9 marca 2021 11:15

Quo vadis, polski alpinizmie?

Piotr Pustelnik, prezes Polskiego Związku Alpinizmu od 2016 roku, opublikował tekst odnoszący się do historii i współczesności polskiego himalaizmu zimowego. Przyczynkiem do otwarcia dyskusji na ten temat jest zdobycie K2 zimą. Był to wieloletni cel polskich himalaistów, do którego miał doprowadzić program Polski Himalaizm Zimowy kierowany przez PZA.

***

Piotr Pustelnik, prezes PZA (fot. Michał Kochańczyk / PZA)

Piotr Pustelnik, prezes PZA (fot. Michał Kochańczyk / PZA)

***

Może tytuł jest patetyczny i nieco komiczny ale problem co dalej z zimowym alpinizmem w górach wysokich jest i nie jest banalny. Ale od początku…

W czerwcu 1953 roku, gdy gruchnęła wieść o zdobyciu Everestu, znany brytyjski alpinista Eric Shipton obwieścił, że ludzie mogą się wreszcie zająć „normalną wspinaczką”, porzucając obsesję na punkcie najwyższej góry świata. W samych Himalajach czekały wciąż na zdobycie setki szczytów, dlaczego więc uwaga wszystkich skupiała się na tym jednym jedynym, najwyższym?

No właśnie. Wiele lat temu ludzie też mieli ten sam problem. Ale czy naprawdę ten sam? Nikt w świecie alpinistycznym nie ma wątpliwości, że zimowe wspinanie w górach wysokich wynaleźli Polacy a konkretnie Andrzej Zawada. To z jego inicjatywy nasze środowisko wiele lat „zaorywało” góry ośmiotysięczne dając świadectwo, że się da, i że to jest cool. Były to przedsięwzięcia głównie w stylu oblężniczym, czyli takim, jaki był wtedy obowiązujący i nie był w żadnym wypadku obiektem drwin lub ironicznych uwag. Jechały więc zajeduże wyprawy z tonami ekwipunku, siedzieli pod górą ile się dało i wchodzili albo nie (głównie wchodzili). I wszystko było ok.

Ale czas leciał, ośmiotysięczników ubywało, lodowych wojowników z zakonu Zawady też ubywało i nastąpiło przesilenie w tej, zdawało by się, idyllicznej historii. Złote pokolenie polskiego alpinizmu odchodziło w świetlaną przeszłość zostawiając następnemu pokoleniu parę gór do zdobycia i żadnych wskazówek na przyszłość.

Wtedy pojawił się Artur Hajzer i wziął się za odtwarzanie tego, czego dokonał Andrzej Zawada. Ale to już były inne czasy. Inni ludzie. Inne okoliczności. Więc szło jak po grudzie choć sukcesy też były. Za sprawą wybitnych jednostek jak Simone Moro czy Alex Txikon straciliśmy monopol na wejścia zimowe. Choć dalej z resztą świata wygrywaliśmy w cuglach, to łatwo zauważyć, że jakość zrobił Zawada a nie Hajzer. I choć Artur nie doprowadził swojego dzieła do końca (zginął na Gasherbrumie I w 2013 roku) to nadal liczyliśmy się w stawce o ostatnią górę jaką była K2. Łatwo zauważyć, iż siłą Zawady było to, że jego zakon składał się z ludzi, którzy się lubili i lubili ze sobą jeździć. Zatem kłopotów ze składem nie miał.

