27 czerwca 2019 08:22

Marcin „Yeti” Tomaszewski: Niczego już nie muszę

O wspinaniu, autorytetach, poszukiwaniu własnej ścieżki, o odpowiedzialności i partnerach górskich z Marcinem Tomaszewskim rozmawia Ilona Łęcka.

Marcin Tomaszewski pod wschodnią ścianą Jannu (fot. The Wall of Shadows – Ściana Cieni)

***

Czujesz się himalaistą?

Czuję się bardziej alpinistą, to bardzo ogólne pojęcie i najbardziej do mnie pasuje. Z himalaizmem kojarzy mi się, prawdopodobnie jak większości z nas, wchodzenie na szczyty ośmiotysięczne, czyli wspinaczka wysokościowa.  Choć według definicji wspinając się w Himalajach, chcąc nie chcąc, i tak nim jestem.

Nigdy nie myślałeś o tym, by uprawiać ten rodzaj aktywności?

Nie. Poznałem swoje warunki fizyczne, pragnienia, fascynacje górskie i dlatego wchodzenie na ośmiotysięczniki nie jest mi po drodze. Nie zależy mi na walce z fizjologią organizmu, bardziej interesuje mnie mierzenie się z trudnościami technicznymi drogi, ponieważ dużo wówczas zależy ode mnie. We wspinaniu najważniejsze jest dla mnie to, że mam nad nim kontrolę. Decydując się na trudną drogę wiem, że jestem do niej przygotowany dzięki mozolnemu treningowi. Podczas wspinaczki w Himalajach na ośmiotysięczniki, nawet przy porządnym przygotowaniu, podczas wejścia na szczyt organizm może nagle ulec chorobie wysokościowej.  Staram się trzymać z dala od tego typu trudności. Istnieje również himalaizm na niższych szczytach, sześcio – lub siedmiotysięcznych, które wymagają technicznej wspinaczki. Takie wyzwania kocham.

Zatem nie sprawdziłbyś się na dużej wyprawie, podczas której kierownik decyduje o działaniach poszczególnych członków ekipy?

Na pewno nie. Jestem indywidualistą. Największą motywację odczuwam w małych zespołach lub podczas samotnej wspinaczki. W górach szukam przede wszystkim elementu odkrywczego, mniej zainteresuje mnie propozycja powtórzenia drogi, nawet bardzo ambitnej. Ten rozdział mam już za sobą.  Działając w większej grupie czułbym się małym trybikiem maszyny, nie mającym wielkiego wpływu na całość. Poza tym jestem bardzo wymagającym kompanem, zarówno w stosunku do innych, jak do siebie. W dużej grupie ciężko byłoby mi się odnaleźć.

W headwallu Anchor Wall (fot. Marcin Tomaszewski)

Wybierasz ambitne cele wspinaczkowe w górach wysokich, w tym także w Himalajach i Karakorum. Nie da się ukryć, że poza trudnościami technicznymi jesteś narażony na zagrożenia obiektywne. Jak się do tego ma Twoje poczucie odpowiedzialności?

Dobre pytanie. Uzyskuję w tej kwestii pewien kompromis. Nie jestem w stanie żyć bez wyzwań, ale ryzyko, które podejmuję podczas wspinaczki, jest od jakiegoś czasu świadome i przemyślane. Nie zawsze tak było. Jako dzieciak szukałem cierpienia. Dużo chorowałem, mnóstwo czasu spędzałem w szpitalach, nie miałem obok siebie rodziców i stan cierpienia stał się w pewnym momencie moim nawykiem.

Gdy dorosłem, szukałem tego cierpienia w górach, ale także w życiu osobistym. Wystawiałem się na różne zagrożenia oraz na dysfunkcyjne relacje, wykluczające dążenie do rozwiązań. Zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę dopiero później, gdy miałem możliwość przekonać się, że to droga do piekła. Rozpocząłem terapię, dzięki której nauczyłem się nie tylko wspinać na zdrowych zasadach, ale przede wszystkim żyć. Przestałem szukać w górach cierpienia i śmierci, lecz przeżywania radości i poczucia spełnienia. Ustaliłem swoją górską, czerwoną linię bezpieczeństwa, której bez względu na okoliczności nie przekroczę z szacunku do swoich dzieci, żony, matki. Pozostawiając ich w domu, zachowuję w pamięci ich uczucia i w momencie ryzykownych decyzji, zagrażających mojemu życiu, przywołuję je, dokonując ostatecznych wyborów.

