Filip Babicz: Mam umysł sportowca

„Od zawsze chciałem być sportowcem” – mówi Filip Babicz. Sportem numer jeden okazała się wspinaczka. O górach, wspinaniu drytoolowym (ostatnio otworzył drogę Uragano Dorato D15 w rejonie Bus del Quai), tym na zawodach i tym w skałach z Filipem rozmawia Ilona Łęcka.

Filip Babicz (fot. arch. F. Babicz)

***

Od zawsze były góry?

Od zawsze chciałem być sportowcem. Jako dziecko trenowałem m.in. tenis stołowy, a w wolnych chwilach mój tata, który jest przewodnikiem tatrzańskim, zabierał mnie na wycieczki. Mając 10 lat byłem na Mnichu, mając 13 na Galerii Gankowej. Zwykle szedłem jako pierwszy i przejścia dróg dwójkowych bez asekuracji nie były dla mnie problemem. Jeszcze zanim zacząłem się wspinać na poważnie, byłem na Środkowym Żebrze Skrajnego Granata, przeszedłem Setkę na Zadnim Kościelcu i Grań Kościelca.

Po debiucie tatrzańskim postanowiłeś regularnie trenować?

To nie było takie proste. Wspinaczka niepełnoletnich była wówczas obostrzona przestarzałymi przepisami, zaś sama ścianka w siedzibie Klubu Wysokogórskiego była miejscem elitarnym. Jasiek Muskat postarał się, żebym mógł tam trenować. Za pierwszym razem musiałem pójść z tatą w charakterze opiekuna.

(fot. Fabio Menino)

 

Potrzebowałeś raczej partnera niż opiekuna.

Zaprzyjaźniłem się z Adamem Lianą. Od samego początku trenowałem z nastawieniem na starty w zawodach. W maju 1998 wybrałem się z Adamem i jego bratem Pawłem na Jurę, gdzie poprowadziłem osiem dróg do VI.2, FL albo OS, więc trening na ściance przełożył się na pierwsze wyniki. Natomiast moją dziewiątą drogą był Taniec Pająka w Jaskini Mamutowej. Kilka dni pracy wystarczyło, bym przeskoczył z poziomu VI.2 na VI.5. To był dla mnie szok, bardzo ważne przejście!

W tamtym okresie, kiedy Adam startował w zawodach, pozostali mogli co najwyżej powalczyć o 2. miejsce.

Nie konkurowałem z Adamem, to była współpraca, nie rywalizacja. Obaj mieliśmy wielkie ambicje. Adam miał na mnie duży wpływ, m.in. zapoznał mnie z historią François Legranda. Dzięki pomocy nauczycielki francuskiego udało mi się skontaktować z Legrandem i z jego pomocą wyjechać do CREPSu, ośrodka w  Aix-en-Provance, gdzie uczą się młodzi francuscy sportowcy. Z początku zatrzymałem się w szkolnym internacie, potem przeprowadziłem się do domu Legranda.

Filip w Seynes, asekuruje François Legrand, 2000 rok (fot. arch. F. Babicz)

Jakie były jego metody treningowe?

Trening odbywał się przede wszystkim w skałach, a jego głównym uzupełnieniem były obwody i bouldery na panelu, który François  miał w swoim garażu. Wspinaliśmy się m.in. w Buoux, Châteauvert, Calanques, Saint Léger.

Co było potem?

Wróciłem do Polski, w dwa miesiące zrobiłem rok liceum, następnie zdałem maturę i poszedłem na AWF w Krakowie. Jednak chciałem jak najszybciej wrócić do Francji. Bardzo dużo wtedy podróżowałem, głównie stopem, szukając odpowiedniego miejsca na życie i trening. Ostatecznie, w 2003 roku osiadłem w Courmayeur po włoskiej, słonecznej stronie Mont Blanc. Tam na początku zajmowałem się ścianką wspinaczkową, pozwalało mi to na dalszy trening i przygotowania do zawodów.

Nad którym aspektem musiałeś najwięcej pracować?

Moją słabą stroną jest siła palców, więc przez lata coraz bardziej zwiększałem obciążenie treningowe, co skutkowało kolejnymi kontuzjami. W latach 2005-2007 w ogóle nie startowałem w zawodach głównie właśnie z tego powodu. Wyleczyłem palce, po czym w 2008 roku na Metallice na Mnichu naderwałem 2 troczki na pierwszym wyciągu, na kutym chwycie. Doszedłem do stanowiska, zrobiłem  jeszcze kolejny wyciąg, po czym na półkach zaplastrowałem palec i tak poprowadziłem  całą drogę.

Nie miałeś zbyt wiele czasu poza treningiem. Jak on wówczas wyglądał?

Mając bardzo ambitne cele doszło do tego, że w okresie robienia objętości wykonywałem do 14 tysięcy przechwytów tygodniowo. W miesiącach poświęconych na budowanie siły zaczynałem dzień od chwytotablicy (półtorej godziny), potem PG (godzina) i bouldery (do godziny), następnie biegałem jakieś 6-7 kilometrów, potem obiad i drzemka, a wieczorem przez 2-3 godziny robiłem obwody. I tak 5 dni w tygodniu. Było to ogromnie wyczerpujące, ale dążąc do mistrzostwa nie zważałem na trudy. Kilka razy stałem na podium w Pucharze Włoch obok Ghisolfiego (Sefano – red.) czy Bombardiego (Marcello – red.), ale osiągnięciom tym towarzyszył ciągły niedosyt, moje aspiracje skupione były na Pucharze Świata.

Podczas ŚW w Chamonix, 2013 rok (fot. arch. F. Babicz)

Aż przyszedł sezon 2015.

Z początkiem roku zacząłem przygotowanie pod sezon zawodniczy 2015. Przez pół roku ostro ładowałem, chyba najmocniej w moim życiu. Kilka dni przed startem byłem w Chamonix na ostatnim z  treningów u Desgranges’a, gdzie naderwałem troczek w palcu serdecznym lewej ręki. Zrestowałem 2 dni, potem spróbowałem trochę poładować i sprawdzić, co się dzieje z palcem.

2 dni to stanowczo za mało, by choćby prowizorycznie zaleczyć troczek…

W przededniu eliminacji stwierdziłem, że jednak pojadę na zawody, choćby po to, żeby je zobaczyć, choć zabrałem ze sobą szpej. Ostatecznie wystartowałem. Teraz wiem, że popełniłem błąd, bo tylko pogłębiłem kontuzję, nie osiągając wyniku, jednak rozumiem, że w tamtym momencie nie widziałem innej opcji. W eliminacjach były drogi do 7c+ i nie stanowiły dla mnie problemu, jednak w półfinale było 8b+ po krawądkach, nie byłem w stanie wspinać się oszczędzając palec. Po zawodach byłem załamany. Było to bardzo trudne doświadczenie, choć z perspektywy czasu stwierdzam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Niemożność udziału w sezonie zawodniczym pozwoliła mi poszerzyć horyzonty i poświęcić innej wielkiej pasji – górom.

Czy to wtedy zainteresowałeś się drytoolingiem?

Nie, wtedy zacząłem biegać po górach, ale w tym samym czasie odkryłem też przepiękną, dziewiczą linię w pewnej jaskini w Dolinie Aosty, która później zainspirowała mnie do drytoolingu. Do tej pory nikt się tam nigdy nie wspinał. W gigantycznym stropie osadziłem pierwsze 8 spitów, ale szybko zauważyłem, że tamtejsza skała, gips krystaliczny, jest zbyt krucha i sypka, i nie nadaje się do wspinaczki klasycznej. Odpuściłem projekt, choć idea przejścia stropem jaskini nie pozwalała o sobie zapomnieć.  W listopadzie 2017 roku powstał pomysł, żeby poprowadzić ją na dziabach…

Twój cel sprawił, że ostatecznie przekonałeś się do drytoolingu?

Z początku nie miałem zaufania do czekanów, ale z każdą chwilą było lepiej. 7 grudnia 2017 roku pojechałem do francuskiego rejonu Le Zoo pod Chamonix. To był mój pierwszy prawdziwy dzień drajtulowy, poprowadziłem wówczas D10 w 2. próbie. Anna Torrenta próbowała tę samą drogę z użyciem czwórek i dziewiątek, a ja zrobiłem ją DTS. Byłem z siebie bardzo dumny.

Filip Babicz na „Oświeceniu M16 (fot. Krzysztof Babicz)

Twój rozwój postępował błyskawicznie!

Mocno się w to zaangażowałem. Następnego dnia zrobiłem już D10 OS. Ponieważ niewiele później przyjechałem do Polski na święta Bożego Narodzenia, postanowiłem spróbować swoich sił w tamtejszym ogródku drytoolowym. O zakopiańskiej ekstremie, Bafomecie (D14+) autorstwa Michała Króla i Marcina Gąsienicy-Kotelnickiego słyszałem już od dawna. Zależało mi przede wszystkim na tym, by zbierać doświadczenie pod kątem przejścia mojego projektu w Dolinie Aosty.

Pomiędzy D10 a D14 jest jednak spora różnica…

Marcin, znając mnie dobrze, początkowo sądził, że ściemniam z tym całym drajtulem. Po raz pierwszy poszliśmy do Świątyni Bafometa 15 grudnia 2017. Do tego dnia miałem tylko dwie wspomniane wcześniej dniówki drajtulowe.

W tym rejonie znajduje się w sumie 37 linii. Biorąc pod uwagę rozmiary jaskini, musi być ona gęsto przetykana drogami i ich kombinacjami. Potrafiłeś się w tym gąszczu odnaleźć?

Marcin objaśniał mi przebieg kolejnych dróg i na każdą sesję wspinaczkową wyznaczał mi „plan pracy”. Najwyraźniej badał, czy w ogóle jestem godzien tego, by wstawić się do Bafometa. W końcu po przejściu Małego Theriona Armaniego D12 w 2. próbie, uznał, że jestem gotowy. Na początku Bafomet wydawał mi się bardzo trudny, wręcz za trudny jak na moje ówczesne możliwości, jednak 29 grudnia, po pięciu dniach prób poprowadziłem drogę. Świadkami przejścia byli Marcin oraz Michał, autorzy. Bardzo się cieszyli z pierwszego potwierdzonego powtórzenia i to w stylu DTS. Obaj pokonali drogę w tym stylu 7 lutego 2013 roku, natomiast poprzednie powtórzenia, Pavola Rajcana z 2013 i Luci Hrazowej z 2014 roku, były dokonane w stylu Yaniro i nie ma pewności co do właściwego odczytania całości linii. W tym gąszczu wpinek niełatwo się odnaleźć…

Filip na „Oświeceniu” (fot. Krzysztof Babicz)

Obecnie wspinanie drytoolowe i lodowe na zawodach mocno eksploatuje styl Yaniro. Marcin zaś jest zdecydowanym zwolennikiem DTS, czemu m.in. dał wyraz na łamach CragMagazine w nowatorskim, enigmatycznym tekście Zniewo – lenie versus Wyzwolenie.

Ja też wspinam się wyłącznie w  DTS, choć nie krytykuję stylu Yaniro.  Za to na pewno popieram pomysł Willa Gadda, który zaproponował dwustopniową, równoległą ocenę trudności dla DTS i Yaniro. Marcin już pierwszego dnia dopytał, czy również wyznaję styl DTS.

Czy DTS uważasz za styl czystszy?

Zdecydowałem się praktykować styl DTS, bo uważam, że jest bardziej wymagający, bardziej siłowy, bardziej estetyczny, daje większe możliwości rozwoju. Myślę jednak, że piękno górskich sportów polega także na wolności oraz na wzajemnym szacunku. Ważne także, by przyjęte „reguły gry” były jasno zdefiniowane. Dzięki temu inni mogą zmierzyć się z tymi samymi trudnościami na tych samych warunkach.

Szybko padła Twoim łupem najtrudniejsza droga w rejonie. Miałeś apetyt na więcej?

Do wyjazdu pozostał mi jeszcze miesiąc, więc Marcin zaprosił mnie do prac nad Blair Witch Project.

To pierwsza w Polsce drogą o wycenie D15. 

Poprowadziłem tę drogę 10 stycznia. Było to mistyczne przeżycie. Podczas finalnego przejścia Marcin asekurował w pełnym powagi milczeniu, byliśmy sami. Po przejściu wyściskał mnie serdecznie, po czym od razu zapytał: i co teraz?

Na „Blair Witch” (fot. Krzysztof Babicz)

Miałeś już plan?

Tak: droga miała startować w najgłębszym punkcie jaskini, a kończyć poza nią, w lesie. Marcin udostępnił mi swoją wiertarkę i spity i 3 dni później zacząłem pracować nad Oświeceniem. Linia zawiera w sobie Blair Witch oraz częściowo pokrywa się z innymi liniami, ale w dużej części jest zupełnie nowa. Poprowadziłem drogę 23 stycznia, tuż przed powrotem do Włoch. Było to do tej pory najmocniejsze przejście w mojej ponad 20 letniej karierze wspinaczkowej.

O Twoim wyczynie zrobiło się głośno nie tylko na polskich stronach wspinaczkowych. Wycenione autorsko na D16, Oświecenie jest drugą na świecie linią, dla której zaproponowano wycenę D16 i pierwszą poprowadzoną w DTS.

Jest to najtrudniejsza droga, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Po wyjściu z jaskini byłem w euforii, przejście wymagało ode mnie ogromnej, ponad godzinnej walki. Oświecenie ma 62 metry, z czego znaczna część biegnie dachem.

Bouldery znajdują się niejako na antypodach tak długich, siłowych linii w dużym przewieszeniu. Pokonujesz bouldery do 8B, a także imponujące highballe.

Nie jestem boulderowcem. Przez lata trenowałem bouldering  pod kątem zawodów na trudność. Highballing odkryłem w 2010 roku, kiedy zacząłem eksplorować 12-metrowy blok w Courmayeur, u stóp Mont Blanc. Nie znając świata ani etyki highballingu na początku obiłem tam parę linii, ale potem pożałowałem swojej decyzji. Niewątpliwy wpływ na to miał film Progression i pierwsze przejście Ambrosii autorstwa Kevina Jorgessona.  Zrozumiałem wtedy dobitnie, że wbicie spitów było pójściem na łatwiznę. Historia Ambrosii, jak i w ogóle zasady panujące w Bishop, spowodowały gruntowną zmianę mojego podejścia do wspinaczki i czystości stylu. Usunąłem spity, wbiłem je w ścianę i wygładziłem betonem. Pierwsze przejścia bez liny robiłem zimą, śnieg u podstawy dawał mi większe poczucie bezpieczeństwa. Od tamtego czasu przeszedłem tam szesnaście linii do 7C włącznie, 3 wciąż czekają na solowe przejścia.

Na topie highballu „Brenva” (fot. Gialuca Marra)

Pociąga Cię ryzyko związane z highballingiem?

Mój stosunek do ryzyka bardzo się zmienił, głównie za sprawą Ambrosii. Nie pociąga mnie ryzyko samo w sobie, choć moment, kiedy staję na topie highballa, daje niesamowite uderzenie adrenaliny i jest to uzależniające. Bardzo ważna jest dla mnie estetyka przejść, piękno linii. Mam przed sobą kilka celów, które chcę zrealizować także w tej dziedzinie.

Ambrosia pozostaje jednym z tych celów?

Tak, ma dla mnie olbrzymie znaczenie emocjonalne, gdyż odegrała ważną rolę w moim rozwoju. Jest też inny highball w Bishop, jeszcze niezrobiony, piekielnie niebezpieczny. Linia, którą wypatrzyłem z daleka i nic o niej nie wiedziałem, ani o przejściach, ani o trudnościach – zauroczyło mnie jej piękno. Podszedłem i odkryłem, że kraszpady nie na wiele się zdają. Choć sam bald ma 7-8 metrów, w przypadku odpadnięcia lecisz kilkadziesiąt metrów po nachylonej płycie. Następnym razem, gdy pojawię się w Bishop i zrobię Ambrosię, z pewnością wstawię się w tę linię.

Obecnie uprawiasz 4 dyscypliny, wymagające różnorodnego treningu: bouldering, wspinaczkę sportową, drytooling i skyrunning. W jaki sposób udaje Ci się utrzymać wysoką formę w każdym z nich?

Staram się łączyć wszystkie treningi, jednak głównie polega to na tym, że w danym momencie skupiam się głównie na przygotowaniu pod kątem jednego konkretnego projektu. Moimi najbliższymi celami są drogi drytoolowe. Teraz nie ładuję pod Ambrosię, ale jak przyjdzie na nią czas, to nie będę robił obwodów na dziabach. Nie mam gotowych recept na to jak połączyć highball 8A z drogą D16 i pokonywaniem ponad 1000 metrów w pionie biegiem. Jeśli chodzi o wspinanie, treningi układam sobie sam, jeśli chodzi o bieganie, akurat w tym momencie poszukuję trenera. Do tej pory moim trenerem była Alessandra Piccinni, maratonka, lekkoatletka, ex zawodniczka wojska włoskiego.

Po zrobieniu „Uragano Dorato” D15, DTS, rejonie Bus del Quai (fot. Andrea Giannattasio)

Ty również jesteś zawodowym sportowcem wojska włoskiego?

Tak, podobnie jak np. Marcello Bombardi. W grupie zajmującej się wspinaniem i alpinizmem jest nas w sumie ośmioro.

Czym byś się zajął, gdybyś z jakiś powodów nie mógł już uprawiać żadnej z tych dyscyplin na poziomie wyczynowym?

Na pewno znalazłbym sobie jakieś niszowe zajęcie z branży. Bardzo lubię routesetting, więc pewnie mógłbym to robić dalej. Od czasu do czasu zdarza mi się kręcić, teraz mam zlecenie na kilka dróg w Courmayeur.

Obecnie problemy boulderowe na zawodach coraz silniej inspirowane są parkourem.

Cały ten parkour powstał pod kątem publiki, wygląda widowiskowo. Jestem przekonany, że zawodników można by rozrzucić także na pasażach stricte wspinaczkowych. Według mnie parkoury to raczej bieganie po ścianie, nie ma to wiele wspólnego z prawdziwym wspinaniem. Także w przypadku połogich problemów, co innego czujna płytka na równowagę, wymagająca precyzji i równowagi, a co innego skradanie się bez żadnych chwytów. Nawet najtrudniejsze połogie płyty w skale, jak np. start do Dreamcatchera, Duel w Fontainebleau czy The Very Big, The Very Small mimo wszystko wymagają użycia rąk.

A drogi?

Drogi zawodnicze to w zasadzie ciągi boulderów z wpinkami. Także muszą być widowiskowe. Przerzucenie nóg w dachu, zadawanie ze szmaty – te elementy są ok., ale w sytuacji, gdy w ogóle nie ma chwytów, droga oddala się od klasycznego wspinania.

Chciałbyś, żeby drogi i bouldery na zawodach odzwierciedlały drogi i problemy skalne?

Niekoniecznie odzwierciedlały, ale by pozostały wspinaniem. Póki co nie jestem oficjalnym routesetterem IFSC, więc niewiele mam w tej dziedzinie do powiedzenia, ale mam nadzieję, że to trochę wróci do korzeni i będzie można wyłonić mistrza mimo tego, że nie będzie skakania, biegania i kręcenia fikołków.

Jak się zapatrujesz na kwestię trójboju wspinaczkowego?

Uważam, że trójbój wypacza dyscyplinę sportową, jaką jest wspinanie. Nie chcę popadać w skrajność i twierdzić, że wspinanie na czas to w ogóle nie jest wspinanie, ale wspinacz klasyczny związany jest ze wspinaniem, a nie bieganiem po ścianie. Wspinacz, który robi w skałach 9a czy 9b będzie musiał zmuszać się do robienia rzeczy, która jest daleka od tego, co sprawia mu w jego sporcie największą frajdę. Osobiście uważam, że powinny być 3 odrębne dyscypliny. Większość najlepszych wspinaczy sportowych jest bardzo mocno wkręcona we wspinanie w skałach, mimo iż w sezonie zawodniczym nie mają na to zbyt wiele czasu. Tymczasem, aby móc startować w swojej dyscyplinie, będą musieli uprawiać dyscyplinę sobie obcą. Jednocześnie myślę, że magia złota olimpijskiego jest tak duża, że, jeśli z jakiegoś powodu ta formuła się utrzyma, znajdą się zawodnicy trenujący ściśle pod igrzyska.

***

Filip Babicz rocznik 82. Uprawia wspinaczkę sportową, górską, bouldering, drytooling, alpinizm i skyrunning. W latach 1999-2012 reprezentował Polskę w zawodach międzynarodowych na prowadzenie, przez kolejne 3 lata startował w barwach Włoch. Członek elitarnej Wojskowej Sekcji Gór Wysokich (SMAM) w ramach  Oddziału Aktywności Sportowej (RAS) wojska włoskiego. Obecnie mieszka w Courmayeur. Relaksuje się przy filmach Christophera Nolana i Quentina Tarantino.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum