6 kwietnia 2021 11:27

Wyjście z cienia: rozmowa z Agatą Komosą-Styczeń, autorką „Taterniczek”

Jedynymi wspinającymi się Polkami, którym poświęcono książki – nie licząc pozycji literatury wyprawowej – są Wanda Rutkiewicz i Halina Krüger-Syrokomska, a tylko Halina Ptakowska-Wyżanowicz pokusiła się o napisanie szerszego opracowania na temat polskich taterniczek. Książka Agaty Komosy-Styczeń Taterniczki doskonale wypełnia tę lukę, wspinające się kobiety, należące do różnych pokoleń, mają nareszcie głos. Z autorką rozmawia Eliza Kujan.

Książka jest dostępna w przedsprzedażowej cenie w księgarni wspinanie.pl.

Agata Komosa-Styczeń (fot. arch. A. Komosa)

***

Eliza Kujan: Wiem, że zdobyłaś dwa pięciotysięczniki w Nepalu, lecz to Tatry są dla ciebie najpiękniejsze. Jak trafiłaś w góry?

Agata Komosa-Styczeń: Mój dziadek ze strony mamy, Władzio, miał siostrę Halinę, która wyszła za Stasiczka – górala ze Szczyrku. Tym sposobem od małego każde wakacje spędzałam w górach. Nawet jeszcze dobrze nie chodziłam, a dziadek i Stasiczek wsadzili mnie na narty i kazali szusować. Jako dziecko chodziłam też na wycieczki po Beskidzie Śląskim. Tak więc góry były ze mną właściwie od urodzenia. Tam się resetowałam i wypoczywałam, czyli do upadłego włóczyłam po szlakach.

W Tatry trafiłam pod koniec gimnazjum. Zabrał mnie tam na weekend mój przyjaciel Piotrek Karski, „Karczoch”, i jego kumpel Jasiek. Był też z nami Piotr, jedyny dorosły w tym towarzystwie, za to dość wyluzowany. Mieliśmy ogromne plecaki i sprzęt fotograficzny, bo koledzy wtedy namiętnie fotografowali. Moja pierwsza tatrzańska trasa była dość ambitna – od Morskiego Oka przez Szpiglasową Przełęcz i Zawrat do „Murowańca”. Był koniec października, szlak oblodzony, łańcuchy również. Co ważne, o czym piszę w książce, koledzy nie straszyli mnie łańcuchami i przepaściami, nie mówili, że będzie okropnie. Dostałam wtedy esencję Tatr w pigułce, łącznie z naleśnikami w „Murowańcu”. Te góry niosły ogromne emocje, znacznie większe niż Beskidy czy Bieszczady. Jeździłam w Tatry właściwie przez całe liceum. Wtedy z Krzysztofem Dudzikiem, moim wspaniałym przyjacielem, robiliśmy już regularne wycieczki trudnymi i mniej trudnymi szlakami. Krzysztof zresztą wspierał mnie merytorycznie przy książce. Tatry były dla mnie zawsze sportowe, lecz wiązały się też z różnymi ciekawymi opowieściami, które słyszałam od moich kolegów.

No i napisałaś książkę Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie…

Uważam, że język tworzy rzeczywistość. To moja dewiza. Język, którym opisujemy świat, tworzy normy, nasz odbiór rzeczywistości, powstają różne narracje, które dominują w społeczeństwie. Ponieważ – i trudno się z tym kłócić – wiedza przez długi czas była dostępna tylko panom, większość podań tyczących sportowców, wspinaczy, naukowców, czy czegokolwiek dotyczyła mężczyzn albo była pisana z męskiej perspektywy. To nie jest perspektywa ani gorsza, ani lepsza, jest inna. Nad tą kwestią zaczęłam się zastanawiać intensywniej wtedy, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży i urodzę dziewczynkę. Sama nie byłam wychowywana w taki sposób, żebym czuła jakiekolwiek ograniczenia ze względu na swoją płeć. Być może wynikało to z tego, że miałam dziadka, który wszędzie mnie ze sobą zabierał, nauczył wędkować, chodzić na szczudłach, prowadzić samochód. Miałam też wspaniałego tatę, który miał do mnie zaufanie, zawsze traktował z szacunkiem i wierzył w moje pomysły. Wbrew pozorom nigdy nie byłam chłopczycą, byłam zwyczajną dziewczynką.

