie zawsze jest tak, jak to wygląda na filmach. Myślę jednak, że to kwestia nastawienia. Jeśli sprawy nie idą zgodnie z planem, nawet jeśli wszystko się sypie, staram się to zaakceptować i cieszyć się tym, co przynosi los. 

Czy tak było zawsze? To cecha wrodzona czy nabyta?

Prawdopodobnie po części jedno i drugie. Z pewnością w dużej mierze to zasługa przyjaciół, ludzi z którymi wspinam się od 25 lat. Ukształtowaliśmy siebie nawzajem. Nauczyłem się cieszyć chwilą, nawet jeśli ta chwila jest paskudna. Po części to również zasługa książek i historii wspinaczy, którzy mnie inspirowali, gdy byłem młodszy.

Sean Villanueva O’Driscoll (fot. Rolando Garibotti)

Sean Villanueva O’Driscoll (fot. Rolando Garibotti)

Czy da się oswoić cierpienie, przygotować na nie ciało i umysł?

Przede wszystkim musisz sobie uświadomić, że to jest wybór. W tej chwili, w której jest naprawdę źle możesz wybrać: cierpieć i walczyć, albo mimo wszystko cieszyć się chwilą. To kwestia głowy. Wydaje się, że można to ćwiczyć, ale trudno mi to wytłumaczyć.

Dużo łatwiej jest z ciałem. Jeden z moich sposobów to pływanie w zimnej wodzie. Uwielbiam to i praktykuję za każdym razem, gdy tylko nadarzy się okazja. Wydaje mi się, że to uczy odnajdowania komfortu w sytuacjach skrajnie niekomfortowych. Jeśli zaakceptujesz dyskomfort, poczujesz się szczęśliwy. Pływając staram się skupić na oddychaniu, nie przerywać, oddychać normalnie, walczyć z odruchami, które są naturalne w takiej sytuacji. Wchodząc do zimnej wody, spinamy też całe ciało. Wtedy warto spróbować się rozluźnić, nie walczyć z zimnem, tylko je akceptować, znowu – cieszyć się nim. To takie małe ćwiczenie, które chyba pomaga w innych sytuacjach.

Ciekawe ilu wspinaczy pójdzie teraz w twoje ślady. Dzięki za ten patent i rozmowę! Najróżniejszych doznań, powodzenia!




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum