26 lutego 2019 10:29

Biała Królowa Śmierci. Takie doświadczenie redefiniuje spojrzenie na wartości w życiu – Tomek Klimczak

30 stycznia 2019 roku dwóch doświadczonych taterników idąc szlakiem na Rysy wywołuje lawinę, która zwozi ich spod wierzchołka nad Czarny Staw, pokonując 1 km dystansu i 700 m przewyższenia w kilkadziesiąt sekund. Po drodze uderzają w skały z prędkością około 100 km/h. Cudem przeżywają, mają ciężkie obrażenia ciała. Lawina poważnie rani również dwóch turystów. Poniższy tekst pochodzi ze strony KW Warszawa.

***

Jak mogło to tego dojść? Jak to możliwe, że osoby, które wspinają się zimą od 10 lat, które przeszły zimą największe ściany Tatr, mające na koncie dziesiątki trudnych zimowych dróg, północne ściany Eigeru, Matterhornu, Jorassów a także nowe drogi w Karakorum, Hindukuszu czy ekstremalne linie na Kaukazie popełniają tak potworny błąd? Czy ludzie którzy poruszali się w niejednych warunkach, widzieli różne rodzaje śniegu, obserwowali schodzące lawiny, urywające się deski, uczestniczyli w szkoleniu lawinowym TOPRu mogli aż tak się pomylić? Czy wydawało im się, że są nieśmiertelni czy może nieomylni? Czy zbagatelizowali to proste turystyczne podejście na Rysy, bo w planach tego dnia mieli przejście fragmentu Głównej Grani Tatr? Czy po prostu mieli pecha i dopadła ich statystyka? Jakim cudem przeżyli i jakie wnioski powinni wyciągnąć?

Te pytania kołaczą w mojej głowie. Tymi taternikami byłem bowiem ja (Tomek Klimczak) i mój wieloletni partner wspinaczkowy Maciek Bedrejczuk. Być może opisanie tego zdarzenia, odtwarzając szczegóły i motywy bez próby usprawiedliwienia pomoże mi spojrzeć obiektywnie i znaleźć odpowiedzi.

Lawina (fot. arch. wspinanie.pl)

***

Od początku

29 stycznia wieczorem wchodzimy do schroniska Morskie Oko. Jest dwójka lawinowa. Naszym celem jest kilkudniowy rozruch na fragmencie Głównej Grani Tatr w kierunku wschodnim. Nie zależy nam na idealnych warunkach, bo chcemy lepiej przetestować wyposażenie. W skrupulatnie spakowanych plecakach mamy cały potrzebny sprzęt wspinaczkowy i biwakowy, z namiotem i jedzeniem na 4 dni włącznie. ABC lawinowego zwykle nie zabieramy na wspinanie, a poruszaliśmy się już po wielu lawiniastych stokach. W takich sytuacjach wyciągamy linę i asekurujemy się ze skały, zakładając mocne przeloty. Staramy się nie wypuszczać na otwarte połacie, bez skał, a kiedy już nie ma innego wyboru wiążemy dwie żyły w jedną 100 m linę. Wychodzę z założenia, że lepiej nie zostać zabranym niż potem wykopywać się przy pomocy najbardziej nowoczesnego piepsa.

Oryginalnie chcieliśmy dostać się na Szpiglsowowy Wierch szlakiem i stamtąd pójść w stronę Cubryny. Jeszcze wieczorem odkrywamy, że szlak nie jest przedeptany i zmieniamy plan na Rysy, zakładając, że turyści ciągle tam chodzą, więc powinien być dobry ślad, a stok odprężony. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że śniegu napadało sporo. Od poniedziałku jednak opad ustał, a wiatr był słabszy. W schronisku spotykamy kolegów, którzy rano schodzili śnieżnymi Galeriami pod Cubryną i Żlebem Mnichowym. Wypytujemy o warunki. Mówią, że śniegu jest dużo, ale jest jednorodny. Ktoś wspomina o filmiku z weekendu o jakimś snowbordziście, który odpalił na Rysach ABSa. Niestety nie było nam dane go zobaczyć i ocenić, czy facet spanikował, czy zagrożenie było realne. Maciek jak zwykle w takich sytuacjach mówi, że najlepiej pójść samemu, zobaczyć i ocenić. W razie czego wrócić.

Gdzieś głęboko zaczynam jednak czuć dziwną wewnętrzną niechęć do wychodzenia kolejnego dnia. Przyczyną może być odcisk na kostce, którego nabawiłem się na skitourach dwa dni wcześniej. Teraz kłuje przy każdym kroku. Wycinam kawałek karimaty Maćka i wkładam pod skarpetkę przed kostką. Przymierzam buta. Pomaga. Niechęć do ruchu jednak pozostaje. Teraz jeszcze dołącza jakieś dziwne lenistwo. Nie czuję spręża sportowego. Czuję nieokreślony lęk. Przez lata nauczyłem się radzić sobie z takim niepokojem. W gruncie rzeczy jest to normalne zjawisko. Zwykle jednak czuję go idąc na swoje życiówki, a nie na prosty graniowy teren. Rzucamy sobie z Maćkiem kilka żartów na dobranoc i zasypiam. Nikt mnie nie budzi. Jesteśmy sami w dużym, ciemnym pokoju.

Kolejnego dnia rano niespiesznie się ubieramy, jemy śniadanie i wychodzimy ze schroniska. Dziwna niechęć do wyjścia i brak spręża ciągle mi uwiera. Nie mówię o tym partnerowi. To moja sprawa. Góry wyglądają biało-czarno i trochę złowrogo. Wierzchołki giną w chmurach, tworząc ponury krajobraz. Ewidentnie jest sporo śniegu, ale taka w tym roku jest zima. Przelatuje mi przez myśl, że słabo to wygląda, ale zaraz po tym przychodzi kolejna refleksja, że dzisiaj miała być przecież super pogoda a w takiej szarówie wszystko wygląda nieciekawie. Ruszamy przez taflę Morskiego Oka i dalej na próg Czarnego Stawu. Ślad jest wydeptany. Szedłem tędy chyba ze sto razy i trochę się nudzę. Zaczynam żałować, że nie wyciągnąłem słuchawek z plecaka. Z marszu wchodzimy na Czarny Staw pod Rysami. Tutaj ślad jest mniejszy ale nadal bardzo wyraźny i świeży. W międzyczasie od północy niebo się wypogadza, jednak chmury nadal okalają góry.

Przekraczamy staw i zaczynamy podejście do góry po wygodnych śladach. Idzie się jak po schodach. Równomierny krok, równomierny puls. Wyciągam z plecaka jedną dziabkę, aby się nią podpierać. Ponieważ kask był zaczepiony o dziabki, zakładam go na głowę. W pewnym momencie dostrzegamy wysoko nad nami 3 turystów, prawdopodobnie sprawców wygodnych stopni.

Jedyne nasze zdjęcie zrobione tego dnia (fot. Tomasz Klimczak)

– Odwalają kawał dobrej roboty. Bez nich mielibyśmy dodatkowe półtorej godziny kopania – ocenia Maciek

W dolnej części stoku między Czarnym Stawem a pierwszymi skałami przechodzimy przez stare lawinisko. To właśnie tam będziemy się niebawem odkopywać. Maciek zakłada łapawice.

– Na K2 nauczyłem się ich często używać – chwali się

Idziemy wyżej. Śnieg jest do połowy łydki i do kolan, zależy od miejsca. Po drodze regularnie sprawdzam uwarstwienie, szukając słabej warstwy. Szpic dziaby zapada się w miarę jednorodnie na głębokość około metra. Po drodze jest jedna warstwa, która stawia niewielki, ledwo wyczuwalny opór. Postanawiam to sprawdzić i robię szybką próbę lawinową, wycinając dziabą fragment stoku 1×1 m. Wygładzam i sprawdzam warstwy. Wciskam palce. Uderzenia nie powodują destabilizacji. Uznaję to za dobry znak. Wielokrotnie schodziłem już w dużo głębszym, kopnym śniegu. Przypomina mi się zejście Kaczym Żlebem z Zachodnich Żelaznych Wrót, kiedy szliśmy na Filar Ganku. Śnieg sięgał wtedy do połowy ud, a nachylenie było większe. Jednak nie było tam słabej warstwy, więc stok był stabilny.

Mimo to odkąd wyszliśmy ze schroniska, czuję narastający niepokój. Coś w rodzaju głębokiego uścisku na kręgosłup w lędźwiach. Wiem, że jest, bo każdy niezapowiedziany dźwięk – taki jak pomruk samolotu, szurniecie butem, nieco inny szmer zapadającego się śniegu – wywołuje u mnie nagły stres, aż podskakuję. To tak jakbym wyczekiwał czegoś złego, pozostając w ciągłej gotowości i mając nadzieję, że szybka reakcja mnie uratuje. To tak jakbym był w niebezpieczeństwie. Ale niebezpieczeństwa nie ma. To tylko mój umysł płata mi figle. Ignoruję to uczucie, choć zastanawia mnie. Zazwyczaj w górach jestem wyluzowany i szczęśliwy.

Niedaleko Buli pod Rysami doganiamy turystów. Jeden jakby został w tyle i odpoczywa, a dwóch ze Śląska dziarsko toruje. Maciek od razu proponuje zmianę na przodku i nie czekając na odpowiedź przejmuje torowanie. To jego pierwszy wyjazd w Tatry tej zimy, a zeszłą przesiedział pod K2. Jest wygłodniały.

Mijając ostatniego turystę odwracam się i pytam:

– Co myślisz o tym śniegu?

– Ja dzisiaj nic nie myślę – odpowiada. Teraz już wiem, że idą ślepo do góry. Teraz będą szli naszym śladem.

Chmury spowijają teren powyżej i nie widać drogi. Maciej, gnając jak strzała, zapędza się za bardzo do góry a ja za nim. Gdy się orientuję, schodzę jakieś 30 metrów niżej krzycząc do niego, żeby też zszedł. On jednak nie chcąc stracić cennych metrów trawersuje w lewo, przecinając stromy żleb, w którym jest sporo śniegu. Zaczynam się obawiać tej brawury, jednak nic się nie dzieje. Maciek jest w alpinistycznej czołówce Polski, więc chyba wie co robi.

– Jak to nie wyjechało to chyba naprawę jest bezpiecznie – myślę.

Nigdzie nie widać też żadnych pęknięć, desek czy śladów po niedawnych obrywach. Schodzę do turystów ze Śląska, skręcam w prawo i dalej toruję we właściwym kierunku. Maciek sądzi, że uda mu się przejść po skałach, nie tracąc wysokości. Nie ma jednak na butach raków, więc ostatecznie schodzi trochę po śniegu i znowu jako pierwszy toruje do góry, tym razem w dobrą stronę. Próbuję dotrzeć do jego śladów. Przez moment śnieg sięga do pasa. Poducha. Obchodzę ją z prawej. Dalej wchodzę w ślady Maćka tuż przy skale. Teraz ja zakładam łapawice i zaciągam mankiety. Idziemy jednym śladem. Maciek i ja na przodzie, turyści zostają daleko za nami. Zmieniam się z partnerem kilka razy na torowaniu. Śnieg jest miękki, zapadający, jednak miejscami jest go znacznie mniej, ewidentnie wywiał go wiatr. Próbkujemy go dziabkami. Nie czujemy warstwy poślizgowej. Wchodzimy do rysy i robi się stromiej. Obawiałem się, że śniegu będzie tu dużo więcej, jednak tak nie jest. Zapadamy się podobnie jak niżej do połowy łydki, miejscami do kolan. Teraz ja idę przodem. Maciek jakieś 20 m za mną. Podpiera się jedną dziabką. Drugą dziabkę i kask ma przypięte do plecaka. Dziwię się, dlaczego mnie nie dogania. Kilkadziesiąt metrów pod Maćkiem sprawnie podchodzi samotny turysta. Ślązacy zostali z tyłu, ale idą dalej.