Jestem też żeglarką – mam patent. Kiedy jeździłam z przyjaciółmi na Mazury, też nie czułam żadnych ograniczeń. Natomiast gdy moje znajomości od czasów licealnych, gimnazjalnych, związanych z górami i żaglami zaczęły się rozszerzać na dziewczyny z polonistyki czy z pracy, z którymi się zaprzyjaźniłam i którym proponowałam, żebyśmy na przykład pojechały w góry, to zawsze widziałam u nich lęk „czy dam radę”, „czy nie zabłądzimy” albo „w co mam się ubrać, skoro mam tylko szorty z falbanami”. Moja przyjaciółka wybrała się w takich szortach w Góry Sowie i następnego dnia kupiła w sklepie sportowym porządne górskie spodnie, bo te szorty były po prostu piekielnie niewygodne. I wtedy pomyślałam, że może jestem bardziej uprzywilejowana przez to, w jaki sposób zostałam wychowana. Wiele moich przyjaciółek chciałoby porwać się na jakiś szczyt, wypłynąć w rejs, lecz mają w sobie jakiś potworny lęk, być może spowodowany tym, że ich zdaniem pewne aktywności nie są dla dziewczyn.

Gdy zaczęłam się nad tym zastanawiać, doszłam do wniosku, że jest bardzo mało popularnych przekazów mówiących o tym, że również kobiety zdobywają szczyty albo że doskonale znają się na topografii. Część dziewczyn na przykład na dzień dobry nawet nie próbuje posługiwać się mapą. Mało jest wzorców, które mogą jej pokazać: „Stara, wyluzuj, weźmiesz mapę i dasz sobie radę, to nie jest żadna filozofia”. Sama też miałam kiedyś załamanie na żaglach; stwierdziłam nagle, że wiatr jest za mocny i na pewno sobie nie poradzę. Zapewne wielu z nas przytrafiła się od czasu do czasu chęć „odgrywania panienki”, czym robimy sobie krzywdę.

Kiedy dowiedziałam się, że urodzę córkę, zaczęłam się zastanawiać, w jakim świecie będzie żyła. Poza tym ukazało się kilka książek o kobietach w górach, na przykład Anny Kamińskiej, chociaż Ania uczyniła swoimi bohaterkami „persony himalajskie” (Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz, Halina. Opowieść o himalaistce Halinie Kruger-Syrokomskiej – red.). Jeżeli jednak chodzi o taterniczki, dysponujemy właściwie tylko książką Haliny Ptakowskiej-Wyżanowicz Od krynoliny do liny, która kończy się, o ile pamiętam, tuż po drugiej wojnie światowej. I oczywiście jest Wielka encyklopedia tatrzańska Paryskich, w którą jednak trzeba się wgryźć, by dowiedzieć się czegoś o konkretnych kobietach. Dlatego uważam, że kobieca narracja jest potrzebna. Pamiętajmy, że to także narracja połowy społeczeństwa, która cały czas jest istotnie wyciszana. Pomysł napisania tej książki jest zatem kumulacją wielu moich doświadczeń osobistych, przemyśleń, braku literatury na ten temat i chęci poznania tej części historii, która jest trochę mniej znana.

„Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie”, Agata Komosa-Styczeń, 2021

„Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie”, Agata Komosa-Styczeń, 2021

Co było dla ciebie największym wyzwaniem, gdy nad nią pracowałaś?

Moje bohaterki. Kobiety, które chodzą po górach to często twarde charaktery. Z niektórymi współpraca była trudniejsza, z innymi układała się doskonale. Spotkałam się też z dużą dozą podejrzliwości, poglądem, że feminizm jako taki z reguły wykorzystywany jest bardzo cynicznie, więc część pań nie za bardzo chciała na ten temat rozmawiać, nie wspominając już o tym, że podejście feministyczne przez część osób ze środowiska wspinaczkowego nie jest dobrze widziane.

Dlaczego?

Cóż… dziewczyny chcą się kolegować i „koleżankować” z kolegami, dlatego twarde wystąpienia „ja, taterniczka” są dość ryzykowne, jednak gdy rozmawiałam z moimi bohaterkami widziałam, jak to myślenie ewoluowało. Kobiety, które wspinały się w latach 70. czy 80. XX wieku, jawne przejawy dyskryminacji traktują raczej jako środowiskowe żarty, przytyki, którymi nie należy się przejmować. Z kolei dziewczyny, które wspinają się teraz, widzą wyraźnie pewne rzeczy i reagują na nie w sposób bardziej zdecydowany. Część mówi o tym otwarcie, jak na przykład Ola Taistra, która nie zgadzała się na „kulturę browarną” spod ścian wspinaczkowych i… przestała być koleżanką – obecnie mieszka i odnosi sukcesy za granicą. Z kolei Karolina Ośka, która wprawdzie nie ma konfrontacyjnego podejścia, twierdzi, że dziewczyny w Tatrach mogłyby zrobić znacznie więcej, tyle że mają jakby wdrukowane poczucie, że może są trochę gorsze, że ktoś je wyśmieje.

