22 października 2018 13:37

O przyczynach niepowodzenia wyprawy na Manaslu w rozmowie z Rafałem Fronią

8 października zakończyła się wyprawa unifikacyjna Polskiego Himalaizmu Zimowego „Manaslu Bogdanka Expedition”. Większość jej uczestników wróciła już do Polski. Rozmawiamy z kierownikiem wyprawy, Rafałem Fronią.

Rafał Fronia (źródło profil FB)

***

Ilona Łęcka:. Dwa dni po dotarciu do bazy założyliście obóz 1 na wysokości 5650 m, następnie 2 na 6400 m, a po odpoczynku w bazie obóz 3 na 7200 m. Można było planować atak szczytowy, tymczasem pogoda mocno pokrzyżowała plany…

Rafał Fronia: Po rozbiciu obozu 3 zeszliśmy do base campu, by nieco odpocząć przed planowanym na 4 października atakiem szczytowym. Planowaliśmy zdobyć szczyt 9 lub 10 października, a następnie trawersować do Wierzchołka Wschodniego, aby powtórzyć drogę Kukuczka-Hajzer. Tymczasem w ciągu trzech dni, od 4 do 7 października, spadło ponad metr śniegu.

Pozostawaliście w stałej łączności z Michałem Pyką, który przygotowywał raporty pogodowe.

Michał włożył wiele starań w przygotowanie prognoz. Jednak pogoda zmieniała się w sposób nieobliczalny. W kopule szczytowej szalał wiejący z prędkością 90 km/h jet stream, który przyniósł potężne opady śniegu. W ciągu trzech dni, od 3 do 7 października, spadł ponad metr śniegu. Chłopakom udało się dotrzeć z bazy do obozy 1, ale była to ciężka walka. Następnie ruszyli do drugiego 2. Po drodze kilka razy wpadli do świeżo zasypanych szczelin, podcięli kilka śnieżnych desek i wywołali kilka lawinek. Na szczęście nic groźnego się nie stało, ale podejście z obozu 1 do 2, które w dobrych warunkach nie powinno zająć więcej niż 3-4 godziny, trwało 16 godzin.

Nie nocowali jednak w obozie 2…

Opady śniegu były tak wielkie, że namiotów po prostu nie udało się zlokalizować i trzeba było zawrócić do obozu 1. Wiedziałem już, że potrzebujemy 2, 3 dni, aby śnieg się uleżał.

Ten czas można by wykorzystać na odpoczynek przed atakiem szczytowym.

Tak, ale znów zerwał się potężny wiatr i nie było perspektyw na okno pogodowe. Podjąłem więc decyzję o zakończeniu wyprawy.

Zadecydowałeś sam, czy może odbyła się narada? Jak określiłbyś swój styl kierowania wyprawą?

Mam w pamięci autorytarny styl Artura [Hajzera – red.]. Ja postawiłem na maksimum wolności i maksimum odpowiedzialności. Wiem, że żadna siła nie zatrzyma kogoś, kto chce przeć do góry, jak też nie da się nikogo zmusić do wspinania. W trudnych momentach ostatnie słowo należało do chłopaków, ich wybór był także nauką na przyszłość. To o wiele więcej niż ślepe wykonywanie poleceń.

Wielokrotnie podkreślałeś, że wyprawa na Manaslu, uważany za „łatwy” ośmiotysięcznik, jest przede wszystkim zaprawą i sposobem na zdobywanie doświadczenia. Szczytu nie udało się zdobyć, a doświadczenie? Paweł Kopeć i Damian Bielecki po raz pierwszy postawili stopy na zboczach ośmiotysięcznika. Czy był ktoś, kto szczególnie się wyróżnił?

Nikt – ani na korzyść, ani na niekorzyść. To był kolejny trening wysokogórski, stanowiliśmy ekipę, wszyscy bez wyjątku pracowali równo, angażowali się w działania, nikt nie był forowany na lidera. Ale to może tez wynikać z tego, że Piotr Tomala [szef PHZ – red.] zaprosił na wyprawę nieprzypadkowych ludzi. Każdy z nas już znał się wcześniej jako kompan i partner wspinaczkowy.

Gdybyś mógł decydować w pełni samodzielnie, autorytarnie – choć to nie w Twoim stylu – kogo włączyłbyś do składu, a co do kogo miałbyś wątpliwości?

Lubię wspinać się z tymi, których znam z każdej strony. Z pewnością widziałbym ze sobą na wyprawie Piotrka Tomalę, Jarka Gawrysiaka, Marka Chmielarskiego, Pawła Michalskiego czy Artura Małka, bo z nimi wiązałem się już liną i wiem, że mogę z nimi spędzić i trzy miesiące wyprawy. A wątpliwości? Z takich dużych przedsięwzięć jak wyprawy PHZ ludzie eliminują się sami, tym, co zrobili, lub czego nie zrobili wówczas, gdy się tego od nich oczekiwało. Siła zespołu wynika z siły jednostek, a siła jednostek – podczas ataku – bierze się z siły całego zespołu. Jeśli pojawia się w nim gwiazda, malkontent czy destruktor, to wszystko może się posypać.

Nie masz na myśli Manaslu…

Mówię o K2, ale także o wyzwaniach podobnych do wyprawy na Manaslu.

Szczyt zdobyło w tym sezonie ponad sto osób, w tym trzy Polki: Monika Witkowska, Joasia Kozanecka i Aldona Drabik, ostatnia bez korzystania z dodatkowego tlenu. Wam się jednak nie udało. Co jeszcze, poza pogodą, było przyczyną niepowodzenia?

Pod koniec września warunki były idealne, wymarzone do ataku szczytowego. Cóż z tego, skoro nie mieliśmy jeszcze odpowiedniej aklimatyzacji. Wszyscy szli na szczyt, a myśmy mogli sobie pozwolić co najwyżej na dojście do obozu 3 (7200 m). Prognoza na kolejne dni zapowiada wprawdzie wiatr, ale po nim obiecywała kolejne okno i niewielkie opady śniegu, tymczasem kompletnie nas zasypało. Uznałem, że jest zbyt niebezpiecznie.

Gdyby cała wyprawa rozpoczęła się nieco wcześniej, mielibyście szansę na szczyt?

Tak, szansa by była, bo po prostu byśmy ruszyli do ataku, potem góra wraz z pogodą nam tej możliwości odmówiła.

Na ile zdobyte przez chłopaków doświadczenie może przełożyć się na długoterminowe cele PHZ?

Trudno powiedzieć. To zależy od dalszych działań. Każdy z chłopaków jest bogatszy o wiele wysokogórskich doświadczeń. Wszyscy jesteśmy mądrzejsi.

W trakcie waszego pobytu w base campie miała miejsce bójka. To kolejny tego typu incydent po pamiętnych wydarzeniach spod Mount Everestu [pod koniec kwietnia 2013 roku doszło do starcia Simone Moro i Uliego Stecka z Szerpami – konflikt nieomal zakończył się zlinczowaniem zachodnich himalaistów – red.] Jak sądzisz, z czego wynikają takie sytuacje?

Chińczycy pobili się na pięści, kopali butami zaopatrzonymi w raki itp. Jeden z nich został ranny i musiał zostać  odtransportowany helikopterem do szpitala. Nie wiem, skąd się to bierze. Dlaczego magia ośmiotysięczników wyewoluowała w tę stronę. Nie wiem też, dokąd to zmierza. Biznes jest widocznie ważniejszy od przeżyć. Nie rozumiem, dlaczego ludzie po prostu nie przygotują się lepiej i nie spróbują zdobyć góry „po ludzku, normalnie”. Teraz klient spędza 14 dni pod ośmiotysięcznikiem i ze szczytem jedzie do domu. Skoro tak się wszystkim spieszy, dlaczego to robią?

Jedna sprawa to konflikty, które pojawiają się, gdy w grę wchodzą duże pieniądze –  a taki konsumpcyjny himalaizm, czy, jak wolisz, „chinmalaizm”, jest kosztowną zabawą. Druga sprawa jest Ci bliższa – konflikty pojawiają się zawsze, gdy na niewielkiej przestrzeni znajdzie się kilka silnych osobowości. Jak radziłeś sobie z waśniami jako kierownik wyprawy?

Może to dziwne, ale wokół mnie nie ma konfliktów. Wszystko można rozwiązać rozmową i zajęciem jasnego stanowiska. Jeśli każdy wie, czego się od niego oczekuje, to nie ma niedomówień. Na mojej wyprawie nikt nie został pominięty w ataku szczytowym, nikomu nic nie zostało odebrane, nikt nie musiał pracować na konto innego.

Podjąłbyś się roli kierownika ponownie?

To pytanie raczej do tych, którzy ocenią, jak się spisałem.

Co teraz? Ruszasz pod Everest [w momencie udzielania wywiadu Rafał zatrzymał się na krótko w Lukli], a co później? Powstaje kolejna książka?

Myślę o wyprawie na Nanda Devi, na Kanczendzongę. Ale mniejsze znaczenie dla mnie ma to, gdzie pojadę, a większe – z kim. Planów jest sporo. Książka z kolei to skutek uboczny. Zawsze pisałem w górach, to sposób na okiełznanie myśli, na harmonię wewnętrzną. W górach czuję się świetnie, łatwo wpadam w zachwyt. „Anatomia góry” dawała mi sporo frajdy z dzielenia się swoimi myślami. Jednak decyzja co do dalszych losów projektu „Rozmowa z Górą” jeszcze nie zapadła. Pamiętam, jak ktoś ironizował: Fronia kierownikiem? Uff, to może choć pisać nie będzie… Śmiałem się, ale muszę też jeszcze przemyśleć, czy i co chcę wydać.

Dziękuję za rozmowę.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Tak z ciekawości.. [11]
    Ciekawe czemu, skoro to wycieczka pod szyldem Polski Himalaizm Zimowy,…

    23-10-2018
    krasssnal