– Na drugiego też się zapadam, torowanie niewiele pomaga – skarży się Maciek

Szukając najpłytszego śniegu w rysie, toruję to w lewo to w prawo. W efekcie podcinam ją prawie na całej szerokości. Nic się jednak nie dzieje. Na grzędzie z lewej strony widzę przebijające z rzadka skały, co daje mi wyobrażenie, że powinno tam być mniej śniegu. Odbijam w lewo i próbuję na nią wejść, ale śniegu jest tam jakby więcej. Wiem, że czasami tak jest. Rotory powietrzne blisko grani lubią kręcić się w formacjach wklęsłych, czyszcząc z nich materiał. Odpuszczam pomysł wyłażenia grzędą. Za chwilę okaże się to poważnym błędem, bo wystające skały mogły stabilizować stok. Mimo to rysą idzie się nie najgorzej. Wypogadza się. „Każdego roku ktoś musi tędy wejść jako pierwszy” myślę sobie i kontynuuję wycieczkę. Przełączka jest już tuż tuż. Zostało może 30 m. Jestem niedaleko wierzchołka. Zaczynam rozmyślać, gdzie dziś uda nam się dojść. Ciężki, Wysoka, Ganek, Rumanowy…

Lawina

Widok, którego nie zapomnę. Jeden krok za dużo. Jakieś 10 metrów nade mną stok pęka poziomo i momentalnie rusza w dół. Miękki do niedawna śnieg zaczyna kruszyć jak wielka tafla styropianu, w którą ktoś uderzył ogromną, niewidzialną pięścią.

Lawina… – mój zdławiony okrzyk.

Wszystko dzieje się bardzo szybko. Powala mnie na plecy i zabiera w dół, w bezwzględny uścisk białej królowej śmierci. Czuję, że nabieram dużej prędkości. Przez moment udaje mi się utrzymać na powierzchni. Orientuję się, że pędzę z prawej strony rysy. Przewrotka. Uderzam o coś, wylatuję w powietrze i spadam. Dostaję się pod śnieg. Jest ciemno. Nic nie widzę, ale nadal pędzę w dół. Kolejne mocne uderzenie. Przelatuje myśl, że na pewno coś złamałem. Próbuję nabrać powietrza, ale wdycham śnieg. Zaczynam się dusić. Nie mogę oddychać. Muszę zdjąć plecak, bo się nie wykopię. Próbuję prawą ręka odpiąć pas biodrowy. Kolejne uderzenie. Czuję, jak prawa ręka łamie się w łokciu. Teraz sunę głową w dół, twarzą do ziemi. Śnieg przyciska mnie głęboko swoją czarną ciężką łapą, wdzierając się do ust. Duszę się i nic nie widzę.

Lewą ręką próbuję wypływać na wierzch. Prawa ręka bezwładnie majta się pod nienaturalnymi kątami, jakby była z gumy. Nie czuję jednak bólu. Czuję żal, że dzisiaj umrę, że to już koniec. Ta lawina, ten śnieg – to jest mój grób. Ciasny i czarny. Tym razem się nie wywinę. Przez chwilę myślę o żonie i rodzicach. Żal mi ich, bo będą rozpaczać. Zastanawiam się, jak to jest się udusić. Czy będę się męczył, czy zwyczajnie zasnę? A może lawina dotrze do stawu i wbije się pod lód. Utopię się w czarnej, lodowatej wodzie. Na wiosnę znajdą spuchnięte zwłoki. Nie! Tylko nie to! Uderzam o coś i znów wylatuję w powietrze. Przez chwilę jestem w stanie nieważkości. Walę się na plecy, na kark. Koziołkuję. Lawina na chwilę zwalnia, ale ja jestem pod śniegiem. Za chwilę znowu przyspiesza i znowu zwalnia. Nie mogę zostać zasypany, kiedy stanie i zastygnie. Rozpaczliwie próbuję wypłynąć, machając lewą ręką jakbym był w wodzie. Udaje się. Widzę światło, a śnieg się wypłyca. Wszystko się zatrzymuje. Leżę głową w dół. Ze śniegu wystaje mi tylko twarz. Cisza. Czy żyję, czy jestem po drugiej stronie? Próbuję się ruszyć. Zmysły wracają. Jestem uwięziony. Żyję! Nagle widzę ogromną białą chmurę, która pędzi na mnie z góry.

Wyjechał sąsiedni żleb. Schodzi druga lawina. To koniec – myślę.

Wielki biały podmuch wpada na mnie, ale mnie nie zasypuje. Fala podciśnienia.

Próbuję wziąć oddech, ale usta mam rozdziawione szeroko i pełne nabitego śniegu. Coś zalega w płucach. Z gardła dochodzi tylko syk. Wypluwam białe paskudztwo razem z krwią. Pomału udaje mi się nabrać powietrza. Zaczynam się wykopywać i siadam plecami do stoku. Widzę tylko kontury. W lawinie zamarzły mi oczy. Kaszlę. Nie mogę mówić, nie mogę krzyczeć. Powoli obraz wyostrza się. Zaczynam się bać, że zejdzie druga lawina. Spoglądam na prawą rękę, która wisi bezwładnie. Łokieć ma jakiś nienaturalny kształt. Kiedy próbuję nią ruszyć, coś w niej chrupie i przeszywa mnie ból. Pod łokciem śnieg zabarwia się na czerwono. Mam otwarte złamanie.

Rozglądam się dookoła. Kilkadziesiąt metrów w prawo siedzi mężczyzna i krzyczy, że oślepł. Kilkadziesiąt metrów niżej siedzi drugi człowiek i łamiącym się głosem mówi coś o swoich nogach. Jego nogi są wyprostowane. Nie ruszają się. Plecak zsunął mi się z pleców i wisi tylko na pasie biodrowym. Muszę się go pozbyć, bo krępuje ruchy. Próbuję go zdjąć lewą ręką. O dziwo na obu dłoniach mam jeszcze łapawice. Trochę się tylko zsunęły. Mogę zdjąć łapawicę zębami i rozpiąć klamrę na pasie plecaka. Wiem jednak, że potem łapawicy nie założę, bo moja prawa ręka do niczego się nie nadaje. Nie chcę odmrozić palców. Próbuję rozpiąć klamrę w łapawicy. Nie udaje mi się.

– Masz telefon? – mówię kilka razy skrzypliwym głosem do gościa od nóg.

– Mam – odpowiada po chwili.

– Dzwoń po TOPR.

Słyszę, jak zaczyna konwersację. Mam wrażenie, że kilka razy tłumaczy to samo. Zaczynam się irytować. Zsuwam się do niego po śniegu, pozostawiając na nim czerwony ślad. On właśnie kończy rozmowę. Rozpoznaję w nim jednego ze Ślązaków. Upewniam się, że nadał komunikat i że po nas lecą. Proszę go, aby rozpiął mi klamrę biodrową i zrzucam plecak, który stacza się kilkanaście metrów. Nigdzie nie widzę Maćka. Wysoko z góry dochodzą nas czyjeś przeraźliwe wrzaski. Nabieram powietrza i kilka razykrzyczę z całych sił.

– Maaaaccccieeekkk!

Cisza. Słuchać tylko jęk i nasze sapanie. Zaczynam uświadamiać sobie, że właśnie straciłem w górach przyjaciela. Co za potworna tragedia. W pewnym momencie dostrzegam jakieś sto metrów niżej czyjeś dłonie wystające ze śniegu. Nie wiem czemu, ale nie przychodzi mi do głowy, że to może być właśnie Maciek. Przez chwilę patrzę osłupiały, jak dłonie ruszają się jakby w rytmie melodii. Pojawia się głowa. Otrząsam się. Udaje mi się jakoś stanąć na nogi pomimo skręcenia kolana i kostki oraz naderwania pachwiny. Chwieję się. Zaczynam niezdarnie człapać w dół w stronę odkopującego się człowieka.

Maciek!

– Ale się cieszę, że żyjesz! Mieliśmy wielkie szczęście! – mówię mu, ale on nie odpowiada.

Ze śniegu wystaje mu tylko głowa i ręce. Ma dziwny wyraz twarzy i załzawione oczy. Wydaje tylko bolesne przeciągłe stęknięcia przerywane haustami powietrza. Jego dłonie są nagie, bo zgubił łapawice. Wykonuje nimi ruchy, jakby chciał wstać. W kapturze, który spadł mu z czapki, ma pełno krwi wymieszanej ze śniegiem. Ewidentnie oberwał w głowę. Próbuję go uspokoić, ale jest nieobecny. Sprawną ręką zaczynam go odkopywać, uderzając pięścią w stwardniały śnieg. Potem wygarniam urobek na Maćka i dalej na boki. Na jego ciele jest może metr śniegu. Kiedy docieram do jego nóg, zastanawiam się, czy powinienem je ruszać. Przecież może mieć złamany kręgosłup. Chwilę myślę.

Maciek próbuje się podnieść. Nie może jednak ruszyć nogami. Dookoła śnieg zabarwia się na czerwono. Jego głowa obficie krwawi. Postanawiam go obrócić głową do góry, bo boję się, że w tej pozycji straci za dużo krwi i umrze. Dokańczam odkopywanie nóg i obracam go tak aby był poziomo, z głową wyżej. Jego krew plami mi ubranie. Ma zdarty plecak razem z szelką i podarte spodnie. Zaczyna się cały trząść z zimna. Jest w agonii. Przytulam go, aby się trochę ogrzał i uspokoił. Mówię, że zaraz go stąd zabiorą, i żeby się nie ruszał. On jednak próbuje usiąść, siłując się ze mną. W końcu daję za wygraną i pomagam mu w tym. Muszę go podtrzymywać.

(fot. TOPR)

Dość szybko przylatuje TOPR. Robią desant ze śmigłowca koło nas, powodując wielki podmuch. Mam wrażenie, że trwa to wieki, i że od tego huraganu odmarznie mi twarz. Zostawiam na chwilę Maćka i odchodzę kilka metrów pod pobliską skałkę. Kiedy śmigło odlatuje, jest już przy nim dwóch ratowników. Pakują go na nosze. Krew ścieka mu po twarzy, kiedy go kładą. Rękami ściska śnieg. Wszystkie jego palce są żółte, jakby miał już odmrożenia. Proszę ratowników, żeby zabezpieczyli mu dłonie. Jeden odpowiada, że jego głowa jest większym problemem, a i tak zaraz leci.

(fot. TOPR)

Zastanawiam się, czy z tego wyjdzie cało. Śmigło zabiera go jako pierwszego. Śmigłowiec krąży jeszcze kilka razy, powodując podmuchy, które mnie wychładzają. Ratownicy zadają pytania, skąd spadliśmy, ile było osób. Rozmawiam z nimi. Jeden nagrywa to na telefon. Jest ich sporo. Uwijają się, wydając do siebie szybkie komendy. Zdaję sobie sprawę, że dla nas ryzykują. Są w miejscu, gdzie właśnie zeszła poważna lawina. Nie byli tu dzisiaj wcześniej i nie wiedzą, w jakim stanie jest śnieg wyżej. Skoro rysa wyjechała, to mogą wyjechać kolejne żleby. Być może zdają sobie z tego sprawę, a mimo to robią swoją robotę. Jestem im za to wdzięczny. Mówią mi, że najpierw muszą zabrać innych, bo są w cięższym stanie. Siadam na plecaku jednego z nich i czekam. Cały się trzęsę z zimna. Jestem przemoczony. Prawa ręka coraz bardziej boli i krwawi. Zaczyna mi się robić słabo. Informuję najbliższego ratownika, że tracę krew. Odpowiada, że to krew mojego kolegi. Mówię mu, że mam otwarte złamanie, że krew jest moja. Fakt że inni leżą, a ja siedzę, chyba sprawia, że traktują mnie jak zdrowego. Przychodzi pies lawinowy i zaczyna szturchać głową moją uszkodzoną rękę. Zaczyna mnie to denerwować. W końcu ktoś rozcina mi rękaw i zagląda do środka. Ratownik trochę się krzywi. Ja nie widzę rany, bo jest pod łokciem. Opatrują i zakładają mi szynę.

– Lecisz jako kolejny – dowiaduję się.

Ubierają mnie w trójkąt i czekamy na śmigło. Coraz bardziej się trzęsę i zaczynam jęczeć. Śmigło przylatuje, jednak mnie nie zabiera. Powoduje za to taki podmuch, że wraz z ratownikiem tracimy na chwilę równowagę. Próbuję chronić rękę. Nie czuję palców. Boję się, że uszkodziłem nerwy. Proszę o folię NRC. Wrzucają mi pod polar pakiety grzewcze i ubierają w folię. Niewiele to jednak pomaga. Mam hipotermię, nie mogę opanować silnych drgań całego ciała. W końcu śmigło przylatuje i po mnie. Wciągają mnie windą na pokład. Opieram się o coś i słyszę za sobą krzyk ratownika. Obracam głowę i widzę, że oparłem się o nogi kogoś, kto leży za mną na noszach.

Ratownik prowadzi mnie do szpitala (fot. ze strony KW Warszawa)

Lądujemy w Zakopcu, a tam czekają już kamery.

– Ja się Pan czuje? – pyta dziennikarz.

– Daj Pan spokój – odpowiadam bez odwracania głowy.

Ze szpitala wychodzę po trzech dniach. Hipotermia, otwarte zwichnięcie łokcia połączone ze złamaniem wyrostka kości, zerwaniem przyczepów i wiązadeł. Skręcenie kolana i kostki. Naderwanie wiązadeł pachwinowych. Maciek miał bardzo poważne wgłębne złamanie czaszki. Wyszedł ze szpitala po 10 dniach. To wszystko to tylko upomnienie, pstryczek w nos i najłagodniejszy wymiar kary. Mieliśmy wielkie szczęście, że przeżyliśmy. Biała królowa śmierci z jakiegoś powodu wypuściła nas z morderczego uścisku, postępując niezgodnie ze swoją naturą. TOPR nazwał to cudem.

Niestety, nie mam wieści o Ślązakach. Jeśli ktoś ich zna i przeczyta ten tekst, będę niezmiernie wdzięczny za kontakt.

Ja w Zakopcu

***

Wnioski

Jak się dowiedziałem w szpitalu od kolegi z TOPR. Zeszliśmy z lawiną 700 m przewyższenia i około 1 km długości. Zjazd rozpoczęliśmy pod wierzchołkiem około 30 m od przełączki w rysie i zakończyliśmy jakieś 100 m nad Czarnym Stawem pod progiem w Wielkim Wołowym Żlebie, na wysokości startu w Rosyjską Ruletkę. Tam lawina wypłyciła się, rozlewając na większej powierzchni stoku. Polecieliśmy z dużą deską śnieżną, która wyjechała z górnej części rysy. Lawina na szczęście nie była progresywna, bo w takim wypadku dojechałaby do stawu wbijając się pod lód razem z nami.

Śnieg w większości drogi na Rysy był wg nas dobrze uwarstwiony i nie wzbudzał naszych wątpliwości. Nie zauważyłem w nim słabej warstwy. Pomimo podcinania go śladami, nie pękał. Moim zdaniem dzięki temu siła lawiny nie powiększała się i lawina w końcu się wytraciła u wylotu Wielkiego Wołowego Żlebu. Dół tego żlebu był dodatkowo ustabilizowany starą lawiną. Można by więc nazwać to pechem, a my zrobiliśmy wszystko jak należy. Dzisiaj jednak nie mam wątpliwości, że tego dnia nie powinniśmy się tam znaleźć.

Na górze czekała na nas śmiertelna pułapka, a my w nią weszliśmy, nawet się nad tym nie zastanawiając. Należało przypuszczać, że pod wpływem ostatnich silnych wiatrów jakaś część śniegu pod granią będzie utwardzona, tworząc doskonałą warstwę poślizgową. Na niej spoczywała warstwa nawianego śniegu. Wystarczył mój jeden krok, aby ją podciąć. My założyliśmy milcząco, że skoro tu gdzie jesteśmy jest dobrze, to wyżej też tak będzie. Szlak na Rysy pokonuje około 1000 m przewyższenia ze schroniska. Na takiej rozpiętości warunki śnieżne mogą się drastycznie zmienić. Ostatnie metry pod granią są kluczowe, bo wiejący zza grani wiatr tworzy silne rotory, które utwardzają pokrywę, tworząc nieraz tzw. beton. Należało o tym pomyśleć, zatrzymać się, związać liną, przyasekurować ze skały po prawej stronie lub po prostu odpuścić i namówić do tego samego turystów za nami.

Czy lawina by zeszła bez naszego udziału? Być może wywołaliby ją turyści, którzy wyszli długo przed nami i sami przetorowali większość drogi ze schroniska. Na ile zasugerowali się naszym śladem w górnej części? Tego chyba nigdy się nie dowiem, ale z pewnością założony ślad ułatwił im kontynuowanie wycieczki.