Każda z moich rozmówczyń jest inna – o część z nich musiałam walczyć, żeby pojawiły się w mojej książce, o część walczyłam, lecz się nie udało, więc niektórych nazwisk tam nie ma, czego bardzo żałuję.

To tak naprawdę nie jest książka o górach, tylko o kobietach. Nie zależało mi na opiniach panów, którzy pisali o paniach, partnerkach wspinaczkowych, tylko na narracjach kobiet, na tym, jak będą opowiadały o pewnych sprawach.

Moje bohaterki – poza tym, że były dla mnie największym wyzwaniem – były też największą radością. Pisanie historycznej części sprawiało mi ogromną przyjemność, bo lubię zanurzać się w archiwach, odkrywać różne rzeczy, snuć własne przypuszczenia. W części współczesnej stykałam się natomiast z żywym człowiekiem i to bardzo mocno wychodziło w autoryzacjach. Niektórym paniom trudno było zaakceptować nawet to, co mówiły, pisane słowami kogoś innego – tak silne są to osobowości.

Powiedz, jakie cechy mają kobiety w górach – kiedyś i teraz.

Widzę cechy, które raczej łączą te wszystkie kobiety, niż je dzielą. Choćby niechęć do tego, by być wyrzuconą z „klubu”. Gdy już się wspinasz, masz partnerów, udowodniłaś swoją wartość jako sportowczyni, to nie ma co za bardzo fikać i psuć sobie tych relacji, lepiej nie wychodzić agresywnie z feminizmem, który dzisiaj jest już słowem bardzo źle postrzeganym. Kiedy określisz się jako feministka, to z reguły masz przyczepioną łatkę kogoś, kto nienawidzi mężczyzn. Z własnego doświadczenia wiem, jak trudno wejść do męskiego klubu – zarządzałam redakcjami newsowymi, a to są środowiska stricte męskie. I kiedy uda się już tam wejść, to nie chcesz być wyrzucona za niewyparzony język.

Teraz przyszło mi do głowy, że może ta „różnica dziejowa” jest taka, że część przedwojennych wspinaczek była wybitnie ideowa i się do tego przyznawały. Zależało im na przejściach kobiecych, na wejściu w Tatry, chodzeniu w pumpach, szlifowaniu umiejętności wspinaczkowych. One niosły bagaż pionierski, chciały zatykać flagę „my, kobiety, jesteśmy tutaj”. W dużej mierze wiązało się to również z tym, że wówczas kobiety w Polsce walczyły o prawo głosu, rozwijał się ruch sufrażystek. A potem ta ideowość trochę się zgubiła. Ideowe z pewnością były Wanda Rutkiewicz i Halina Krüger-Syrokomska, dla których ważne było kobiece wspinanie. Po nich nie pojawiły się właściwie panie, dla których wspinanie kobiece niosłoby element ideologiczny. Przepraszam, była Duśka Wach, która próbowała stworzyć kobiecy związek przy PZA, co ostatecznie nie wyszło. Na tym skończyły się feministyczno-ideologiczne działania w tym obszarze.

Nie wiem, czy to jest jeszcze potrzebne, nie siedzę w tej problematyce na tyle głęboko. Być może przydałby się taki klub, który nie byłby stricte męski. Są badania, choć nie mogę podać źródła, że jeżeli w zarządzie jest ponad 30 procent kobiet, zaczynają tworzyć własną jakość i śmiało proponują rozwiązania, które uważają za słuszne. Jeżeli jest ich mniej, zazwyczaj „doklejają się” do tego, co mówią koledzy. Część moich rozmówczyń jest daleka od jakichkolwiek struktur. Dla nich liczy się samo wspinanie. I może fajnym efektem równouprawnienia jest to, że na przykład Gosia Jurewicz, która wspina się ze swoim partnerem, nie musi się zastanawiać, czy ona jako kobieta może więcej czy mniej, bo ich zespół nie ma problemów z uzyskaniem grantów. Widzę zatem podobieństwo w chęci przynależności do męskiego klubu, a różnicę w tym, że przedwojenne panie szły bardziej w stronę ideologiczną, feministyczną.

