8 maja 2019 14:45

Ku przestrodze – kulisy ubiegłorocznego wypadku na Sokolicy

Wypadki niestety zdarzają się wszystkim wspinaczom, zarówno tym doświadczonym, jak i początkującym. Brak umiejętności lub nadmierna rutyna może zgubić każdego z nas. Warto zatem od czasu do czasu zapoznać się „anatomią” takich nieszczęśliwych zdarzeń. W zeszłym roku na Sokolicy w Dolinie Będkowskiej Dawid Dziuba przeżył zdarzenie, które na zawsze pozostanie w jego pamięci. Postanowił podzielić się opisem swojego wypadku – ku przestrodze…

***

Długo się zastanawiałem czy warto pisać o tym, co spotkało mnie w ubiegłym roku, ponieważ nie ma się czym chwalić. Jednak pomyślałem, że warto o tym opowiedzieć, żeby przestrzec innych przed popełnieniem podobnych błędów.

Na początku czerwca ubiegłego roku wspinałem się z koleżanką na Sokolicy w Dolinie Będkowskiej. Wszystko szło super, tego dnia zrobiliśmy Lot na Brandysa i Ostapowskiego do grotki. Na koniec chcieliśmy zrobić jeszcze Supermenów + Sztolnię supermenów. Obydwie drogi są tradowe, pierwszy wyciąg ma V, natomiast drugi, który przechodzi przez sztolnię,  III. Wcześniej drogi tradowe robiłem do maks IV, ponieważ nie chciałem ryzykować lotu, tutaj poszedłem jako pierwszy. Byłem szczęśliwy, kiedy udało mi się przejść pierwszy wyciąg bez odpadnięcia.

Lina wskazuje miejsce, z którego spadł Dawid (fot. arch. Dawid Dziuba)

Do tej pory po przejściu drogi tradowej zawsze było stanowisko z łańcucha lub można było skorzystać z sąsiedniego, w tym wypadku czekała na mnie pętla, przełożona przez dość grube ucho skalne. Pamiętałem, że należy założyć swoją, ponieważ nie wolno ufać temu, co jest pozostawione w skale. Jednak zupełnie nie pomyślałem, że takie stanowisko musi być zbudowane z minimum dwóch punktów i to był mój ogromny błąd. Wpływ na to miał fakt, że po dotarciu do miejsca, gdzie należało założyć stanowisko, nie miałem już żadnej taśmy, wszystkie wykorzystałem po drodze. Miałem w kieszeni jedynie dwie dłuższe pętle z repsznura, które mogłem wykorzystać, żeby lepiej zabezpieczyć stanowisko, ale tego nie zrobiłem.

Koleżankę asekurowałem spod wejścia do sztolni. Kiedy do mnie dotarła, wpięła się do mojego stanowiska, wymieniliśmy się sprzętem i poszła dalej do sztolni. Wiedzieliśmy, że takim terenie może być duży problem z komunikacją, więc umówiliśmy się, że jak dotrze do górnego stanowiska, to trzema szarpnięciami liny da mi znak, że wpięła do niego auto. W momencie kiedy poczułem szarpnięcia, przestałem ją asekurować i krzyknąłem, że może wybierać linę. Nie dostałem odpowiedzi, więc zawisłem w stanowisku (jak dotąd nie trzeba było tego robić, ponieważ przed wejściem do sztolni jest półka skalna, na której można nawet usiąść) i ponownie krzyknąłem, że może wybierać linę. Pamiętam, że później obserwowałem linę, czy się przesuwa do góry, a następnie już nic nie pamiętam… Ucho skalne, do którego byłem wpięty, pękło, a ja poleciałem około 15 metrów i obudziłem się cztery dni później w szpitalu. Prawdopodobnie chciałem tam jeszcze zrobić zdjęcie, ponieważ mój rozbity aparat znaleziono później w krzakach.

Koleżanka długo nie wiedziała, co się stało. Dopiero jak się zorientowała, że coś jest nie tak, zeszła i znalazła mnie leżącego na dole w krzakach, podobno byłem przytomny, ale ja z tego nic nie pamiętam. Cóż, może to i dobrze.

Skończyło się na złamanym kręgosłupie piersiowym, złamanej miednicy, podwichniętym kręgosłupie szyjnym, złamanych żebrach, mostku, nawet nos miałem złamany. Upadek był na granicy przeżywalności, ale i tak w tym nieszczęściu miałem ogromne szczęście, mimo złamania kręgosłupa rdzeń kręgowy nie był przerwany. Jeszcze gorszym scenariuszem byłaby sytuacja, gdyby ucho pękło w momencie, kiedy bylibyśmy oboje wpięci do tego samego stanowiska. Wtedy polecielibyśmy razem, na dole nie było już żywej duszy i zapewne leżelibyśmy tam do następnego dnia, co zapewne miałoby tragiczne skutki.

Drugą sprawą jest kask. Zawsze wspinałem się w kasku, ponieważ uważałem, że jest niezbędny, wiele razy widziałem spadające z góry karabinki, ekspresy czy kamienie wielkości pieści. Zawsze twierdziłem, że kask powinno się mieć zawsze, szczególnie wbrew pozorom powinien go mieć asekurujący, ponieważ jeżeli jemu coś się stanie, to jest duże prawdopodobieństwo, że wspinającemu również.

Kiedyś wspinałem się z koleżanką, po przejściu drogi opuszczała mnie na dół, a ja zaczepiłem o ruchomy fragment skały, tuż nad jej głową. Koleżanka, która cały czas miała założony kask, wtedy akurat go zdjęła, ponieważ było jej w nim za gorąco, na szczęście kawałek skały nie spadł, a łatwo sobie wyobrazić co by się stało, gdyby moja asekurantka oberwała i puściła linę. Tak samo podczas pechowej wspinaczki na Sokolicy, wtedy pierwszy raz przeszło mi przez myśl, żeby ściągnąć kask, bo będzie mi w nim niewygodnie wspinać się w sztolni,  na całe szczęście tego nie zrobiłem. Kask uratował mi pewnie życie.

W szpitalu spędziłem miesiąc, przeszedłem trzy operacje, a przez trzy miesiące nie wolno mi było chodzić. Po tym wypadku mówiono mi, że minimum 18 miesięcy zajmie mi powrót do sprawności, jednak dzięki swojej determinacji w miarę szybko wróciłem do formy. Po siedmiu miesiącach od wypadku znowu zacząłem chodzić po górach, a po ośmiu jeździć na nartach. Natomiast w kwietniu br., czyli po 10 miesiącach, zacząłem się znowu wspinać. Czeka mnie jeszcze operacja wyciągnięcia śrub, jednak to najmniejszy problem. Na szczęście najgorsze już za mną, choć tego co przeżyłem po wypadku, nie życzę najgorszemu wrogowi.

Cóż, mam nadzieję, że ktoś wyciągnie z tego wnioski. Jak to się mówi, najlepiej uczyć się na błędach, w szczególności na cudzych, w tym przypadku na moich.

Dawid Dziuba




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Kilka pytań [45]
    Hej, brakuje mi kilku kluczowych informacji w tym, co napisałeś:…

    8-05-2019
    OK