Na czym polega terapia, o której wspomniałeś?

Na odkrywaniu nowej jakości siebie, zamieniania starych nawyków na nowe. Taki proces trwa kilka lat, ponieważ związany jest z fizjologicznym przeprogramowaniem mózgu. Gdy zepsuje nam się ząb, idziemy do stomatologa, jeśli coś nie gra w głowie, to zamiast zamiatać swoje problemy pod dywan należy udać się do psychologa.

Nie idziesz już z górami na wojnę?

Nie. Odkąd jestem w stanie zrezygnować z wejścia na szczyt czy z kontynuacji drogi czuję się wolny. Nie czuję żalu ani do siebie, ani do swoich partnerów, którzy chcą iść dalej. Nauczyłem się rozumieć, że inni ludzie mogą podejmować własne decyzje, niezależne od moich. Nie mam prawa się do nich porównywać, narzucać czegokolwiek. Jedyne prawo jakie mam, to decydować o samym sobie.

Powiedziałeś o wyprawie na dziewiczą, wschodnią ścianę Jannu (7710 m), że odbywała się w świetle jupiterów. Po pierwsze, na bieżąco relacjonowałeś postępy na drodze. Po drugie, była z wami Eliza Kubarska, która kręciła film o wyprawie. Czy to powodowało presję?

Oczywiście. Zdawałem sobie sprawę, że każda moja decyzja zostanie udokumentowana, a potem emitowana w kinach i na festiwalach, w Polsce i na świecie. Na to nakładała się presja ze strony środowiska, które na bieżąco interesowało się wyprawą. Najważniejszy był jednak nacisk wewnętrzny, pochodzący ode mnie. Ani moi sponsorzy, ani rodzina nie mówili mi nigdy, że muszę gdzieś wejść. W przypadku, kiedy sam tę presję w sobie generuję, również sam potrafię ją wygasić. I tak też robię.

Wspinaczkowy team wyprawy na Jannu: Siergiej Niłow, Marcin Tomaszewski i Dmitrij Gołowczenko (fot. Eliza Kubarska)

Gdyby nie choroba i kontuzja, wbiłbyś się w ścianę z Dmitrijem Gołowczenką i Siergiejem Niłowem?

Zakażenie po ugryzieniu kleszcza pojawiło się tydzień po wyjściu Rosjan w ścianę i nie miało to wpływu na moją decyzję. Nie zdecydowałem się na działanie z nimi przede wszystkim dlatego, że byłem niezaaklimatyzowany. Zasypana przełęcz przedłużyła karawanę, nie było możliwości ani czasu na aklimatyzację. Baza była położona na wysokości 4700, a szczyt ma wysokość 7300 – takiej różnicy nie chciałem pokonywać bez odpowiedniej aklimatyzacji. Po drugie, po lustracji ściany i analizie potencjalnej drogi zauważyłem, że jej linia znajduje się wprost pod wiszącymi serakami i polami śnieżnymi, które pod wpływem słońca uwalniały lawiny. Po trzecie i bardzo ważne: nie zgraliśmy się w zespole. Już na samym początku wyprawy okazało się, że Dima i Siergiej podejmują kluczowe decyzje bez uzgodnienia ze mną. Miałem wrażenie, że mieli z góry określony plan i nie brali pod uwagę moich propozycji. Uznałem, że wchodząc w ścianę, nie będę miał wpływu na istotne decyzje, dotyczące bezpieczeństwa. Ściana Jannu słynie ze swojej niedostępności (patrz: Wschodnia Jannu: Marcin Tomaszewski rezygnuje, Rosjanie napierają – red.).

