Marcin Miotk: kiedyś wrócę w góry najwyższe
W czerwcu br. minęło 15 lat odkąd Marcin Miotk wszedł na Mount Everest (8850 m). Było to pierwsze polskie wejście na najwyższy szczyt Ziemi bez użycia dodatkowego tlenu [i jak dotąd jedyne]. O wspinaniu, odpowiedzialności i planach na przyszłość z Marcinem rozmawia Ilona Łęcka.
***
Pod koniec maja 2005 roku pojawiłeś się w bazie pod Mount Everestem, wracając z wyprawy na Annapurnę.
Marcin Miotk: Wyprawa na Annapurnę (8091 m) była moją trzecią wyprawą himalajską, po Shisha Pangma Middle (8013 m) i Cho Oyu (8201 m). W międzyczasie wszedłem też między innymi na Pik Pobiedy (7439 m). Na Annapurnę pojechałem dzięki zaproszeniu Piotra Pustelnika, wspinaliśmy się drogą Bonningtona na południowej ścianie. Od samego początku planowałem, że jeżeli starczy mi na to czasu, spróbuję szybko przemieścić się spod Annapurny do bazy po Everestem, aby podjąć próbę wejścia bez tlenu.
Czym motywowałeś swoją decyzję o wspinaniu się bez tlenu?
Mam już taką naturę, że pociągają mnie wyzwania z pozoru niemożliwe. Jednak nie znaczy to, że jestem osobą , która porywa się z motyką na słońce. Wiedziałem już, że dobrze się aklimatyzuję, sprawnie działam na wysokości 8 tysięcy, mam swój plan i determinację nie mniejszą niż Everest. Dlaczego nie miałbym więc spróbować?
Stanąłeś na szczycie najwyższej góry świata 5 czerwca 2005 – z czym Ci się dzisiaj kojarzy ta data?
Obecnie nie tyle kojarzy mi się z górami, co bardziej z tym, że warto mieć ambitne cele i marzenia i co ważniejsze je realizować. Wejście na Everest dało mi życiowego kopa, dużo satysfakcji, wiary w siebie, nakręcało mnie do wyznaczania sobie kolejnych ambitnych celów sportowych i prywatnych – w taki sposób o tym myślę.
Jesteś jednym z bohaterów książki Michaela Kodasa „Zbrodnie na Evereście”. W książce padło z Twoich ust sporo cierpkich słów na temat Szerpów. Sprzęt, który zdeponowałeś w namiotach obozów 1,2 i 3, został skradziony. Na szczęście brak sprzętu nie zagroził Twojemu życiu ani zdrowiu, nie przeszkodził Ci nawet w przeprowadzeniu ataku szczytowego, ale sprawa ta musiała kosztować masę nerwów. Jak obecnie odbierasz te wydarzenia?
Z perspektywy czasu mam wrażenie, że sam atak szczytowy to materiał na dobrał film sensacyjny z wieloma zwrotami akcji. Michael Kodas kontaktował się ze mną kilkukrotnie podczas pisania książki. Można powiedzieć, że czas leczy rany. Obecnie oceniam to nieco łagodniej. Był koniec sezonu i ktoś mógł pomyśleć, że już nikt z tych namiotów ani ze zdeponowanego w nich sprzętu nie będzie korzystał, ale z drugiej strony kilkanaście osób wciąż działało na górze.
Moja frustracja była ogromna, bo konsekwencje tego czynu mogły być poważne. W zdobycie góry zainwestowałem przecież lata przygotowań, treningów, dużo energii i miałoby się to nie udać tylko dlatego, że ktoś mi ukradł sprzęt? W każdym dużym środowisku większość ludzi jest godna zaufania, ale zawsze znajdzie się czarna owca i miałem pecha, że na takie czarne owce w społeczności Szerpów trafiłem. Skończyło się happy endem, ale niesmak pozostał. Na pewno nie pomógł fakt, że podczas swojego samotnego wejścia nie korzystałem z pomocy Szerpów.
Z powodu braku czołówki musiałeś czekać z wyjściem na atak szczytowy do świtu…
Mogłem wyjść dopiero około 5 rano. Zdawałem sobie sprawę, że mam spore opóźnienie w stosunku do innych wspinaczy. Na szczycie znalazłem się o 14.30 jako ostatnia osoba tego dnia i ostatni wspinacz w tamtym sezonie.
Nie obawiałeś się, że nie starczy Ci czasu i sił, by wrócić do obozu 3?
Na pewno się obawiałem, ale choć byłem zdeterminowany, zdawałem sobie sprawę z tego, że wejście bez tlenu jest na tyle trudne, że jeśli mi się nie uda, to nie będzie to dla mnie porażka. W dniu ataku szczytowego miałem w pamięci tragiczne wydarzenia choćby z 1996 roku [wówczas na skutek gwałtownego załamania pogody zginęło 6 członków wypraw komercyjnych oraz dwóch przewodników – przyp. I.Ł.] wchodziłem 50 metrów i rozglądałem się, żeby na bieżąco kontrolować pogodę. Postanowiłem niezwłocznie się wycofać, jeśli tylko zauważę jakieś zagrożenie. Na szczęście pogoda dopisała, mimo że mocno wiało.
Jak środowisko zareagowało na Twój sukces? Byłeś pierwszym Polakiem, i jak dotąd jedynym, który zdobył Everest bez tlenu z butli.
Przez chwilę było głośno o tym w mediach, byłem zapraszany do ogólnopolskich stacji telewizyjnych, ale generalnie to były trochę inne czasy. Himalaizm, po okresie sukcesów w latach 80., stał się znowu obecny w mediach na szeroką skalę po tragicznych wydarzeniach na Broad Peaku w 2013 roku. Wtedy wszyscy w Polsce stali się „specjalistami” od himalaizmu. Można powiedzieć, że himalaizm stał się wręcz sportem narodowym. Sukces na Evereście nie zmienił mojego podejścia do gór, nadal brałem udział w wyprawach. Udało mi się, jako drugiemu Polakowi, zdobyć tytuł Śnieżnej Pantery (2007), byłem też na dużej wyprawie na K2 (8611 m) w 2010 roku oraz 3 lata później na Dhaulagiri (8167 m).
Potem zaś przyszli na świat Twoi dwaj synowie. Czy to wówczas postanowiłeś wziąć rozbrat z himalaizmem?
Tak, po prostu zbyt wielu górskich znajomych, mających małe dzieci, zginęło w górach. Postawiłem na jednej szali swoją rodzinę, a na drugiej – ryzyko śmierci w górach i wybór rodziny był dla mnie oczywisty. Czułem się odpowiedzialny za swoje dzieci. Nie twierdzę, że trzeba rezygnować ze swoich pasji, ale należy pamiętać o tym, co w życiu ważne tu i teraz. Góry mogą poczekać. Nie chodzi o to, aby oceniać ludzkie wybory, ale wyciągać wnioski z wypadków i sytuacji, które mnie otaczają. Życie każdego jest tak samo cenne, jednak każda tragiczna sytuacja jest inna: inaczej to wygląda, jeśli dzieci są starsze i ktoś dobrze zabezpieczy swoją rodzinę, a inaczej, gdy ktoś zostawia w domu niepracującą żonę i kilkoro małych dzieci bez środków do życia.
Zgodziłbyś się zatem ze stwierdzeniem, że dobry himalaista to stary himalaista?
Tak, w 100 procentach. Dotyczy to jednak wszystkich, którzy uprawiają sporty wysokiego ryzyka. Nikt nie chce się zabić, każdemu, także mnie, może się przydarzyć nieszczęśliwy wypadek, ale były przypadki alpinistów, którzy albo na wyprawy nie byli przygotowani, albo pomału dokładali kolejne ryzyka do plecaka, który ich w pewnym momencie przeważył. Trzeba też dodać, że postępujące ocieplenie klimatu sprawia, że Himalaje i Karakorum są obecnie bardziej niebezpieczne, niż to było 15 czy 20 lat temu. Zdarzają się takie anomalie pogodowe, że nieraz trudno jest przewidzieć pogodę i wydaje mi się, że więcej jest takich aspektów, których nie sposób kontrolować. Dotyczy to gór w ogóle, nie tylko najwyższych.
Cały czas pozostajesz aktywny sportowo. Biegasz maratony, startujesz w biegach ultra, a także w zawodach triathlonowych.
Bieganie zawsze było dla mnie elementem treningu pod góry wysokie, szczególnie że mieszkam na nizinach. Wiedziałem, że muszę trzymać dobrą formę, jeśli chciałbym kiedyś powrócić do himalaizmu. Triathlon potraktowałem jako kolejne wyzwanie, bo nie umiałem pływać, aż w końcu nauczyłem się mając 44 lata i wystartowałem w pierwszym triathlonie. Potem stopniowo wydłużałem sobie kolejne dystanse, by w 2018 roku ukończyć Iron Mana [3,8 km wpław, 180 km na rowerze i bieg maratoński – Marcin zdołał przebyć ten dystans w mniej niż 10 godzin – przyp. I.Ł.], co dało mi poczucie zdobycia takiego swojego małego Everestu. Ciągle odkrywam nowe konkurencje sportowe, ale staram się to wszystko godzić z życiem rodzinnym – te aktywności nie wymagają ode mnie nieobecności w domu na długie tygodnie.
Kto ze środowiska górskiego inspiruje Cię najbardziej?
Szanuję wielu wybitnych himalaistów, ale gdybym miał wskazać jedną osobę, to byłby to na pewno Reinhold Messner. Po pierwsze, jako pierwszy człowiek na świecie wszedł wraz z Peterem Habelerem na Mount Everest bez tlenu [8 maja 1978 r. – red]. Można to porównać do lądowania na Księżycu – przekroczyli pewną barierę, obalili mit. Po drugie, dlatego, że Messner wiedział, kiedy się wycofać, zejść ze sceny, nadal będąc u szczytu. Po trzecie, ze względu na jego zaangażowanie w edukację, popularyzację górskiego stylu życia: pisze książki, udziela prelekcji, prowadzi swoje muzea.
Jakie są Twoje plany na przyszłość?
Nadal chcę być aktywny, poświęcać czas na góry i sport, łącząc to z pracą zawodową i życiem rodzinnym. Nie ma lepszego sposobu na wychowanie dzieci niż pokazywanie im na własnym przykładzie , że ciężką pracą i zaangażowaniem dochodzi się do sukcesów sportowych i zawodowych.
Czy masz już sprecyzowane plany w górach najwyższych?
Jestem pewny, że w góry wysokie wrócę. Czuję się dalej znakomicie, zdrowie dopisuje. Na pewno myślę o K2, bo brałem już udział w wyprawie na ten szczyt, niestety bez sukcesu – w tamtym sezonie nikt nie wszedł na wierzchołek. Podoba mi się Makalu – darzę ten szczyt wielką estymą ze względu na wrażenia estetyczne. Ale jest za wcześnie, by konkretnie mówić kiedy to nastąpi.
A jednak zapytam: chciałbyś być pierwszym zimowym zdobywcą K2?
Kto by nie chciał :). Takie przedsięwzięcie wymaga niesamowitego zgrania wszystkich elementów na najwyższym poziomie: ludzi, strategii, pogody, szczęścia i co najważniejsze determinacji. Bardzo kibicuję programowi Polski Himalaizm Zimowy i uważam, że wielu obiecujących wspinaczy pojawiło się dzięki temu programowi. Osobiście z jednej strony lubię takie ambitne cele i znam już trochę tę górę, ale z drugiej nie jestem pewny, czy tak długi rozbrat z rodziną jest obecnie możliwy. Serce by bardzo chciało, żeby to Polacy zdobyli K2 zimą, ale rozum mi podpowiada, że będą to Nepalczycy lub Rosjanie. Covid 19 jednak pozmieniał wszystkie plany i układ sił może się zmienić.
***
Marcin Miotk – rocznik 1973, pochodzi z Wejherowa, wieloletni członek kadry narodowej we wspinaczce wysokogórskiej. Uczestniczył w kilkudziesięciu wyprawach górskich na pięciu kontynentach. W 2005 roku otrzymał nagrodę Kolosa w kategorii alpinizm. Przygodę z górami zaczynał w Klubie Wysokogórskim Trójmiasto, w latach 2008 – 2013 pełnił funkcję prezesa KW Warszawa. Prowadzi FanPage, gdzie dzieli się swoimi przemyśleniami o górach wysokich, Evereście oraz wyznaczaniu i osiąganiu niemożliwych z pozoru celów.