Inaczej natomiast miały się sprawy za czasów Artura Hajzera i jego następcy Janusza Majera czy Piotra Tomali. Składy zmieniały się jak kule w Totolotku i trudno było mówić o zakonie Hajzera, Majera czy Tomali. Raczej były to poszukiwania „magic teamu”, niestety bezskuteczne. A przecież to w ludziach tkwi największa tajemnica sukcesów na wyprawach. Masz „dream team” to masz sukces. Nie masz, to może się udać ale częściej nie. A znaleźć sporą, jak na nasz kraj, grupę alpinistów, którzy lubią się, mają umiejętności, mają determinację, żeby to robić i mają chęć robić to tak jak kiedyś (czyli obleganie), hmm to jest sztuka. Widziałem, stojąc najpierw z boku a potem będąc w środku wydarzeń jak poprzedni szef PHZ-u i ostatni „szamotali się”, żeby znaleźć obsady do wypraw.

Dlaczego tak się działo? To długa historia i chyba nie na ten materiał ale zdaje się, że wiele rzeczy wydarzyło się w alpinistycznym świecie, które bezpośrednio lub pośrednio miały wpływ na tą „szamotaninę”. Pozwolę sobie na osobistą ocenę. Tylko osobistą. Można się ze mną nie zgodzić, jasne, ale ja to widziałem i widzę tak.

Po pierwsze, wybitni wspinacze ze świata od lat odeszli od modelu wielkowyprawowego, oblegającego wielką górę opasując ją kilometrami lin poręczowych i dziesiątkami namiotów. Dominują małe, szybkie i sprawne zespoły, które wyszukują trudne problemy alpinistyczne w górach świata z dala od uczęszczanych szlaków, precyzyjnie projektują przebieg wspinaczki i już. Wystarczy popatrzeć na najwybitniejsze osiągnięcia ostatnich 15-20 lat. Żadne z nich albo prawie żadne nie jest związane z popularnymi ośmiotysięcznikami.

A co się stało w takim razie na tych ośmiotysięcznikach. Otóż, moim zdaniem, nastąpił odpływ alpinistów z popularnych dróg na popularnych ośmiotysięcznikach, a ich miejsce zajęli uczestnicy wypraw komercyjnych. Do niedawna wyprawy komercyjne okupowały Everest (zwany teraz fabryką Everest), Cho Oyu, GI i GII i może Shishe Pangmę. To by się dało jeszcze przeżyć gdyby nie to, że w miejsce opuszczone przez wyprawy alpinistyczne weszły wyprawy organizowane na ekonomicznych zasadach przez obrotnych, czy to Nepalczyków, czy innych biznesmenów górskich. Ktoś powie, zaraz, zaraz, przecież to jest zjawisko znane od lat 90-tych zeszłego wieku. Tak, to prawda. Ale teraz ekspansja wypraw komercyjnych gwałtownie przyspieszyła. Dziś na wszystkich ośmiotysięcznikach są wyprawy komercyjne. A ich sposób działania, klientela, którą zaciąga do baz, gwałtowna zmiana obyczajów w bazach spowodowała, że dla wielu wybitnych alpinistów ten anturaż górski tam zastany odbijał się gwałtowną czkawką. Więc alpiniści poszli sobie. W inne góry. W inne ściany, zostawiając ośmiotysięczniki na pastwę komercji. Taka jest, moim zdaniem, teraz rzeczywistość i nie wolno się na nią obrażać. Trzeba to zaakceptować i już. A i kolekcjonerów ośmiotysięczników też gwałtownie ubyło więc nie stanowią przeciwwagi dla komercji.

Po co to piszę? Otóż po to, żeby przygotować grunt pod następne zagadnienie, a właściwie pod podstawowy dylemat, co dalej, polski alpinizmie? Ale zanim do tego dojdę, to jeszcze parę słów na temat podstawowy czyli „K2 zimą dla Polaków”. Czy nam się należy i cały świat powinien grzecznie poczekać aż się wygruzimy z wyprawą i może wejdziemy, a może nie, czy nie powinien poczekać i działać. Otóż, wg mnie, nie ma monopolu na jakąkolwiek górę. Trzeba pojechać i wejść a nie ględzić o tym, że nam się należy. I tak się stało. Nepalczycy pojechali, weszli i nawet słowem się na zająknęli o tym, że to właściwie Polacy ich natchnęli. Wzięli górę jak swoją w swoim, doskonale opanowanym stylu, i po sprawie. K2 dla Polaków to już historia. Czy tak jest lepiej dla nas czy gorzej, czy mamy kaca czy odczuwamy ulgę. Każdy pewnie odczuwa coś innego, więc powiem jak ja to odbieram. Nie mam kaca, odczuwam ulgę, nie żałuję, że to nie Polacy. Bo nasza rzeczywistość w środowisku wspinaczy jest taka, że Lodowych Wojowników Zawady już nie ma. Odeszli i już nie wrócą. Ale są inni Wojownicy. Na te czasy jakie idą idealni. Młodzi, zdolni, zdeterminowani i świetni technicznie. Wspinają się na poziomie nieosiągalnym dla Lodowych Wojowników z poprzedniego pokolenia. Więc w czym problem? Wyślijmy ich na K2 i wejdą jak nic. Otóż nie. Bo po pierwsze oni nie chcą działać w stylu, który stworzył i pielęgnował Andrzej Zawada. Nie, dla wielkich wypraw, nie dla oblegania, nie dla dróg normalnych. Tak, dla ciekawych projektów górskich, tak dla eksploracji, tak dla nielicznych zespołów, tak dla piękna linii drogi na górze. Więc, co powinniśmy zrobić. Ano to co zrobił Andrzej Zawada. Walczył jak lew o tamten alpinizm z tamtymi ludźmi. Tak teraz my powinniśmy walczyć o ten alpinizm dla tych ludzi. Bo to oni są teraźniejszością i będą przyszłością polskiego wspinania. A, że warto zabiegać o przyszłość dla nich niech świadczy to, że miałem okazje zobaczyć, że jest to grupa ludzi, która lubi się ze sobą wspinać i być razem. Czyli taka, jaką miał Andrzej Zawada. I dlatego mimo, że K2 zimą padło to musimy dać im szansę. Góry mają nam jeszcze wiele do zaoferowania. Są niezdobyte siedmiotysięczniki, setki sześciotysięczników, dziewicze ściany na ośmiotysięcznikach, góry na innych kontynentach, np. na Antarktydzie. Jest tyle do zrobienia, że starczy również dla kolejnych pokoleń.

Spróbujmy je wymienić.

Pierwsze wejścia zimowe na boczne wierzchołki masywów ośmiotysięcznych, takich jak:

  • Yalung Kang,
  • Broad Peak Midlle,
  • Lhotse Shar.

Pierwsze wejścia zimowe na wysokie szczyty siedmiotysięczne, np.:

  • Gaszerbrum III,
  • Gaszerbrum IV,
  • Kunyang Chhish.

Wejścia zimowe na wysokie siedmiotysięczniki, które nie mają nawet wejść letnich np.:

  • Batura First wierzchołek Zachodni 7785 m,
  • Muchu Chhish 7453 szczyt w murze Batury,
  • Yermanendi Kangri 7163, szczyt w masywie Masherbruma.

Jasne, że to co piszę łatwo odczytać w naszym hermetycznym środowisku. Ale jak z tym dotrzeć do szerokiego grona Polaków, dla których alpinizm czy himalaizm kojarzy się tylko z K2 zimą? Widać to było podczas poprzedniej polskiej wyprawy 2017/2018, czy podczas obecnej nepalskiej. Nie będzie łatwo, ale Zawada też miał problemy, czy to z „edukowaniem” społeczeństwa, czy decydentów. Tu też edukować trzeba ale wierzę, że to pokolenie wychowane na mediach społecznościowych i obyte z obecnością w nich da sobie radę.

Wierzę w młode pokolenie w polskim wspinaniu. Bardzo wierzę.

Piotr Pustelnik




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Quo vadis [31]
    Przeczytałem. No tak, ale... Wydaje mi się, że samym artykule…

    9-03-2021
    reganclimbing