Z tego, co mówisz, wynika, że rosyjscy partnerzy nie uważali Cię za pełnoprawnego członka zespołu. Wspinałeś się z Siergiejem lub Dymitrem wcześniej?

Chłopaki przyjęli mnie bardzo ciepło, polubiliśmy się, choć spotkaliśmy się wcześniej tylko raz, w Moskwie. Nie wiedziałem o nich właściwie nic poza tym, że Dima odpowiada za logistykę, a Siergiej jest małomówny. Obu chłopakom przyświeca dewiza „strachu niet”, a wyjście w góry – miałem wrażenie – traktują podobnie: jak wyprawę wojenną. To bezkompromisowa postawa i z jednej strony jest mi bardzo bliska. Z drugiej – mam rodzinę, wyjście naprzeciw realnym zagrożeniom w takiej sytuacji byłoby dla mnie niewytłumaczalne. Gdy chłopaki wyszli w ścianę, w trakcie wspinaczki zgodnie z przewidywaniami codziennie spadały na nich lawiny, które połamały namiot, uniemożliwiały wycof linią drogi. Na domiar złego Dima i Siergiej znajdowali się cały czas pod wiszącymi serakami. Ściana stała się dla nich pułapką. Co więcej, wspinali się bez aklimatyzacji, więc tych zagrożeń było dla mnie zbyt dużo. Oni postąpili zgodnie ze swoimi przekonaniami i rzeczywiście toczyli w ścianie swoją wojnę. To ja pojawiłem się w nieodpowiednim miejscu. Mam wrażenie, że między nami zabrakło czasu na dotarcie się, poznanie.

Ale cały czas trzymałeś za nich kciuki.

Oczywiście. Wraz z resztą ekipy wspierałem, jak tylko mogłem. Regularnie przysyłaliśmy im prognozy pogody, czekaliśmy na to, aż zejdą bezpiecznie do bazy. Zresztą, nadal utrzymuję z nimi kontakt, interesuje mnie ich osobowość, kultura, geneza ich wspinania. Jestem zaciekawiony ich stylem wspinania, mimo odmiennego punktu widzenia.

Wytyczyłeś nowe, ambitne drogi w Dolomitach i Alpach Berneńskich z Tomem Ballardem, który zginął podczas próby wytyczenia nowej drogi na Nanga Parbat (8126 m) wraz z Daniele Nardim. Powiedziałeś o Tomie w swojej książce #Yeti40, że całe swoje życie postawił na wspinaczkę. Jak scharakteryzowałbyś jego stosunek do ryzyka?

Uważam, że Tom miał bardzo trudne zadanie, bo wywodził się z rodziny z dużymi tradycjami wspinaczkowymi. Jego matka zginęła w górach, gdy był dzieckiem, co wywarło wpływ na jego późniejsze cele i styl wspinania. Zimą Tom powtarzał drogi, które jego mama przechodziła latem, spędzał miesiące na północnej ścianie Eigeru – być może starał się podążać jej śladami. Moim zdaniem nie było mu łatwo pogodzić się ze stratą matki.

Marcin i Tom Ballard (fot. Marcin „Yeti” Tomaszewski)

Pomówmy o kulturze wspinania. W Polsce kulturę stylu alpejskiego w górach najwyższych propagował Wojtek Kurtyka. Byłeś z nim zresztą w 2003 roku na wyprawie na północną ścianę Teng Kang Poche (6487 m) w Dolinie Khumbu.  Czy uważasz Wojtka za swojego mentora, autorytet w kwestii intelektu, duchowości, wizjonerstwa, kwestii bezpieczeństwa?

Wojtek z pewnością był dla mnie, i nadal jest, autorytetem w górach. Dokonał imponujących przejść, wypracował wspaniałą ideologię. Jednak zdarzały się sytuacje w środowisku wspinaczkowym, powiedzmy, na nizinach, które w moich oczach porysowały ten wizerunek. Zrozumiałem wtedy, że autorytet moralny, intelektualny to nie tylko dokonania w górach, a także decyzje i zachowania na nizinach. Łącząc te dwa światy uzyskujemy pełny obraz mentora.

Masz na myśli awanturę związaną z Golden Lunacy?

Nie chcę oceniać ani tej drogi, ani osoby Dawida (Kaszlikowskiego – przyp. I.Ł.), ani tego, co się wydarzyło. Uważam, że autorytet, osoba, w którą jesteśmy zapatrzeni, nie powinna nigdy stać po stronie agresorów, lecz zająć bardziej wyważone stanowisko – być ponad tym wszystkim, wznieść się ponad podziałami.

Masz wrażenie, że środowisko zostało złamane tą historią?

Na pewno wiele osób się przestraszyło, straciło grunt pod nogami. Myślę, że duży wpływ na całą aferę miał udział ludzi, którzy nie lubili Dawida i wykorzystali ten moment dla swoich celów. Ludzi niespełnionych, bo nie sądzę, żeby ktoś szczęśliwy potrafił zapałać tak wielką nienawiścią do drugiej osoby. Potrzeba zniszczenia zawsze ma coś z niespełnienia i niedowartościowania, ilość osiągnięć nie ma na to wpływu, ponieważ tego rodzaju pustki nic nie jest w stanie wypełnić, nawet zimowe wejście na K2. Trzeba się z nią zmierzyć sam na sam, choćby na wspomnianej przeze mnie terapii, w trakcie której stajemy oko w oko ze swoimi zmorami. To jest bardzo ciężka, ale opłacalna robota. Wina, moim zdaniem, leży jednak po obu stronach sporu. Jestem też w stanie zrozumieć każdą ze stron, bo kiedyś sam miałem w sobie sporo złości, buntu. Ta afera pokazała przede wszystkim ludzkie słabości.

Atmosfera była wówczas bardzo napięta, a opinie ulegały zmianie wraz z rozwojem wydarzeń. Podobnie było w przypadku historii z Malanphulan…

To była smutna sprawa. Nie mam na myśli błędu lub winy chłopaków wspinających się na tę ścianę, a wściekłość autorytetów i nagonkę. Wiem, skąd pochodzi ta złość, jednak nigdy się na nią nie zgodzę. Te osoby powinny ciągnąć za sobą tłumy, zamiast strzelać do młodych wspinaczy z karabinu. Tymczasem mam wrażenie, że w tamtych czasach  zbyt wiele osób karmiło się czyimś nieszczęściem.

Umiałbyś być autorytetem? Założyć nie tyle szkołę wspinania, co raczej uprawiać mentoring wobec młodych ludzi, którzy chcą podążać tą samą ścieżką i pójść nią dalej, niż Ty?

To czy mogę stać się czyimś autorytetem nie zależy ode mnie. Chciałbym jednak inspirować, dawać ludziom coś dobrego od siebie. Myślę, że tak jak każdy człowiek budzę różne emocje. Każdy bierze, co chce.

A czas? Odnosisz wrażenie, że masz go za mało?

Mam go w sam raz. Mam 44 lata, czuję się tak, jakbym miał o wiele więcej, w rozumieniu dojrzałości. Dużo przeżyłem i przepracowałem swoje doświadczenia, nie przespałem ich. Popełniłem wiele błędów, które dużo mnie nauczyły. Przyjdzie czas, kiedy moje wspinanie ulegnie przemianie, aż w końcu pozostaną mi tylko górskie wędrówki po Bieszczadach. Wtedy też będę szczęśliwy. Wrócę do korzeni, moje życie zatoczy koło.

Czyli życie szczęśliwe to życie świadome.

Tak. Prawda jest taka, że im lepiej myślimy o ludziach, im lepiej ich oceniamy, tym lepiej wygląda nasz świat i oni w nim. Gdybym dał się wciągnąć w społeczne przepychanki, uważał, że inni wokół mnie są źli, to automatycznie stworzyłbym zły świat wokół siebie. Mógłbym na przykład, po wyprawie na Jannu, negatywnie wypowiadać się o Dimie i Siergieju, kierować się żalem, krytykować ich, że wspinają się nieodpowiedzialnie. Nie robię tego, bo wiem, że taka jest ich droga i szanuję ich za to. To są naprawdę fajne chłopaki.

Jak scharakteryzujesz, w wymiarze ideologicznym, różnicę pomiędzy stylami alpejskim a oblężniczym w zdobywaniu gór?

Styl alpejski jest bardziej czysty. Zespół wypatruje linię drogi, szykuje sprzęt, wchodzi na górę i schodzi, minimalnie ingerując w górę. Jest to także styl ekologiczny, bo nie pozostawia widocznych śladów na górze, poza najbardziej niezbędnymi dla zachowania bezpieczeństwa. Styl oblężniczy jest pewnego rodzaju gwałtem. Każdą górę można pokonać, jeśli użyje się do tego odpowiedniego sprzętu, co udowodnił Cesare Maestri, przewiercając Cerro Torre. Tak samo można zorganizować wyprawę oblężniczą na zimowe K2 i w końcu zdobyć tę górę. Styl alpejski ogranicza pewne udogodnienia, sprawiając, że wspinaczka jest bardziej ryzykowna, ale i najbliższa uczciwemu podejściu do gór. Styl alpejski jest również bardziej ryzykowny, dlatego wspinaczki w ciężkim stylu oblężniczym lub big wall stwarzają możliwość podjęcia „ryzyka pod kontrolą”.

Marcin z Markiem Raganowiczem pod Great Trango Tower (fot. arch. Marcin Tomaszewski)

Podczas swojej prelekcji na Getaway Festival w Poznaniu powiedziałeś, że big wallem może zajmować się każdy, kto dysponuje odpowiednią ilością czasu i sprzętu. A jednak jest to dyscyplina niszowa.

Bardziej chodzi tu o predyspozycje psychiczne. Sprzęt może kupić każdy. Ważne jest to, by mieć motywację do takiego działania i jasno określony cel oraz by nie zgubić po drodze odwagi i wrażliwości.

Zatem styl alpejski jest uczciwy, wyraża szacunek do gór. A przecież są tacy wspinacze, którzy zakładają, że góry są projekcją ludzkiej fantazji albo egotyzmu, są terenem działania, który ma im się podporządkować.

Są osoby, które nie widzą potrzeby wytyczania nowych dróg, podejmowania ryzyka. Wystarcza im powtarzanie klasyków. Ja wybrałem inny kierunek działania. Praktycznie każda moja wyprawa wiąże się z wytyczaniem nowej drogi. To jest rodzaj egocentryzmu. Jeśli jednak w grę wchodzi bezpieczeństwo, jeśli to ma decydować o moim życiu, to idę na ustępstwa, wbijając hak czy spit w stanowisku. Zdarzało mi się zakładać stan z dwóch słabych jedynek, te czasy jednak już się skończyły. To ukłon, który robię w stronę własnego życia i mojej rodziny. Każdy ze wspinaczy ma prawo do wolności w górach, odnalezienia siebie i swojej fantazji.

Mówi się, że góra nie musi być wysoka, żeby była piękna.

Moja babcia powiedziała mi kiedyś, że z małej góry też jest piękny widok. Zrozumiałem to dopiero po latach. Nie wyobrażam sobie życia bez wspinania, ale nie czuję już takiej presji. Potrafię zrezygnować, kiedy pojawia się jakieś obiektywne niebezpieczeństwo, a to dlatego, że stworzyłem sobie piękne życie, którego nie chciałbym stracić. Napisałem kiedyś taki felieton Trzy kroki bushido. Przekładając to na wspinanie: krok pierwszy jest wówczas, gdy wspinam się po to, by udowodnić komuś swoją wyższość. Krok drugi – wspinam się już tylko dla siebie, udowodniłem już sobie, że jestem dobry. Trzeci krok jest etapem mentalnym – wspinanie jest tak głęboko zakorzenione we mnie, że już nie muszę nawet jeździć w góry, by czuć się alpinistą. Nie dotarłem jeszcze do trzeciego stopnia, zostawiam go sobie na spokojną, zasłużoną emeryturę.