Dlaczego teraz wspina się tak mało dziewczyn? Właściwie Polki, z wyjątkiem Moniki Witkowskiej, w Himalajach nie działają…

To pytanie stawiałam każdej mojej rozmówczyni. Odpowiedź może być taka, że za czasów komuny, choćby skały srały, sama nie pojechałabyś w Pamir, Karakorum czy w Himalaje. Bez specjalnego paszportu i podkładki związkowej nie było na to szans. Nic więc dziwnego, że wówczas parło się do przodu i kobiety były w strukturach. To czas wspinania ideologicznego. Dzisiaj dziewczyny mogą mieć w nosie pieniądze z PZA. Mogą same zebrać fundusze, pojechać i robić po wszystko swojemu. Owszem, trochę szkoda tamtych czasów, bo mawiało się, że himalaizm to nasz sport narodowy, a teraz nie mamy bohaterki. Pewnie widziałaś, co się dzieje z tymi, które robią coś na własną rękę. Przykładem jest choćby Magdalena Gorzkowska. Omal nie została zagryziona za to, że ośmieliła się za pieniądze sponsora, którego zresztą samodzielnie pozyskała, pojechać i próbować zdobyć K2 zimą. A przecież ona nikomu nic złego nie zrobiła. Liczne komentarze, jakie pojawiły się w tej sprawie, dość dobitnie świadczą o tym, jak wygląda stosunek do kobiet w tym środowisku. Nie wiem oczywiście, jak to jest w strukturach, bo nie mam z nimi do czynienia. Tak jak mówiłam, interesowały mnie wyłącznie komentarze dziewczyn, a nie panów z PZA. Prawda jednak jest taka, jaka jest – po Kindze Baranowskiej nie ma nikogo.

Z moich rozmów z współczesnymi wspinaczkami wynika jednak, że nastąpiło ogólne znudzenie górami wysokimi. Wymagają ogromnych nakładów finansowych, a przede wszystkim czasu. Samego wspinania nie ma dużo, sporo jest natomiast ciorania w śniegach, trudności aklimatyzacyjnych i brak gwarancji zdobycia szczytu. Dzisiaj większość z moich rozmówczyń woli wybrać Tajlandię, Włochy, ciepłe przyjemne miejsce z fantastycznymi ścianami, pod które tak naprawdę można podjechać samochodem. Dziś niewiele osób może sobie czasowo pozwolić na himalajskie wyprawy. Bo praca, dzieci – proza życia.

Czy twoim zdaniem podział na damskie i męskie wspinanie dzisiaj, kiedy jednak pozycja społeczna kobiety jest trochę inna niż kiedyś, ma sens i jest potrzebny? A może w górach nie ma płci?

Nawiązujesz do słów Iwony Gronkiewicz-Marcisz, która to powiedziała. Zwróć jednak uwagę, że zaraz potem dodała, że w górach zawsze była facetem. Bardzo mnie to uderzyło. To trudny temat, bo w świecie idealnym nie byłoby podziału na „męskie” i „żeńskie”. W świecie idealnym rozmylibyśmy kategorie płci i mówili o indywidualnych aspektach każdego człowieka. Bardzo chciałabym żyć w takim świecie, w którym twoja płeć nie stanowi powodu, dla którego coś ci jest utrudniane, zabronione albo pozwala na przemoc wobec ciebie. W feminizmie nie chodzi o to, że kobiety chcą być jak faceci. My chcemy, będąc kobietami i zachowując pełnię praw do swoich kobiecych, fizycznych, hormonalnych, jakichkolwiek innych właściwości ludzkich – bo jesteśmy ludźmi, co niestety wciąż trzeba podkreślać – móc robić to, co chcemy, i nie być blokowane tylko dlatego, że jesteśmy kobietami.

Wspinanie kobiece i męskie jest trochę inne ze względu na różnice fizyczne i żadna zdrowo myśląca kobieta nie powie, że „my jesteśmy tacy sami”. To, że chcesz fedrować na przodku w kopalni, to nie jest równouprawnienie, jeśli nie masz do tego warunków – to jest dążenie do tego, żeby być facetem. Jest coś innego w kobiecym wspinaniu i męskim wspinaniu. Wynika to choćby z tego, że kobiety zazwyczaj są niższe, inaczej zbudowane – to są obiektywne cechy fizyczne, na które nie masz wpływu. Dziewczyny za to potrafią radzić sobie z innego rodzaj przeciwnościami, w przypadku gór wysokich na przykład często lepiej się aklimatyzują. Często są zwinniejsze, drobna budowa bardzo przydaje się przy eksploracji jaskiń. No, ale na razie wspinanie w Polsce w dużej części jest męskie.