Czy dziabki, które trzymaliśmy w dłoniach, pomogły nam w lawinie? Będąc pod naporem dziesiątek ton śniegu natychmiast je zgubiliśmy. Na szczęście nie były przypięte na lonżach, bo koziołkując w dół prawdopodobnie nadzialibyśmy się na nie. Szczerze mówiąc nie rozumiem, dlaczego media i komunikat TOPR tak bardzo podkreślał nieprawdziwy zresztą fakt, że nie mieliśmy w rękach czekanów? Przecież metr sześcienny średnio związanego śniegu waży pół tony i nie ma szans zatrzymać się pod takim naporem. Czy chodziło o zaznaczenie, jak bardzo jesteśmy nieprofesjonalni? Nieprawdziwa była również informacja jakoby nikt z nas nie miał na głowie kasku. Jak pisałem wyżej, ja swój kask założyłem już na samym początku. Nie miał on jednak na sobie śladów uderzenia o skałę. Maciek swojego niestety nie założył.

Czy próba „wypływania” na powierzchnię lawiny ma sens? Moim zdaniem tak. Odniosłem wrażenie, że lawina w swoim morderczym biegu ma konsystencję gęstej cieczy.

Pisząc ten tekst i odtwarzając nasze motywy, uświadomiłem sobie jeszcze jedną rzecz. Jak wiadomo większość procesów, które wykonuje nasz mózg, zachodzi poniżej progu świadomości. Tam też, a może przede wszystkim tam odbywają się analizy sytuacji i oceny zagrożeń. Zwłaszcza, jeśli mamy wieloletni bagaż doświadczeń. Sądzę, że dziwna niechęć i niepokój, których doświadczałem idąc do góry, mogły być manifestacją negatywnej analizy warunków, którą wykonałem podświadomie. Ponieważ nie było to dla mnie typowe uczucie, powinienem zatrzymać się i zastanowić, z czego ono wynika. Co moja intuicja, podświadomość próbuje mi powiedzieć? Czy obawia się pułapki, która może nas czekać wyżej?

Wspinanie z mocnym partnerem ma swoje wady i zalety. Czasem zaleta może być również wadą. Np. zdrowa rywalizacja sportowa przydaje się na ósemkowych wyciągach, ale może prowadzić do takich sytuacji jak wyżej opisana. W zespole składającym się z dwóch równorzędnych partnerów może się zdarzyć, że jeden będzie się patrzył na drugiego zakładając, że drugi na pewno wie co robi. Tak mogło być w naszym przypadku.

25 dni po zdarzeniu

Lecąc tysiąc metrów w dół w żelaznym uścisku białej królowej śmierci wszystkie zmysły podpowiadały mi, że dzisiaj umrę. W przeszłości doświadczałem różnych niebezpiecznych sytuacji podczas wspinaczki, na wyprawach czy też na paralotni. Nigdy jednak świadomość nieuchronnej śmierci nie była aż tak wymowna. Takie doświadczenie redefiniuje spojrzenie na wartości w życiu i pomaga czerpać radość z prostej codzienności. Myślę, że jego pełne zrozumienie wymaga czasu i pokory. Nic się nie dzieje bez przyczyny.

Tomasz Klimczak
źródło: KW Warszawa




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Hipotermia głęboka [3]
    Cześć Jak to wyglądało z pozycji osób związanych z pozaustrojowym…

    26-02-2019
    tomekdarocha@wp.pl

    Asekuracja z liny zamiast ABC lawinowego ? [99]
    Zdecydowałem się coś napisać bo to taternicy będą czytać twój…

    27-02-2019
    sztaba

    Pasy przy plecaku i kijkach. [1]
    Cześć! Zastanowiła mnie taka sprawa. Otóż na kursach uczono mnie,…

    27-02-2019
    Pasikonik

    BRAK KASKU ! [16]
    niestety nikt w ponad 100 postach na forum nie zwraca…

    25-03-2019
    Maximus

    BRAK KASKU 2 [7]
    Brak merytorycznej dyskusji. W odpowiedziach na moj post nie dopatrzylem…

    31-03-2019
    Maximus