Na początku naszej rozmowy wspomniałeś o solidnym treningu. Jak on wygląda u Ciebie?

Gdy nie mam w perspektywie jakiejś wyprawy, staram się biegać minimum dwa razy w tygodniu. Przed wyprawami dokładam sobie jeszcze jeden bieg tygodniowo, by pracować nad wytrzymałością. Jeśli chodzi o trening wspinaczkowy, skupiam się głównie na wspinaczce bez liny. Po pięcio- , dziesięciominutowej rozgrzewce robię sekwencję łatwych boulderów, które wykonuję w seriach, nie schodząc na ziemię. W międzyczasie wykonuję pompki i przybloki. Potem robię trudniejsze serie, starając się zbyt długo nie odpoczywać pomiędzy poszczególnymi przystawkami. Nie czekam, aż całkowicie się zregeneruję, wspinam się na lekkim zmęczeniu po poprzednim baldzie. Gdy czuję się już zmęczony, przechodzę na obwody, składające się z 40 do 50 przechwytów.

Zdawałoby się, że lepszym przygotowaniem do prowadzenia wymagających wielowyciągówek będzie wspinanie z liną…

Nie w moim przypadku. Drogi ściankowe prowadzę okazjonalnie, przede wszystkim dlatego, że w treningu bardzo cenię sobie samotność. Kiedy wspinam się z liną, umawiam się z moim partnerem, że zrobimy ciągiem po dwie, trzy drogi. Niestety, rzadko się zdarza znaleźć asekuranta, który asekurowałby bez przerwy przez godzinę, półtorej. Ideałem byłby taki, który asekurowałby mnie przez kilka godzin, nie oczekując nic w zamian. Wynika to z tego, że mam mało czasu na co dzień: prowadzę firmę, mam rodzinę, dzieci, dużo obowiązków domowych i na trening zostaje niewiele czasu. Poza tym podczas każdej praktycznie obecności na ściance towarzyszy mi mój czteroletni syn.

Czym są kontuzje? Przeszkodą, przypadkiem, złem koniecznym?

Kontuzje są błędem w sztuce, bo wynikają albo z przesilenia, albo z braku rozgrzewki. Uporałem się ostatnio z kontuzją łokci, z którą zmagałem się trzy lata. W takim kiepskim stanie pojechałem na Grenlandię, na wyprawę z Konradem Ociepką i Wojtkiem Malawskim (o szczegółach wyprawy w relacji Marcina – red.). Było to dla mnie ciekawe doświadczenie. Odkryłem siebie na nowo. Nie mogłem prowadzić trudnych wyciągów, pełniłem rolę transportową, taktyczną, ale cieszyłem się z tego, że pomagam chłopakom we wspinaniu.

Witaj przygodo – Marcin Tomaszewski, pomysłodawca i kierownik wyprawy na Grenlandię  (fot. M. Tomaszewski)

Twoja żona Sylwia się nie wspina. Nie jest zazdrosna o czas, który poświęcasz na trening i wyjazdy?

Sylwia również jest człowiekiem wypełnionym pasjami. Są nimi teatr i śpiew. Zgrywamy się ze sobą, ponieważ oboje rozumiemy swoje zaangażowanie w pasję. Jak mawiał nasz śp. przyjaciel Jacek Polaczek, z każdym rokiem coraz bardziej się ze sobą rymujemy.

A jakie są Twoje obecne plany?

Przede wszystkim chciałbym wrócić do wspinaczki solowej. Planuję kilka wyjazdów alpejskich, do Norwegii, we wrześniu planuję również wyjazd w Himalaje z Michałem Królem, gdzie najważniejszym celem będzie wytyczenie nowych dróg na pięcio– i sześciotysięcznikach. Pozwoli mi to przygotować się do przyszłorocznej wyprawy na Meru Peak (6660 m n.p.m.), która została przełożona z powodu śmierci Toma Ballarda – miał w niej uczestniczyć.

Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum