„Jak dobrze nam zdobywać góry” Ludwika Wilczyńskiego i Witolda Sasa-Nowosielskiego – recenzja
Będąc młodą lekarką na dalekiej prowincji…. no, może nie lekarką, a wspinaczką, niekoniecznie młodą, ale na pewno początkującą, i nie na dalekiej prowincji, a całkiem blisko Krakowa, bo w Dolinie Będkowskiej, znalazłam się dnia pewnego pod Dupą Słonia z zamiarem poprowadzenia Płyty Sasa. Być może to wtedy spotkałam Wojtka Kurtykę, utrwalającego znakomitą formę, a może spotkałam wówczas księdza, prowadzącego wycieczkę szkolną, który zwrócił na mnie uwagę młodzieży tuż przed moim spektakularnym, żenującym odpadnięciem, które nie mogło obyć się bez odpowiednio niecenzuralnego okrzyku… Może to jeden dzień wspinaczkowy, a może w tyglu wspomnień kilka dni zlało się w całość, osiągając, jak mawiał Krzysztof Pankiewicz, formę kanoniczną, której już nie godzi się zmieniać.
Przeszłość pięknieje w narracji…
Opowieści tego typu powstają w różnorodne sposoby i w rozmaitych okolicznościach, mają jednak pewną cechę wspólną, a jest nią sentymentalny zwrot ku przeszłości. Otrzymujemy oto, nakładem wydawnictwa Stapis, kompilację przygód górskich i około górskich, spisanych ze swadą i ironizującym z lekka dowcipem przez Ludwika Wilczyńskiego, a zobrazowanych ręką Witolda Sasa-Nowosielskiego. Co istotne, obie składowe książki Jak dobrze nam zdobywać góry istniały już wcześniej, niezależnie od siebie: rysunki Sasa-Nowosielskiego dojrzewały na dnie szuflady, a opowieści spisane przez Wilczyńskiego krążyły i petryfikowały w formę ostateczną w tyglu oralnej kultury wspinaczkowo – schroniskowej.
I spraw, Panie, aby wszyscy od razu wiedzieli, że jestem od nich lepszy!
Próbuje wymodlić stosownie zaniedbany, z hipisowska zarośnięty, wychudzony i naznaczony górskim szaleństwem wspinacz na jednej z rycin Sasa-Nowosielskiego. Takich lapidarnych w formie, a jakże autentycznych w treści graficznych apoftegmat znajdzie się w książce cała masa. Ich szczególnie pikantny rodzaj doczekał się nawet własnego kącika tematycznego.
Gwoli sprawiedliwości należy uczciwie przyznać, że pomysł z luźnym przepleceniem anegdot i rycin nie do końca się sprawdził, jako że jedne niekoniecznie korelują tematycznie z drugimi. Zdarza się więc, że czytelnik odrywa się od lektury nieco zaskoczony, by nie rzec – zirytowany – nagłą, a przy tym całkiem zajmującą dystrakcją. Daje się także zauważyć nierówny poziom humorystyczny zarówno opowiastek, co rysunków. Taka sytuacja jest nie do uniknięcia, gdy autorzy decydują się na podporządkowaną zasadniczej idei utrwalenia przeszłości kompilacji, a także wówczas, gdy brak im nieco dystansu do okoliczności humoru sytuacyjnego, którego natężenie blednie już po chwili od zaistnienia, a co dopiero po wielu latach.
Ani autorzy, ani wydawca nie kryją przed czytelnikiem intencji, to jest osobistego pragnienia wpisania się w popularny ostatnio nurt zapisków wspomnieniowych (dość przywołać Zaginiony horyzont Szczęsnego, O wojsku z Doliny Kobylańskiej czy Lodowego rycerza Koneckiego). Skoro więc jest to pozycja wydana niejako, jak ujął to niegdyś i pięknie Jan Kochanowski, „sobie a muzom”, przeto książka jest dokładnie taka, jak chcieli autorzy, nawet jeśli stoi w pewnych punktach w sprzeczności z powszechnie przyjętymi regułami sztuki.
Wspomnień czar i literatura wsobna mają niewątpliwy urok, jako wypaczone lekko sentymentem świadectwo epoki, ale także jako pomost międzypokoleniowy. Bo choć Wilczyński już na samym wstępie narzeka, iż „schronisko przy Morskim Oku jest schroniskiem tylko „po godzinach””, to jednocześnie przyznaje, iż „tylko na pierwszy rzut oka dzisiejsze pokolenie jest zupełnie inne niż my, nasi poprzednicy czy nawet przedwojenni „wspinacze praojcowie”. Określę ten nurt pisarstwa górskiego literaturą wsobną, bo tworzony jest i adresowany w sporej mierze w odpowiedzi na potrzebę pokolenia, które pragnie poprzez zapis i swoistą kodyfikację wersji danej historii zachować ją jako rodzaj prezentu dla kolejnego pokolenia.
Pięknie jest poprzez kolejne strony dziełka duetu Wilczyński – Sas-Nowosielski przypominać sobie własne przygody wspinaczkowe, oglądać drobne i grubsze wpadki i niepowodzenia kolegów w wykrzywionym nieco, ale sympatycznym zwierciadle, skracać międzypokoleniowy dystans, przekonać się, że nestorzy wspinania nie zawsze byli tak nobliwi i nieomylni, jak by się zdawało rozgorączkowanym pasją do gór żółtodziobom. Z drugiej strony, uczciwie należy przyznać, że lektura książki wiele nie wniesie w poznanie polskiej kultury górskiej i wspinaczkowej, jednak aspekt poznawczy nie jest we wspomnieniach najważniejszy; dużo bardziej znaczące zdają się emocje, te niepisane dokumenty naszego człowieczeństwa.
Ilona „Księżniczka” Łęcka
Książka jest dostępna w księgarni wspinanie.pl.