Zetknęłam się ze stwierdzeniem, że polskie alpinistki przechodzą przez trzy etapy: romantyczno-uległy, pełnej samodzielności, dominująco-kierowniczy. Zgadzasz się z taką opinią?

Zobacz, to znowu jest przyklejanie tym kobietom łatek, w sumie niefajnych. Ciekawa jestem, czy są takie określenia dotyczące mężczyzn. To mnie uderzało zawsze, jeśli chodzi o Wandę, czy teraz, w przypadku Eweliny Wiercioch. Mówi się, że to twarda baba nieidąca na kompromisy, a Wanda parła przed siebie i trudno było się z nią dogadać. Cała masa facetów dokładnie taka jest i ma na to przyzwolenie. Nie chciałabym określać takimi kategoriami tych dziewczyn, nie wiem, jakie etapy w swojej karierze sportowej przechodziły. Co do etapu romantyczno-uległego, często słyszałam, że kiedy w góry przyjeżdża zakochana dziewczyna z facetem, który się wspina, to ona też się z nim wspina, ale powodem wcale nie jest miłość do gór. Niemniej bywały też sytuacje, że to ukochana jechała w góry, a za nią facet. Przykładem jest choćby pierwszy mąż Zofii Radwańskiej-Paryskiej. No, ale o tym raczej się nie mówi. Wiem, że kiedy dziewczyna jest dobra, ale nie za dobra, to jeszcze jest akceptowana. Ale gdy jest zajebista i robi rzeczy nieprawdopodobne, i – co ważne dzisiaj – ma sponsorów, to wtedy trzeba przylepić jej łatkę osoby dyktatorsko-dominującej. Wtedy może łatwiej będzie znieść jej sukcesy.

Cóż, jesteśmy ludźmi i chciałabym być, jak pewnie wielu, człowiekiem idealnym, lecz mamy swoje przywary i paskudne cechy charakteru. I te właśnie paskudne cechy doskonale widać w górach, kiedy jesteś zmęczona, jest zimno, boli, doskwiera głód. Babki w górach też mają swoje nieidealne zachowania, jak i faceci. No i mamy też pewne inne ograniczenia, na przykład raz w miesiącu, które dodatkowo potrafią nas mocno przeorać. Jest to coś, o czym powinniśmy mówić, bo to ludzki element naszego istnienia, choć nikt nas nie pyta, jak sobie z tym radzimy.

Czy z rozmów z twoimi bohaterkami można wywnioskować, że wspinanie to jednak zmaskulinizowany sport i że kobiety wciąż traktowane są lekceważąco czy też protekcjonalnie?

Nie umiem tego jednoznacznie osądzić. Dla mnie papierkiem lakmusowym w tej kwestii było słynne zdanie Majera, że jedna baba na tylu chłopa nie da rady. I odpowiedź, a właściwie przeprosiny Pustelnika, które również cytuję w mojej książce. „Drogie panie, my się zawsze o was tak bardzo boimy…”. Czyż nie słychać w tych słowach nutki protekcjonalizmu? Domyślam się, że obaj panowie nie mieli w tym przypadku złych intencji, zwłaszcza Pustelnik, ale prawda jest taka, że seksizm płynie nam w krwiobiegu. Ja też mam w sobie ten seksizm i on też często mi się „ulewa”, na przykład dużo surowiej oceniam kobiety, choć przecież staram się być bardzo świadoma w tych kwestiach.

Konsekwentnie używasz feminatywów. Dlaczego są one dla ciebie takie ważne?

Tak jak już wspomniałam – język tworzy rzeczywistość. Śmiać mi się chce, kiedy Polacy, którzy w większości strasznie kaleczą rodzimy język, nagle stają się  purystami, jeśli chodzi o końcówki. Kiedyś jedna pani powiedział mi, że „dyrektor” brzmi poważniej niż „dyrektorka”. Zobacz, godzimy się na „nauczycielki”, „przedszkolanki”, wszelkie określenia zawodów, które w większości nie wiążą się kulturowo z prestiżem i nie dotyczą władzy. Tego typu feminatywy przechodzą nam przez gardło łatwiej. Jeżeli jednak chodzi o „premierkę”, „prezydentkę” – już nie. Często słyszę wtedy złote myśli w rodzaju „pilotka to taka czapka”. Homonimy nie rażą, jeśli chodzi o męskie określenia, homonim jest naturalnym zjawiskiem w języku polskim. Mamy bal drewna i bal taneczny, mamy adwokata do picia i adwokata jako zawód, jednak w przypadku feminatywów jest milion argumentów, by ich nie używać. A ja uważam, że wręcz przeciwnie.

W książce napisałam „nie możesz być tym, kogo nie widzisz”. Nie możesz być także tym, kogo nie słyszysz. Jeżeli nie ma dyrektorek, astrolożek, profesorek, jeśli wszelkie prestiżowe nazwy tytułów czy zawodów wiążą się z męską końcówką, to jest jednoznaczna narracja językowa, że one są zarezerwowane dla panów. Rozumiem, że można tłumaczyć, że w „pani dyrektor”, „pani profesor” jest przecież dodatek „pani”, lecz to język tworzy to, jakim społeczeństwem jesteśmy. We francuskim czy włoskim tworzenie kobiecych końcówek jest absolutnie naturalne. Oczywiście rozumiem, że dla wielu osób brzmi to nieładnie, niewygodnie i dziwnie, jednak wiele słów na początku brzmi nieładnie, niewygodnie i dziwnie. W latach dwudziestych było naturalne, że feminatywami określało się kobiety, które wykonywały dany zawód. Swoją drogą miałam na ten temat bardzo długą rozmowę z jedną z moich bohaterek, która twierdziła, że takie określenia brzmią idiotycznie i nie chciała, żeby ją tak nazywać. Moim zdaniem to wcale nie jest przesada, a określenie kobiety na danym stanowisku, nie kobiety pełniącą męską funkcję.

Jaka jest twoja ulubiona górska bohaterka?

Na pewno Marzena Skotnicówna, która w moim odczuciu była buńczuczna i nie przystawała do ówczesnych czasów. Była jak torpeda. Przyjaźniła się z Marią Wardasówną, która była jedną z pierwszych polskich pilotek i pisała płomienne odezwy o równości i końcu męskiej dominacji, podkreślała, że kobiety są równie dobre jak mężczyźni. Przyjaźniła się z dziewczynami i miała przyjaciół wspinaczy. Jej jednoznaczna postawa ideologiczna nie przysparzała jej wrogów. Podobała mi się też Steczkowska, która podkpiwała z panów straszących panie niebezpieczeństwami Tatr. Swoje Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin napisała w połowie dziewiętnastego wieku, a jakże aktualne są to uwagi.

Z całą pewnością jedną z moich ukochanych rozmówczyń – chociaż chciałabym, aby to wybrzmiało, że lubię wszystkie moje bohaterki – i osobą o wyjątkowo pięknej duszy jest Ewa Panejko-Pankiewicz, która przy wszystkich swoich sukcesach i tatrzańskich, i himalajskich, ma w sobie niesamowitą miękkość, uprzejmość. Z panią Ewą rozmawiam regularnie, wciąż mamy kontakt. Jest takim górskim wyjadaczem, który zachował w sobie kobiecą kruchość i delikatność. Oczywiście nie twierdzę, że ma to być obowiązkowa cecha każdej kobiety, bo nie wszystkie musimy być kruche i delikatne. Pani Ewa wzruszyła mnie, gdy opowiadała, jak pracowała na rusztowaniach, a jednocześnie bardzo o siebie dbała – wkładała czystą bluzkę, gdy podchodziła pod ścianę, poprawiała włosy, psikała się dezodorantem.

Kiedy pytałam moje rozmówczynie o to, jak postrzegają siebie jako kobiety w górach, czy czują tam swoją kobiecość, część z nich była zaskoczona, bo nigdy się nad tym nie zastanawiała, czy coś traci w górach jako kobieta i czy jej kobieca strona sprzęga się z górami. Ola Taistra powiedziała mi na przykład, że nauczyła się w górach być twarda po kobiecemu. A można być przecież twardym w mądry, kobiecy sposób, a nie jak Robocop. Refleksje Oli o kobiecości i szukaniu jej w skale bardzo mnie ujęły.

Czy masz jeszcze w planach jakąś książkę poświęconą górom?

Tak, ale to tajemnica. Chciałabym napisać biografię jednej z moich bohaterek, ale pozwól, że jeszcze nie zdradzę ci, której…




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum