8 lutego 2020 20:33

Ryszard Dmoch: 40 lat minęło. Tak było na Evereście zimą i latem 1980

Wyleciałem z Warszawy jako ostatni z uczestników. Jeszcze tylko z Krakowa odebrałem brakujące ubrania puchowe, i ostatnich kilkanaście bębnów naszego sprzętu odleciało teoretycznie do Katmandu. Niestety, te miały pecha, nieprzekierowane w New Delhi, wylądowały w Singapurze. Oczywiście odnalazły się, ale 5 dni cennego czasu odleciało z wiaterkiem.

Mount Everest po lewej i Nuptse (fot Ryszard Dmoch)

Na posterunku w PZA zostali najbliżsi: Hania Wiktorowska, Andrzej Paczkowski, Józef Nyka, Tadek Solicki. Siedząc w samolocie, pracowałem nad sobą, usiłując się odprężyć i znaleźć wewnętrzny spokój. Wymyśliłem mianowicie, że odprawiając partiami bębny, utworzyliśmy najdłuższą karawanę świata. Zaczynała się w Krakowie, dalej biegła przez Warszawę, Frankfurt, New Delhi, Katmandu, Luklę. Cały czas była w powietrzu. Dopiero w Lukli, załadowana na grzbiety jaków, lądowała zimą w Bazie pod Everestem. Byłem naiwny. Po wylądowaniu w Katmandu cała praca nad sobą, dla znalezienia wewnętrznego spokoju, gdzieś uleciała. Dobrze, że dalej to już nie moja broszka. Ja tylko do naszej granicy. Dalej to już tylko czekaliśmy na cud. I stało się – cud zaistniał.

Andrzej Paczkowski (po lewej) i Eugeniusz Chrobak (fot. arch. Ryszard Dmoch)

Hanna Wiktorowska (fot. arch. Ryszard Dmoch)

Józef Nyka (fot. arch. Ryszard Dmoch)

***

Pierwsze polskie Everesty

  • 16 X 1978; Wanda Rutkiewicz, w ramach międzynarodowego zespołu zdobyła Everest jako pierwsza Polka oraz pierwsza Europejka,
  • 17 II 1980; pierwsze wejście zimowe w ramach polskiej wyprawy wspieranej przez PZA (Leszek Cichy, Krzysztof Wielicki),
  • 19 V 1980; wejście letnie w ramach polskiej wyprawy PZA (Andrzej Czok, Jerzy Kukuczka).

Odległe czasy, czyli prehistoria zimowego Everestu. Wówczas Polski Związek Alpinizmu był potęgą. O jego znaczeniu,
wartości dla środowiska decydowały zrzeszone lokalne kluby, sportowo usposobieni wspinacze (będę ich nazywał zawodnikami), ich indywidualna praca i przebojowość w zdobywaniu niemożliwego (wyposażenia i ostatecznie szczytów w górach całego świata). Ramy organizacyjne PZA, traktowanego jako zrzeszenie sportowe, pozwalały nadać szerszy wymiar górskim osiągnięciom o wydźwięku lokalnie klubowym. PZA wspomagał organizację obozów integracyjnych dla „młodych gniewnych” i tych nieco starszych (Tatry zimą, radziecki wówczas Kaukaz latem), a następnie wyjazdy grup wyróżniających się wspinaczy w Alpy, Pamir, czy Hindukusz. To ożywiało marzenie o Himalajach i odświeżało zwietrzałe wspomnienie Nanda Devi East.

Jedną z największych i najbardziej skomplikowanych organizacyjnie, inicjowanych przez PZA wypraw, była wyprawa narodowa na Everest. Skomplikowana dlatego, że jej wyjściowym celem było zdobycie szczytu latem, ale w tle (po sukcesie Wandy Rutkiewicz z 1978 roku) tlił się pomysł ataku zimowego. Sam pomysł wejścia zimowego na Everest wydawał się nierealny, bo nikt w Himalajach nie wspinał się dotąd zimą. Kompletnie nieznane były zimowe realia gór najwyższych. Wyjątek stanowiły polskie zimowe wejścia w Hindukuszu.

Na rok przed wyjazdem ekipy wyprawa planowana była jako letnia. Jak się później okazało, wyprawa letnia trochę nieoczekiwanie „urosła” organizacyjnie i półtora miesiąca przed terminem wyjazdu „przepoczwarzyła się” w pełnoprawną wyprawę zimową z letnim zaledwie „aneksem”. Na przygotowanie wariantu zimowego zostało półtora miesiąca, co w realiach tamtych czasów wymagało działań w tempie kosmicznym. Największym sukcesem obu symbiotycznie związanych ze sobą wypraw było to, ze Everest został przez Polaków zdobyty i latem i zimą, i że wszyscy ich uczestnicy wrócili do domów (pomijając odmrożenia i inne uleczalne przypadłości), wyraźnie nie dopasowując się do himalajskich statystyk śmiertelności – ugruntowanych w latach późniejszych.

Studencka idea zimowych wejść w górach wysokich – Hindukusz

Wręcz retoryczne pytanie: „skąd wziął się pomysł na próbę zimowego wejścia na Everest” zadaje Piotr Trybalski w swojej nowej książce „Gdyby to nie był Everest…”. Odpowiedź jest od dawna znana, rzetelnie udokumentowana i wiarygodna. Jej uzasadnienie, jak również rozwinięcie, zawarte zostały w dobrej książce Tadeusza Piotrowskiego pod tytułem „Gdy krzepnie rtęć” na str. 11 i odnosi się do idei zimowej wyprawy w Hindukusz.

Pomysł zrodził się w Tatrach w pierwszych dniach kwietnia 1972 roku na obozie AK Politechniki Warszawskiej w Dolinie Jaworowej, a jego autorem był Benon Czechowski, student Politechniki Warszawskiej. Potwierdził to 50 lat później ówczesny prezes KW Warszawa, Andrzej Piekarczyk. Wymyślona idea wyprawy zimowej w Hindukusz przeleżała na papierze rok, ale nawet wtedy ewoluowała, pączkowała, mentalnie prowokowała podniesienie na wyższy poziom poprzeczki – poziomu trudności – typowego wyzwania pobudzającego wyobraźnię alpinisty. Przez kilka lat kiełkowała w naszych umysłach, wywoływała koleżeńskie spory, podziały środowiskowe i wątpliwości co do jej realności. Wolno, ewolucyjnie, docierała również do tych, którzy wiedzieli co, ale nie wiedzieli jak.

Przedtem jednak ci, którzy wymarzyli sobie działalność w górach wysokich, musieli doświadczyć w najbliższych latach na własnej skórze i (czasem) połamanych kościach tego, co stanowiło podstawę pączkującej koncepcji. Tego, czym zostali zainfekowani i zaszczepieni, wspinając się w ukochanych Tatrach, Alpach, a latem w Hindukuszu.

Musieli mianowicie doświadczyć na własnym organizmie mrozu, wiatru, lawin, lodu na zimowym Noszaku, na jesiennym Lhotse i podczas zimowych przejść w mniejszych górach. Będą musieli czasem szukać godnej szczeliny w lodzie, dla pozostawienia na zawsze przyjaciela. To właśnie oni kilka lat później będą musieli przeobrazić się ze zwykłego konia pociągowego międzynarodowych wypraw w wyrazistego championa – konia wyścigowego. Będą musieli zamienić dotychczasowy wysiłek rzemieślniczego udoskonalania własnych predyspozycji psychicznych, fizycznych, sprzętu technicznego i zaopatrzenia we właściwą żywność (dieta nie mogła bazować tylko na czekoladach „Wedla”). Konieczny był zwrot techniczny, wsparty naukowo, głęboko specjalistyczny, jaki obserwujemy we współczesnych fizycznie wymagających dyscyplinach sportowych.

Konieczne były też zmiany mentalne, wysiłek pozwalający w sposób sensowny wyeliminować wiele nabytych wcześniej, a obiektywnie szkodliwych w górach wysokich nawyków czy wcześniej testowanych i utrwalonych umiejętności. Pokazano to z dużym humorem kilka lat temu na filmie, który powstał na kolejnej nieudanej zimowej wyprawie. Przykładem zubożenia wyprawowej wyobraźni był z pozoru nieistotny drobiazg – „zapomnienie” o konieczności porcjowania mięsa przed wyprawą w obszary mroźne (nie pytano polarników o radę). Chyba tylko w rozpaczy i dla potrzeb filmowych dziobano zamarznięty połeć czegoś tam czekanem marki Grivel w bazie, w warunkach temperaturowych profesjonalnej chłodni (powiedzmy -30 stopni C).

Od Noszaka po Everest, „droga pod wiatr” – pierwsze starcie

Idea zimowych wejść na szczyty w górach wysokich kiełkowała do 31 maja 1977 roku, kiedy zaraz po wyprawie na K2 w 1976 roku decyzją Zarządu PZA powołany został komitet organizacyjny wyprawy na Everest 80. Na jej kierownika desygnowany został Andrzej Zawada, a na zastępcę niżej podpisany, obaj mający niebanalne doświadczenia z Hindukuszu.

Andrzej Zawada pod Everestem (fot. Bogdan Jankowski)

Dopiero wtedy koncepcja zimy w górach wysokich wyszła z etapu kiełkowania, zaczęła się materializować i zmieniła się w lodową, a przede wszystkim huraganową (wiatr !) rzeczywistość. Prawdą jest, że Zawada był motorem napędowym dla uzyskania pozwolenia na działalność zimową na Evereście. A było to zadanie piekielnie trudne do realizacji. Pewne pojęcie o zwyczajach panujących w Azji daje książka Piotrowskiego „Gdy krzepnie rtęć”, na str. 9:

Otóż wtedy władze Afganistanu uzależniły wydanie zezwolenia na zimową penetrację Hindukuszu, od uzyskania ze strony polskiej noty, stwierdzającej, że rząd PRL świadom jest zimowych niebezpieczeństw Hindukuszu i bierze na siebie całkowitą odpowiedzialność za przebieg wyprawy.

Z dużą przyjemnością użyję tutaj zaimka „Ja”. To ja (ja!) niosłem w zębach tę notę z GKKFiT do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Pełniłem wówczas funkcję Przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego zimowej wyprawy na Noszak 1972/73. Zezwolenie wydano i wtedy właśnie Tadeusz Piotrowski i Andrzej Zawada otrzymali zimowy chrzest, stając w zimie na szczycie Noszaka.

To był prawdziwy początek ery „lodowych wojowników”, chociaż w istocie byli to wojownicy „lodowo-huraganowi”, z naciskiem na huragan. I była to udana realizacja studenckiej idei zimowych wypraw w góry najwyższe.

Pora na Himalaje

Wracam więc do przygotowań wyprawy Everest zima 1979-1980 i aneksu do niej, czyli lata 1980 roku. Oj, było przy jej organizacji gorąco. Przygotowania realizowane były wyłącznie społecznie, przez powołany komitet organizacyjny, w którym przestrzegane były przyjacielskie stosunki, respektowano stonowane reakcje i wyważone oceny rodzących się problemów. A wręcz niespotykane angażowanie się wszystkich w sprawę przygotowań było zjawiskiem niepowtarzalnym. Byliśmy jednym zespołem, bez fajerwerków i megalomanii. No, może jednak megalomania trochę w nas buzowała.

Cały sprzęt techniczny, ubrania puchowe, przeciwwiatrowe i inne projektowane oraz szyte były w Krakowie na termin kwiecień – maj 1980, ale wciąż żyliśmy nadzieją, że władze Nepalu zgodzą się, aby wydać nam, historycznie po raz pierwszy, zgodę na zimową działalność górską na Evereście. Dobrze się stało, że tę prestiżową dla nas sprawą zajął się wcześniej Andrzej Zawada i pilotował ją do końca… 15 listopada 1979 roku  zgoda leżała na stole w PZA.

„Droga pod wiatr” – kolejne starcia: trudne momenty w organizacji wyprawy

Dobrze, że zgodę otrzymaliśmy. Bardzo źle, że tak późno. Kiedy ten wymarzony dokument znalazł się w PZA, usiedliśmy z Andrzejem w kawiarni przy stoliku, popatrzyliśmy sobie w oczy i wtedy pojawiły się pytania: Co dalej z przygotowaniami? Którą wyprawę, zimową czy letnią, wybrać jako realny cel? Bez większych uzasadnień (wciąż pełni wahań) wiedzieliśmy, że wybierzemy zimę. Jednak taka decyzja zamykała wielu zawodnikom szansę na wyjazd letni. Powód był wstrząsająco prozaiczny – nie byłoby dla nich sprzętu. Ten, z założenia letni!!!, musiał zabezpieczać wyprawę zimową. A znakomitych kandydatów na wyprawę było wielu.

Do konfliktu, z tak dużą ilością zaangażowanych w sprawę wybitnych zawodników, nie można było dopuścić. Uznaliśmy, że rozwiązaniem jest „rozdwojenie jaźni”. W tym momencie powstała koncepcja zorganizowania dwóch wypraw równoległych!!!. Stawiało to jednak wszystkie dotychczasowe przygotowania i zabezpieczenia finansowe na ostrzu noża. A mianowicie, skąd wziąć pieniądze na drugą (letnią) część wyprawy, jak poradzić sobie z koniecznością skrócenia terminów szytego i produkowanego sprzętu o pół roku!!! Jak zareagują zawodnicy, którzy przygotowani są mentalnie i fizycznie do wyprawy letniej, a otrzymają propozycję udziału wyłącznie w wyprawie zimowej?

Jakie konsekwencje pociągnęła za sobą ta po przyjacielsku wykoncypowana (przy kawie i ciasteczkach) decyzja, okaże się już wkrótce. Sytuację finansową uratowała nasza księgowa, podpisując i pieczętując każdy podstawiony papier, na którym widniał napis „Everest – zima 1979/1980”. Pieniędzy póki co nie było, poza przyrzeczeniem GKKFiT. Inaczej mówiąc, mieliśmy finanse na wariackich papierach i należało być może szykować szczoteczki z pastą do zębów na wypadek jakichkolwiek prawnych konsekwencji naszych poczynań.

W gorszą i nieprzewidzianą pułapkę personalną wpadł Andrzej. Okazało się bowiem, że wcale nie ma wielu chętnych na wyjazd zimowy. Przekonywanie potencjalnych kandydatów szło opornie. To powodowało kłopoty z precyzyjną organizacją części zimowej. A należało wprowadzić, na ile to możliwe, poważne zmiany ilościowe i jakościowe w zakresie podziału gromadzonej żywności i sprzętu, przenieść część sprzętu przewidzianego na lato do wyposażenia zimowego. Przy brakach kadrowych pozostawał też problem mobilizacji dostępnych zawodników do pakowania, odprawiania, zapisywania zawartości bębnów i przygotowania ich do odprawy celnej na lotnisku.

Proszę zwrócić uwagę na drobny problem. Całe przygotowania prowadzone były w okresie gołych półek w sklepach i stałego wówczas zagrożenia wprowadzeniem stanu wojennego.

W otrzymanym 15 listopada zezwoleniu na zimową działalność górską, podane były dwa regulaminowe terminy graniczne, a mianowicie: 31 grudnia 1979 to data założenia bazy, a 15 lutego 1980 to zakończenie działalności górskiej (i nie ma tu żadnego „gdybania”, nawet gdyby udało się nam wejść na szczyt po ustalonym terminie). Oznaczało to, że zostało nam 1,5 miesiąca czasu na zakończenie wszystkich przygotowań i podjęcie ostatecznych decyzji: personalnych, podziału sprzętu i żywności i, co najważniejsze, przetransportowania wszystkiego i wszystkich uczestników do Bazy pod Everestem.

Zwracam uwagę na kilka istotnych faktów. Cała wyprawa organizowana była w kosmicznie krótkim czasie, w ramach społecznej działalności jej uczestników. A ci mieli swoją pracę zawodową, domy i w związku z tym ograniczony czas na naprawdę intensywną pracę społeczną (za przysłowiowe „friko”).

W momencie podjęcia decyzji o organizacji dwóch wypraw w tak krótkim czasie powstawały trudności w realizacji całego zamierzenia, sporadyczne napięcia, sprzeczne polecenia, dwuwładza. Szczęśliwie, ta ostatnia była artykułowana i egzekwowana jednoosobowo, co wynikało z charakterów decydentów.

Problemem był jednak brak doświadczenia w kierowaniu dużymi zespołami pracowników, jak również wrodzona megalomania (sami wybitni!). Radziliśmy sobie. Skąd więc brała się nerwowość w działaniu? Wynikała z wielkości celu, do którego zostaliśmy powołani, mnogości problemów, które sami tworzyliśmy i problemów powstałych bez naszego udziału. Ale nie mogło być inaczej, skoro większość sprzętu technicznego została projektowana przez nas, szyta, produkowana, bądź kupowana na terenie całego kraju i to z wykorzystaniem przysłowiowej „przychylności” (także dosłownej protekcji) mnóstwa lokalnych sekretarzy, kierowników, dyrektorów. W mało sprzyjającej samodzielnym decyzjom atmosferze politycznej.

Coraz bardziej „pod wiatr”: piekło i „piekło w piekle”

Sprzęt musiał być przywieziony do Warszawy, zapakowany w bębny, spisany, odprawiony fitosanitarnie, przeciwwybuchowo, celnie, a do tego nadany na lotnisku w dziale Cargo na międzynarodowe linie lotnicze Air India. Tylko część zimowa ważyła około 6 ton, a zapakowana była do około 200 bębnów i w kilkadziesiąt paczek. Część letnia, około 4 ton, miała być też spakowana, załadowana na pożyczony samochód, miała wjechać na statek, dopłynąć morzami i oceanami do Bombaju i dale, samochodem dowieziona do Katmandu i Lukli. W końcu, na grzbietach jaków, miała trafić do tej samej Bazy pod Everestem, pozostawionej przez ekspedycję zimową. Do tak przygotowanej Bazy, z planowym półtoramiesięcznym opóźnieniem, miała dotrzeć samolotem następna ekipa zawodników, na drugą – letnią część wyprawy.

15 listopada długo oczekiwana zgoda na zimowy Everest trafiła na stół w PZA. I właśnie w tym momencie, zdałem sobie sprawę z tego, w jak wielką kabałę się wpakowałem, i to na własne życzenie. A dodatkowo wciągnąłem w tę kabałę również osoby współpracujące. Powstało piekło organizacyjne, jakiego żadna poprzednia wyprawa nie doświadczyła. Można było się tylko śmiać, grać rolę beztroskiego (lub tragicznego) pajaca, albo szukać samotności w Drewnicy pod Warszawą.

To blisko, można dojść na piechotę

Ten okres nazwałem pieszczotliwie Piekłem w Piekle. A jakie mam na taką sytuację dowody lub dokumenty? Aby uwiarygodnić swoją ocenę przygotowań prezentuję po raz pierwszy kilka odnalezionych przypadkowo dokumentów, na których zapisane są daty, sprawy do załatwienia i sprzęt, który ma znaleźć się w Bazie pod zimowym Everestem przed 31 grudnia 1979 roku!! Te daty to 1, 3, 5 listopada 1979 roku. Odnalazłem je w ciemnej, nieotwieranej od lat piwnicy, przygotowane do przekazania młodemu pokoleniu (zapewne docelowo na śmietnik). Leżały, jak kilka innych, gdzieś w jej zakamarkach – tam, gdzie pająki pozakładały swoje wielopokoleniowe stanowiska.

Jak głosił biskup Sławoj Głódź, cuda w XX wieku zdarzają się tylko wtedy, kiedy im choć trochę pomoże człowiek. Nasza wyprawa nie mogła liczyć na żadne cuda, mogła liczyć tylko na uczestników. I znalazła się pod Everestem, wyprzedzając o kilka godzin termin – godzinę 23.59 31 grudnia 1979 roku (prawdziwy Sylwester pod chmurami, bo z gwiazdami było niesporo).

Nie ma „lodowych wojowników”, są „huraganowi wojownicy”!

Zimowy Everest musiał być spektaklem. I był nim… Przygotowania, transport, jak i Szerpowie to dopiero wstęp – uwertura do wspaniałej zimowej opery, której obsadę stanowiło 20 aktorów przybyłych z Polski, a która nosiła tytuł „WICHRY ZIMOWEGO EVERESTU”. Pierwszy w historii Everestu operowy sezon zimowy rozpoczynali Polacy
31 grudnia 1980 roku.

Udział w tym spektaklu wzięli wybitni soliści (śpiewacy słabi, ale znakomici jako instrumentaliści zespołu Zawady), a mianowicie: Leszek Cichy , Krzysztof Wielicki, Krzysztof Cielecki, Ryszard Dmoch, Walenty Fiut, Ryszard Gajewski, Andrzej Zygmunt Heinrich, Jan Holnicki, Robert Janik, Bogdan Jankowski, Aleksander Lwow, Janusz Mączka, Kazimierz Waldemar Olech, Maciej Pawlikowski, Marian Piekutowski, Ryszard Szafirski, Krzysztof Żurek, operatorzy filmowi, Stanisław Bakalarski, Stanisław Jaworski.

Dyrygent: Andrzej Zawada
Ścieżka dźwiękowa: everestowski huragan
Scenografia: naturalna – śnieg, lód, mróz przenikający do szpiku kości w dzień i w nocy
Efekty specjalne: zapewnione w każdej ilości przez Naturę

Wyprawa na Mount Everest w 1980 (fot. arch. Ryszard Dmoch)

Akt 1: „W imię ojca i syna, idziemy drogą radości, drogą przez Icefall”

Pierwsze skrzypce w tej orkiestrze grał Andrzej Heinrich z zespołem. Poszli, przeszli, zaporęczowali. O nie, to takie zupełnie proste nie było. Przewodnikiem w tym silnym zespole był „Zyga”. A ten kilka tygodni wcześniej wrócił do Krakowa z kolejnej wyprawy na Lhotse, podczas której Icefall przechodził kilka razy. Zawiózł na moją prośbę do L. Radonia 120 kg puchu, kilka dni się cywilizował. Cywilizowanie nie dało szczególnych efektów, ponieważ już w pierwszej turze wyjechał na zimowy Everest, a i tak było to tylko w przerwie między następnymi kolejnymi wyprawami.

Wytyczanie trasy przez Icefall (fot. Andrzej Heinrich)

Przeszli, otworzyli drogę i ustalili miejsce do założenia filii Bazy i to był Obóz I. Zlokalizowany został na progu Kotła Zachodniego. To dużo… rzecz w tym, że wtedy właśnie odkryliśmy, że nasza orkiestra zaczęła grać fałszywą nutą. Musiała ustąpić miejsca następnej, „miejscowej”, tej, która od tysięcy lat gra na swoim stałym kanale operowym. Ten kanał nazywa się Kocioł Zachodni i dopuszcza tylko granie wysokiego „C”. To wysokie „C” zwykle gra się na wantach żeglarskich masztów. Z powodu braku oceanu u nas grał na odciągach linek namiotowych, porwanych namiotach, jak również podczas swego przelotu pod podłogami przeciążonych namiotów.

Piękną starą maksymę skojarzyłem ze swoją poprzednią pasją, którą było właśnie żeglarstwo: Navigare necesse est, vivere non est necesse: żeglowanie jest rzeczą konieczną, życie – niekonieczną (tak rzekł niejaki Pompejusz). Uff… żeglowanie, czy dreptanie po Icefallu, a żyć jednak się chciało. Ta rzymska maksyma żeglarska wprost odnosiła się do siły wiatru, siły nie do opanowania przez człowieka, mówiła o skutkach jego działania, o konieczności pokonania niepokonanego i ostateczności. To właśnie On, ten zimowy wicher, szalony użytkownik Kotła Zachodniego, bez opamiętania czynił spustoszenie na jego ścianach i szlifował powierzchnię lodu podczas swego szaleństwa. Mógł być przez nas nawet tolerowany, może by nawet nie przeszkadzał, mógłby nawet sobie gwizdać do woli. Tyle, że właśnie tędy wiodła nasza droga do ściany Lhotse, jej szczeliny brzeżnej i dalej na Przełęcz Południową i wierzchołek Everestu. Dlatego nam trochę przeszkadzał…

Ubezpieczanie szlaku na Icefallu (fot. Stanisław Jaworski)

Rok wcześniej, podczas zdobywania Lhotse, zwany był pieszczotliwie Wiaterkiem, ale w rzeczywistości był szaleńcem.
No to co, że był? Ponieważ jednak wyobraźnia alpinisty często ewoluuje i jest zależna od okoliczności, postanowiliśmy sprawdzić „warunki wichrowe” na miejscu – mamy przecież zezwolenie w garści. Ale tylko tak wstępnie, delikatnie, jak niewinne aniołki, ponieważ jak pięknie napisał Leszek Cichy we wstępie do książki Piotra Trybalskiego: „Everest był przede wszystkim sukcesem naszej wyobraźni”. Ale dlaczego akurat aniołki i dodatkowo niewinne? Dlatego, że z późniejszego rozwoju wypadków wynika, że bliżej nam było do nieba, było ono w zasięgu ręki. A dlaczego nie do piekła i wszystkich diabłów? O nie, to byłoby dla nas, dla wspaniałej i niezapomnianej ekipy za łatwe, za mało skomplikowane. Niewymagające twardości w działaniach. A poza tym Krzysiek Wielicki sam doszedł do wniosku (wiele lat później), że „piekło go nie chciało”.

Antrakt: Walkirie pod Everestem

Wiatr w Kotle Zachodnim nie był zwyczajny, taki jak na równinach Mazowsza, czy nawet Halny w maleńkich Tatrach. Był zaskakująco silny, chytry, podstępny, uderzał falami i już nieco lżej poprawiał każde swoje uderzenie. Miał jednak swoje słabe strony i te postanowiliśmy wykorzystać. Nasz pomysł był wszechstronny (nie dotyczył tylko czterech stron świata), a mianowicie:

– Iść tyłem do kierunku wiatru. Jest to całkiem możliwe, ale na krótko, tylko do pierwszej szczeliny….
– Iść bokiem do kierunku wiatru nie jest możliwe, ponieważ w okolicach ust powstają tak silne zawirowania i podciśnienie, że nie można zaczerpnąć powietrza, bo go nie ma.
– Iść przodem do wiatru można, ale nos i część twarzy pod okularami narażona jest na uderzenia wiatru z drobinami lodu. I to jest złe.

Podstępność wiatru była równie zaskakująca, jak jego siła i polegała na tym, że zawodnik siedzący w namiocie i oparty o czołową ściankę, słyszał jego narastające grzmienie, a w momencie uderzenia w namiot, jego siła była tak duża, że odrzucała opartego od ścianki, mało tego, przelatywała pod podłogą namiotu, unosząc jego zawartość i narażając całość (pamiętam o linkach) na przelot niekontrolowany. Nie mieliśmy przed nim skutecznej obrony, ponieważ nie została wymyślona pionowa, panoramiczna, plastikowa osłona o skuteczności sprawdzonej w warunkach laboratoryjnych.

Hasłowo obrona przed tym wiatrem jest niezwykle prosta, tyle tylko że trzeba było wcześniej wpaść na pomysł i zakupić w Warszawie panoramiczne, plastikowe osłonki motocyklowe i zamocować je sprytnie na górskich kaskach bezpieczeństwa. Dosłownie tak, jak mają to dzisiaj zrobione skoczkowie spadochronowi. Niestety, już we wstępnej fazie sprawdzania siły wiatru, ponieśliśmy stratę, i to nie ostatnią. Jak silny i niebezpieczny był to wiatr, niech świadczy następujące wydarzenie.

Alek Lwow (fot. arch. Ryszard Dmoch)

Kilka dni wcześniej czołowy polski wspinacz, Krzysztof Żurek zmieniał stanowiska, wkręcał śruby lodowe i zakładał linę poręczową koło Żółtych Skał w drodze na Przełęcz Południową. Uderzony niespodziewanie siłą wiatru stracił równowagę, ubezpieczony liną poleciał kilkanaście metrów, uderzył ramieniem w skałę i został wyeliminowany nie tylko z dalszej walki, ale całej wyprawy. Musiał ze względów zdrowotnych pilnie wracać do domu i tam do szpitala.

Dzisiaj tamte wydarzenia przeminęły z wiatrem Everestu, tak jak i pamiętny dzień w Kotle Zachodnim. Wtedy, idąc w jednym z zespołów trójkowych na jednej linie asekuracyjnej, w marszu opracowaliśmy taktyką przechytrzenia wiatru i ulżenia sobie podejścia pod ścianę Lhotse, przez którą zakopiańczycy odważyli się poprowadzić drogę w kierunku Przełęczy Południowej.

Taktyka nasza polegała na tym, że słyszeliśmy jego narastający huk od strony Przełęczy Południowej, a w momencie kiedy nadchodziło maksymalne uderzenie, jak jeden mąż klękaliśmy na lodzie na jedno kolano, kuliliśmy się, tworząc najmniejszą powierzchnię, z jednoczesnym wbiciem czekanów w lód. Po jednym z uderzeń wiatru wpadłem na szalony pomysł zrobienia zdjęcia zespołowi, pomiędzy następującymi cyklicznie kolejnymi uderzeniami. Pomysł był ciekawy, efektowny, ryzykowny, realizacja fatalna i z humorem. A było tak.

Ryszard Dmoch: zdjęcie wykonał mi moim aparatem Alek Lwow w momencie, kiedy 2 zespoły „doczołgały” się do szczeliny brzeżnej ściany Lhotse i powiedziały, że dalej iść, to nie ma sensu… Zrobiliśmy sobie zdjęcie na „tle” i powiedzieli: no może tu wrócimy… (fot. Alek Lwow)

Kiedy po kolejnym uderzeniu wiatru wszyscy wstawali z kolan, wypiąłem się z asekuracji, zdjąłem plecak i, trzymając go między kolanami, otworzyłem klapę, żeby wyjąć aparat (Mamiya 6×6), wybrać stosowne ustawienia, złapać w kadrze „moją” odchodzącą dwójkę towarzyszy, wyostrzyć i przycisnąć spust migawki, a następnie powtórzyć procedurę dla uzyskania pewności sukcesu. Zaaferowany wkładaniem aparatu do plecaka, nie dosłyszałem nadchodzącej kolejnej fali wiatru. To wystarczyło. Uderzenie powaliło mnie na lód i wlokło po nim jak zużytą szmatę. Wyhamowałem, wbijając czekan i kładąc się na niego. Dostarczyłem chłopakom kupy śmiechu, ciętych uwag, ale zdjęcie mam, niestety zrobione od zdecydowanie nietwarzowej strony… ale mam.

Pod ścianą Lhotse, od lewej: Alek Lwow, Janusz Mączka, Szerpa Pasang Norbu, Ryszard Dmoch (fot. Andrzej Heinrich)

Kiedy osiągnęliśmy szczeliną brzeżną ściany Lhotse, doszliśmy do wniosku, że takie wspinanie nie ma sensu. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na tle dymiącego Everestu, zostawiliśmy niesiony towar pod ścianą (prowizorium obozowe nr III) i wróciliśmy do Obozu II. Część ekipy drugiego dnia zeszła do Bazy, ale jedna trójka z Zygą na czele zaryzykowała i koczowała 11 dni w Kotle, nie tracąc wysokości i czekając na poprawę pogody. W efekcie źle pograła, straciła siły i pozostała jej tylko dobra aklimatyzacja. Mimo to kilka dni później zadziorna trójka poszła dalej, by sprawdzić przydatność prowizorycznego obozu III do przyjęcia kolejnej ekipy.

Akt 2: „Uszy po sobie, czyli cierpliwość jako himalajska cnota”

Po nauczce, jaką dostaliśmy w kotle, część zespołu zeszła do Bazy, a trzech pozostało w namiocie RD-2. Sądziliśmy, że ponieważ osiągnęliśmy już pewną wysokość, dostateczną dla wstępnej aklimatyzacji, wystarczy poczekać na poprawę pogody i możliwość pójścia piętro wyżej. Okres przerwy w górskich działaniach trwał około dwóch tygodni. Wiatr szalał, więc należało zacząć od sprawdzenia, jakie szkody wyrządził w nieustająco prowizorycznym Obozie II. Bez żadnej dodatkowej mobilizacji poszliśmy sprawdzić, czy obóz II w ogóle istnieje, a jeśli tak, to w jakim jest stanie. Poszliśmy sami, bez Szerpów, prowadził niestrudzony Zyga. Niestety, obóz wymagał remontu kapitalnego.

Janusz Mączka (fot. arch. Ryszard Dmoch)

Dwutygodniowa, wymuszona przerwa w działaniach ekipy wybiła ją mocno z rytmu, obniżyła napięcie do tego stopnia, że zaczęły padać defetystyczne pytania: co robić ? co robimy dalej? Odpowiedź (tych mniej psychicznie steranych przymusowym wypoczynkiem) jak zwykle była prosta: „wiadomo co”. Natomiast jej realizacja bardziej kłopotliwa. Należało zrobić inwentaryzację poniesionych strat, nie tylko w sprzęcie, nie tylko w zdewastowanych obozach, ale również personalnych (na kogo można liczyć powyżej Bazy). W oparciu o te wyniki powstawały koncepcje dalszych działań, a czas nieubłaganie uciekał. Niemniej między obozami trwała komunikacja, donoszony był sprzęt, żywność, tlen. Z Bazy do góry, do „obozowiczów” płynęły różnego rodzaju zachęty do większej bojowości czy przynajmniej mobilizacji, były też pouczenia, dowcipy.

Z góry w dół płynęły relacje o faktycznych możliwościach i własnych zamierzeniach, niekiedy sprzeczne z tymi płynącymi z drugiej strony. Muszę powiedzieć, że ta dwustronna „wymiana poglądów” nieprzerwanie przywoływała temat świetnie wbitego w pamięć minionego okresu huraganowego wiatru. I tak to trwało do 23 stycznia, kiedy dwa zespoły (Zyga z Wielickim i Cichy z Holnickim) wyszły ze sprzętem z odrestaurowanego obozu III, aby „zagospodarować” Przełęcz Południową. Niestety, doszli tylko do Żółtych Skał, zgnębieni warunkami zostawili depozyt i wrócili. Tym razem nie wiatr, a dotkliwy mróz zatrzymał przebojową ekipę.

Jan Holnicki-Szulc (fot. arch. Ryszard Dmoch)

24 stycznia z Bazy do obozu III przyszła informacja, że spada gwałtownie ciśnienie, co oznacza powrót wiatru – o jakiej sile, to się dopiero okaże. I się okazało… W obozie II wiatr rozerwał 2 namioty typu Turnia i w związku z tym zakopiańczycy mieli tej nocy duże kłopoty. Ten wichrowy sukinsyn, skurwiel ma taką siłę, że przelatuje pod podłogą najmocniejszego namiotu na wyprawie, który uszyty został w ostatnim momencie przygotowań. Dwuosobowy RD -2 awaryjnie zmieścił 6 osób i dodatkowo udało się gotować herbatę (ciekawe wyzwanie logistyczne). Mimo ogromnego przepełnienia i gotowania wody, przy otwartej wentylacji woda nie skraplała się na suficie. Być może mróz zelżał.

Ciśnienie spadło, wiatr robi z nami co chce, my się tylko bronimy, nie atakujemy (góry), nad całą ekipą i jej celem zbierają się ciemne chmury.

Akt 3: „Deterioracje i ewakuacje”

Przemiły kumpel, lekarz wyprawy, zbyt szybko przyszedł do obozu II i jest zdeteriorowany, należy go szybko sprowadzić do Bazy. Akcja ratunkowa przebiega niezwykle sprawnie, wystarczyło jedno niewielkie uniesienie brwi kierownika i bez niepotrzebnego gadania holujemy Roberta w dół. Robert ma duże szczęście, ponieważ może schodzić na własnych nogach, w masce tlenowej, nie ma dużego wiatru. A do tego ta psychika… ma silną wiarę i przekonanie, że dwóch wypróbowanych przyjaciół w roli holujących, którzy nie mieli okazji korzystać z jego lekarskiej pomocy, nie odczuwa pilnej potrzeby zemsty za jej skutki. Przyjaciele są prawie sprawni umysłowo i dodatkowo obiecują, że nie odłączą go od zbawczego tlenu, a nawet że osobiście doprowadzą go do Bazy. Nie wiem, skąd on to wie. Przecież wszyscy, przebywając na tej wysokości, mamy niedotlenienie mózgu i od czasu do czasu gadamy głupoty (oczywiście po za jedną osobą – szefem).

Marian Piekutowski (fot. Ryszard Szafirski)

Poza sprzętem osobistym w plecaku niosę butlę z tlenem, do której na krótkim przewodzie podłączona jest maska tlenowa Roberta. Roberta ubezpiecza na długiej linie Waldek Olech, ja schodzę bez ubezpieczenia. Może dojdę, ale On? No i wykrakałem. Czekał na nas sam kierownik, który zapytał: „czemu tak długo”? Cierpliwość w górach to cnota, dosłuchałem pytania do końca… Po czym zakomunikował, że jeden chory to za mało jak na ekipę holowniczą. Jest drugi, regulaminowy oficer łącznikowy, który aktualnie niezbyt zdaje sobie sprawę, co mówi. Rozmowa była krótka, dajesz do pomocy dwóch Szerpów, żywność na tydzień, parę złotych (w walucie miejscowo wymienialnej), łączność i zaraz (nawet nie jutro) schodzimy 2 piętra niżej. Odprowadzał nas tylko Alek Lwow…

W ciemną noc poszliśmy do Gorak Shep, następnego dnia do Lobuche. I zapadliśmy w błogostan, stopniowo dochodziliśmy  do siebie, do pełnej sprawności fizycznej. Ostatecznie wróciłem do Bazy po 3 dniach, reszta po tygodniu.

Ryszard Gajewski (fot. arch. Ryszard Dmoch)

Wyprawa trwała nadal, góra czekała, czas uciekał… no to co, że Alek Lwow wpadł do szczeliny, bo zarwał się pod nim most śnieżny. Przecież pod jednym się zarywa i delikwent tam zostaje, a inni pomagają cudowi zaistnieć. Alek spryciula (nawet bez pouczeń bp Głódzia) wiedział o tym i sam się wygrzebał, zanim przybiegliśmy (właśnie tak) z pomocą. Bieganie powyżej 6000 m niekoniecznie ma przybiera rozrywkowy charakter. Byliśmy tak zmęczeni, że to raczej on powinien był nam udzielić pomocy.

Dla powagi zimowej wyprawy na Everest deterioracje, odmrożenia Alka Lwowa czy Krzyśka Wielickiego, wcześniejsze odpadnięcie od ściany Krzyśka Żurka i powrót do Polski, to małe piwo – szczególnie żbp e i tak go w Bazie nie ma.

Akt 4: „W obliczu wielkiej klapy”

Najlepsze dreszczowce przed nami, ale my jeszcze o tym nie wiemy i nie spodziewamy się ich (ta słodka nieświadomość, brak wyobraźni). Na razie orkiestra gra (ściślej tupta w górę lub w dół), mróz trzyma, wiatr wieje, kierownik dyryguje. Ale w miarę upływającego czasu sytuacja w ekipie staje się coraz bardziej nerwowa, a co najgorsze, dyrygent gubi batutę (mróz zrobił swoje, dłoń drętwieje). Jego pomysły nocnego wyjścia z III-ki i założenie obozu IV na Przełęczy Południowej były mało poważne, a nawet szalone, więc pominięte milczeniem.

Walenty Fiut (fot. arch. Ryszard Dmoch)

11 lutego z III-ki na przełęcz dotarło 3 zawodników: Cichy, Wielicki i Walenty Fiut. Ta wspaniała trójka miała satysfakcję, że o kolejne zimowe piętro podwyższyli swoje rekordy wysokości, pojawiła się perspektywa dalszego działania. Niestety, super nowoczesnego „Omnipotenta” nie potrafili rozbić, było to zbyt skomplikowane (może to dowód na osłabienie możliwości mentalnych na wysokościach)!! Przespali się w „Szmacie kierownika” i wrócili do III-ki.

Lekarz wyprawy, Rober Janik (fot. arch. Ryszard Dmoch)

Od tego dnia ważą się losy wyprawy. Do końca zezwolenia pozostały 3 dni, szanse ataku szczytowego są niewielkie, a obniża je zupełnie nieuzasadniona obecność kierownika w III-ce i następnego dnia na przełęczy. Będąc w tym miejscu, automatycznie wyłącza się z dyrygowania zespołem. Z braku sprawnego dyrygenta inicjatywę dalszych pilnych, ryzykownych działań przejął samoistnie Leszek Cichy, przy wsparciu Krzyśka Wielickiego i spokojnym (siła spokoju), rozważnym, wręcz opiekuńczym nadzorze radiowym Bogdana Jankowskiego.

Bogdan Jankowski (fot. arch. Ryszard Dmoch)

13 lutego Rysiek Szafirski przenosi 150 m wyżej 2 butle tlenowe i nie mogąc doczekać się decyzji partnera o wspólnym zejściu, schodzi sam do obozu III. Zawada zaczął schodzić zbyt późno i zgubi drogę! Całonocna akcja ratownicza przeprowadzona była przez Cichego i  Wielickiego. Ci w nagrodę zyskują szacunek uczestników wyprawy (jakby nie dość było go wcześniej!) i zgodę Ministerstwa Sportu na przedłużenie o 2 dni naszych działań górskich. 15 lutego wieczorem przychodzi drogą radiową oficjalna zgoda.

Ryszard Szafirski w latach 80. (fot. arch. R. Szafirski)

Nadszedł czas dramatycznych decyzji. Kiedy kilka godzin przed startem na przełęcz Leszek Cichy chciał ze mną rozmawiać, skrajnie zdenerwowany uciekłem od radiotelefonu!! Bałem się tej rozmowy, bałem się życzyć im sukcesu, a jeszcze bardziej bałem się antycypowanej porażki – śmiertelnego zagrożenia dla idących na szczyt!! Wpadłem do namiotu, do śpiwora, zacisnąłem pięści i dopiero wtedy, w swoim zaciszu, życzyłem mu, żeby się udało, żeby nie opuściło szczęście, żeby wrócili… Bogdan Jankowski przekazał mi jego prośbę kilka godzin później: „Leszek kazał ci powiedzieć , żebyś się nie denerwował, on zdobędzie Everest”. I tak było.

Akt 5: „Grand finale: aria na trzy męskie głosy (dwa cienkie, z lekka chrypiące, kierownika – dźwięczny)”

17 lutego Cichy z Wielickim wystartowali z Przełęczy Południowej. Temperatura spadła do -41 stopni C. Niżej, w obozach, napięcie jest nie do zniesienia, a życzenia nieprawdopodobne. Jest tylko wiara, że idą do góry, wiadomości żadnych.

Przy otwartym radiowym namiocie Bogdana Jankowskiego padają krwawe zakłady: kto i ile odda palców za ich zwycięstwo, mogą być nawet odmrożone. Brak informacji z góry zaognia i tak napiętą atmosferę. Jakie mięsne (porcjowane w dużej rozmaitości) wyrażenia fruwały w powietrzu, strach pisać.

Krzysztof Wielicki na szczycie Mount Everestu (fot. Leszek Cichy)

Zwycięstwo? O nie, to jest dopiero połowa zwycięstwa. To jest tylko wejście na szczyt zimowego Everestu. Druga połowa to powrót do Bazy. To jest górski imperatyw, reguła, norma moralna: „zwyciężyć znaczy przeżyć” . I wreszcie o godzinie 14.40 coś zachrobotało, zaskrzypiało w radiotelefonie. Najpierw usłyszeliśmy piękny, dźwięczny, ale mocno podekscytowany głos kierownika z uprzejmym zapytaniem: „halo ,halo, gdzie jesteście?”. Leszek Cichy, spryciula i stary dowcipniś, zabawił się z kierownikiem w kotka i myszkę i odpowiedział zapytaniem: „jak myślicie?”. Ale tego kierownik nie usłyszał, ponieważ do siedzącego na szczycie Everestu Leszka wysyła: „halo, nie słyszę…”. Nawet kolejna, czwarta prośba kierownika, żeby odpowiedział łaskawie, gdzie się znaleźli, nie odnosi skutku. Ten na górze, zmęczony, zmarznięty wydziera się i pyta, czy nas słyszycie. A ten w obozie II, z namiotu RD2, kolejny raz odpowiada: „powtórz, nie słyszę…”. Dopiero za piątym podejściem „dosłuchano”, że są na szczycie. Dopiero wtedy nastąpił wybuch entuzjazmu kierownika, było słychać tylko słynne i wielokrotnie powtarzane: „hura, hura,, są na szczycie… na szczycie”.

Krzyki i radość w Bazie nieprawdopodobna, niesiona jest po Lodowcu Khumbu, słychać ciągłe: „a jednak weszli, weszli”. Byliśmy otumanieni ich sukcesem. Natychmiast spadło z nas napięcie, jak powietrze z pękniętej dętki, krążą niecenzuralne określenia (znany wyraz ulgi). Przyznaję, nie wytrzymałem, miałem łzy w oczach. Po tak wielkiej dawce wrażeń i entuzjazmu nikt (nawet sami zdobywcy) nie skojarzył, że przed nimi wyrósł drugi Everest, tyle że odwrócony…

Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy po zdobyciu Everestu (fot. Bogdan Jankowski)

Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy po zdobyciu Everestu (fot. Bogdan Jankowski)

Że przed nimi jest jeszcze zejście ze szczytu, które okaże się całkiem dramatyczne. Z późniejszych relacji wynika, że rozdzielili się, że Krzysiek jakoś doczłapał (nawet tyłem) na miejsce spotkania na przełęczy z odmrożonymi i pękniętymi przeszczepami palców u nóg. Natomiast Leszek pokazał ogromną wolę przeżycia i resztką sił wczołgał się do odnalezionego w nocy namiotu, czym dał kolejną szansę („piekło mnie nie chciało”) Krzyśkowi…

A jednak wytrwali w tym niebotycznym wysiłku, spotkali się na Przełęczy Południowej, w ciepłym, życiodajnym namiocie. Dwa dni później ściskami byli przez przyjaciół w Bazie, gdzie donieśli zwycięstwo – Everest zimą, niemożliwe stało się faktem.

Ryszard Dmoch

Koniec. Koda (termin muzyczny – refleksje pierwszego czytelnika)

Zimowy himalaizm to zmaganie z wiatrem, zazwyczaj huraganowym, oprócz dojmującego mrozu kolejnym elementem „cierpienia na ośmiotysięcznikach”. Dla znużonych górami wysokimi jest tylko „bezsensownym cierpieniem”. Opowieść Ryśka Dmocha dotyczy okresu raptem 27 lat po zdobyciu Everestu latem przez ekipę Hillary’ego. Od zimowego sukcesu dzieli nas już 40 lat. Odtwarza elementy atmosfery tego czasu, przypomina splecione nierozerwalnie górskie marzenia i motywacje: pokonać swoje ograniczenia, sięgnąć niemożliwego – jeśli tylko jest to możliwe (paradoks zdobywców i eksploratorów). A ponadto zdobyć to niemożliwe, bo tylko wydźwięk tego okazuje się odporny na upływ czasu.

Aby nie wszystko przeminęło z everestowskim wiatrem, trzeba przypominać, jak tworzył się ówczesny sukces. Było to dzieło grupy zdeterminowanych ludzi, spośród których w akcji górskiej wyłonili się ostateczni zdobywcy szczytu. Tekst Ryśka przypomina o roli całej dwudziestoosobowej ekipy, a także o narodzinach pomysłu. Czasy „solo zimą na Everest” (Jost Kobusch, 2019/2020) dopiero miały nadejść.

Piotr Garbaczewski




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Pierwsi na Dachu Świata zimą [1]
    Wczoraj "40 lat minęło jak jeden dzień" https://dziendobry.tvn.pl/a/polacy-jako-pierwsi-staneli-na-dachu-swiata-zima-leszek-cichy-mielismy-swiadomosc-historycznosci-tej-wyprawy

    18-02-2020
    FunThomas