3 października 2018 13:55

Krzysztof Wielicki: niektórzy przyjeżdżają w góry, by pisać historię, inni aby się wspinać

Zamieszanie wokół wypraw na ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik samo w sobie prowokuje dyskusję. Himalaizmem interesuje się olbrzymia rzesza osób niezwiązanych z górami, a także środowisko wspinaczkowe. Ta pierwsza grupa swoją liczebnością, a także coraz częściej idącym w parze podejmowaniem różnego rodzaju aktywności górskiej, napędza rynek – stwarza korzystny grunt dla kolejnych wypraw. W tym samym czasie druga grupa coraz częściej podnosi głosy krytyki. Między innymi o to, jaki wpływ na rozwój himalaizmu mają media (także społecznościowe) oraz rosnący komfort w bazach wypraw zimowych, zapytałem Krzysztofa Wielickiego.

Krzysztof Wielicki (fot. źródło Spotkania z Górami)

***

Michał Gurgul: Hasło „K2 zimą” sprzedaje się świetnie. Pomimo upływu czasu, licznych spotkań oraz wywiadów, zainteresowanie ubiegłą zimową wyprawą na K2, a także dalszymi poczynaniami PHZ nie słabnie. Z czego to wynika, czy może to głównie media dolewają oliwy do ognia?

Krzysztof Wielicki: Ja bym powiedział, że to hasło „K2 zimą” zostało pogłębione o #K2dlaPolaków. Gdyby chodziło tylko o zimowe wejście na K2, to zainteresowanie byłoby mniejsze. Zdobywaliśmy przecież Dhaulagiri zimą, ktoś zdobywał Cho Oyu zimą, K2 też próbowaliśmy już dwukrotnie – w 1987 i w 2002 roku – ale teraz doszło jeszcze to „K2 dla Polaków”.

To wyraz polskiej dumy?

Niewykluczone, że tak. Ale z tego co wiem, to nie Polacy wymyślili to hasło, tylko koledzy z Europy. Ktoś zapytany o to, co z tym K2 zimą, odpowiedział: „No, K2 to dla Polaków”. Ktoś inny to podchwycił i tak już zostało. To pogłębiło odczucie społeczne, że to my Polacy musimy to zrobić. Dlaczego ludziom tak łatwo jest w to uwierzyć? „No bo Polacy zaczęli, Polacy już próbowali…”. Stworzył się pewnego rodzaju medialny szum – nie mówię tego pejoratywnie – ale głośno zaczęło się mówić o tym, że to my powinniśmy zdobyć K2 zimą. Ja się z tym nie zgadzam. To nie jest tak, że Polacy mogą zawłaszczyć sobie prawo do jakiejś eksploracji – próbować może przecież każdy. Zresztą zdobyliśmy 10 szczytów zimą, inni koledzy zdobyli 3 szczyty, więc nie zawłaszczyliśmy do końca tej zimowej dziedziny w górach najwyższych. Ale oczywiście z punktu widzenia narodowego fakt, że my zaczęliśmy tę zimową eksplorację w 1980 roku, wśród obserwatorów budzi emocje, często uważają, że K2 się nam należy.

A to nie brzmi zbyt dobrze…

Nie. Dlatego uważam, że jedyne co się nam faktycznie należy, to możliwość mierzenia się z tym wyzwaniem. Uważam, że najważniejszym elementem w tym wszystkim jest właśnie mierzenie się z górą. Trzy razy nie weszliśmy, ale próbowaliśmy – to już jest bardzo wiele. To znaczy, że poprzeczkę ustawiliśmy bardzo wysoko.

Taką możliwość daje oczywiście kolejna wyprawa.

Tak, i jeśli nas nikt nie ubiegnie, to wyprawa odbędzie się przyszłej zimy.

Myślisz, że ktoś może nas ubiec?

Myślę, że nie. Japończycy i Rosjanie raczej nie. Jeszcze jest Alex Tixon, który zapowiedział już w mediach, że zamierza pojechać na K2 tej zimy, ale nie wiem jeszcze, czy ta wyprawa dojdzie do skutku. My natomiast mamy dość dużo czasu i przygotowujemy się na przyszły rok – znowu będziemy się mierzyć.

Polska Wyprawa Zimowa 1987/1988 (fot. arch. Krzysztof Wielicki)

Nie chciałbym wchodzić zbytnio w szczegóły minionej wyprawy czy planów na przyszłość. Chciałbym natomiast zapytać Cię o to, czy myślisz, że zainteresowanie K2 przekłada się na aktywność ludzi?

Myślę, że tak. Zazwyczaj wszystko zaczyna się od marzeń. Jeśli ludzie obserwują zmagania himalaistów, to być może niektórzy zamarzą – może nie żeby od razu wejść na K2, ale na jakiś inny szczyt? W Tatrach, Dolomitach czy Alpach? Na pewno jest to dobry przykład, coś co buduje wyobraźnię u ludzi. I myślę, że ma wpływ na ich aktywność i chęć podejmowania wyzwań. A wyzwania można mieć wszędzie – w sferze fizycznej, psychicznej, intelektualnej – jakiejkolwiek. Dla nas akurat góry są najważniejszym tłem działalności, więc najczęściej będzie się to odzwierciedlać w sportach górskich.

Wystarczy spojrzeć na festiwale – ludzie przyjeżdżają tu nie tylko po to, żeby popatrzeć na kogoś, ale też po to, aby czegoś się dowiedzieć, porozmawiać, wziąć udział w konferencji, panelu. Nie tak jak w siatkówce, którą możesz oglądać tylko na ekranie. Tutaj bierzesz udział w pewnym wydarzeniu, to też jest ważny element.

A każdy ma swój Everest.

To pierwszy element długiego łańcuszka powiązań. Im więcej ludzi interesuje się wydarzeniami górskimi, im więcej aktywnie działa w górach, tym chętniej sponsorzy będą finansować kolejne wyprawy. Zgadzasz się z tym?

Tak, to się oczywiście napędza. Jeśli więcej ludzi będzie uprawiać sporty, zapotrzebowanie na sprzęt będzie rosnąć. Pamiętam, jak na początku lat 90′ był wielki bum, bo ludzie wcześniej prawie w ogóle nie uprawiali sportu. Były lata, kiedy ludzie kupowali tysiące namiotów, później kupowali pierwsze rowery, pierwsze buty trekkingowe. Potem rynek się już trochę nasycił, bo wszyscy już mieli po 2 rowery, 3 pary butów, 5 kurtek. Ale teraz ten rynek nadal rośnie. Dużo młodych ludzi zaczyna uprawiać jakąś aktywność. Wydaje mi się, że ten rynek nadal będzie rósł.

Himalaizm cieszy się więc zainteresowaniem w szerokim gronie, a to napędza rynek i sprzyja organizowaniu wypraw. Jednak w wąskim gronie ludzi bliżej związanych z górami i wspinaniem słychać głosy krytyki.

Ja się tym tak bardzo nie przejmuję. Krytyka jest potrzebna. Zauważ, że podczas wyprawy i po wyprawie na K2 były dziesiątki tysięcy komentarzy „znawców sportu”, z których każdy jest najmądrzejszy. A krytyka ma sens wtedy, kiedy rozmawiamy ze sobą – a nie w internecie, gdzie każdy może napisać wszystko. To nie jest dobry obszar dla dyskusji. Jeśli jest krytyka otwarta, w cztery oczy, to proszę bardzo – możemy dyskutować. Wtedy to może przynieść korzyści – czasami może uzmysłowić potrzebę zmian. Ale musi to być krytyka od kogoś, kto ma doświadczenie w tej dyscyplinie, a nie od kogoś, komu się tylko wydaje, że ma. „Psy szczekają, karawana idzie dalej”.

Piotr Snopczyński wspominał o tym, że wysoki komfort w bazie podczas ostatniej wyprawy mógł mieć wpływ na motywację alpinistów. Też tak uważasz?

Może być to element lekko demobilizujący, ale to jest bardzo naturalne. Kiedyś, tak jak Piotrek wspominał, po zejściu do bazy nie było żadnego komfortu. Schodziłeś, siedziałeś na jakieś skrzyni albo beczce, stół się przewracał, kuchnia była, jaka była, zimno… no to do namiotu – w zasadzie nie było wielkiej różnicy między bazą a obozami.

Wtedy bardziej się chciało wychodzić?

Tak, wtedy była taka zasada: idziemy w góry, wspinamy się, chcemy jak najszybciej zrobić drogę i wrócić do domu, do bliskich. Teraz problem polega na tym, że wcale nie musimy się śpieszyć, bo schodzisz do bazy, otwierasz komputer i widzisz żonę, dzieci, dom, możesz rozmawiać. Czyli ten dom przyszedł do bazy. W związku z tym komfort się bardzo poprawił – to jest trochę demobilizujące. Masz wybór: czy iść jeszcze gdzieś wyżej, czy zejść do bazy, gdzie będzie ciepło, napijesz się kawy, napiszesz do domu… Tego nie trzeba tłumaczyć, tacy jesteśmy. Więc wydaje mi się, że tu Piotrek ma trochę racji.

Czy bez splendoru medialnego alpiniści byliby bardziej skupieni na celu?

Teraz jest duża personifikacja sukcesu. Ludzie, którzy mają głód sukcesu, nie mogą żyć bez mediów. Zauważyłem, że dla nich media są strasznie ważne, są elementem filozofii – wszystko musi być medialne, musi być dobrze zrobione, sfotografowane, sfilmowane. Bo to się sprzeda – mówię w cudzysłowie – bo zostanie opublikowane, ktoś to zobaczy. My tego nie mieliśmy, w naszych czasach nie czuło się sukcesu – wszyscy mieli to samo. Można było realizować swoją pasję, osiągać osobiste sukcesy. Dzisiaj natomiast to się przekłada na różne sytuacje medialne, popularność. Pomału będziemy mieli celebryctwo.

Tę indywidualną filozofię wspomagają media społecznościowe.

Nie dość, że szybkie, to docierają tam gdzie trzeba. Koledzy, którzy bardzo personalnie podchodzą do wspinania, sami dają też asumpt mediom, sami informują: gdzie byłem, co robiłem, przesyłają zdjęcia. To również utrudnia pracę mediom – jest niewygodna wielokanałowość.

Jeden z wielu indywidualnych postów uczestników wyprawy (fot. Denis Urubko FANS – profil FB)

Rozmawialiśmy już o komforcie i mediach. Pozostał jeszcze jeden obszar, który chciałbym poruszyć. Podstawowym założeniem wypraw PZA jest bezpieczeństwo – często to podkreślacie.

Podkreślamy, bo jest pewna odpowiedzialność. Wyprawa narodowa, środki państwowe – tak trzeba robić.

To jest zrozumiałe. Ale, czy ryzyko nie jest na tyle wpisane w DNA gór, szczególnie zimą, że nie zawsze można pogodzić dbanie o bezpieczeństwo i walkę o osiągnięcie celu? Czy czasem nie trzeba zbliżyć się do krawędzi bezpiecznego obszaru?

Zima nie jest taka niebezpieczna. Prawdę mówiąc, znam dwa zimowe wypadki – Staszek Jaworski na Manaslu i tragedia na Broad Peak. Jest taka ogólna zasada, że im w górach jest trudniej i warunki są gorsze, tym bardziej człowiek uważa. Zauważ, że 80% wypadków zdarza się podczas zejść lub w łatwym terenie. Od tej strony bym nie patrzył na niebezpieczeństwo. Sama natura i sezon sprawia, że pewnych rzeczy się nie da zrobić. Dlatego wypadkowość jest mniejsza na zimowych wyprawach – ludzie są bardziej skupieni, bardziej uważają. Nie mówiąc o tym, że tam jeżdżą ludzie nieprzypadkowi – wszyscy mają olbrzymie doświadczenie.

Ale czy sama strategia nie jest czasem zachowawcza – ze względu na dbałość o jak największe bezpieczeństwo uczestników? Czy nie jest tak, że czasem jako kierownik mówisz „lepiej nie idźcie”, a gdybyś to ty miał iść w górę, to w tej samej sytuacji i tych samych warunkach byś poszedł?

Tak (śmiech), coś w tym jest. Po Broad Peaku powiedziałem sobie, że nie dopuszczę do sytuacji, w której coś mogłoby się stać. I może trochę byłem przewrażliwiony. Cały czas miałem radio przy sobie i jak chłopcy byli na Drodze Basków, to cały czas bałem się, że zaraz coś się stanie – tam co chwilę ktoś dostawał kamieniem. Pomyślałem sobie, że przecież góra postoi, góra się nie przewraca, ważniejsze jest to, żeby wszyscy wrócili. Każdy ma przecież bliskich, rodziny i ten element, przynajmniej u mnie – z wiekiem i z czasem – od kiedy zacząłem kierować wyprawami, stał się bardzo ważny. Dlatego byłem tak zły po Broad Peaku, że to się tak wszystko skończyło… Ale oczywiście nie mamy na wszystko wpływu. Ten balans jest teraz dla mnie straszenie ważny – pomiędzy bezpieczeństwem, a celem który mamy osiągnąć.

No tak, ale gdybyś to Ty mógł iść z Denisem podczas jego ostatniego ataku…

(Śmiech) Nie mówię nie, nie wiem, jak by było. Mogłoby tak być, chociaż jest to gdybanie. Ja rozumiem, że paru kolegów ma wielki ciąg, chce zdobyć szczyt i się zrealizować. Denis zresztą powiedział przecież, że przyjechał po to, żeby wejść na szczyt. Trudno jest się z tego tłumaczyć, wiesz… Ludzie, którzy mają taką pasję, ciągle gdzieś tam podnoszą sobie poprzeczkę. Takie jest życie ludzi wspinających się. Każdy to robi. Obojętne czy na ściance, czy w skałach – każdy chce się realizować – VI.5, VI.6, itd.

Wspinanie sportowe jest jednak sportem bardziej indywidualnym. Na wyprawie w góry najwyższe jesteś w sytuacji, w której ktoś zmusza cię do działania według określonego schematu. Wyobrażam sobie, że jest to trudna do zaakceptowania sytuacja.

Tak, ale oni się sami zmuszają. Przeważnie chłopcy sami się zmuszają do wejścia w ten schemat. Przynajmniej ci, którzy mają ciąg do szczytu, przyjechali po to, żeby wejść. To nimi kieruje, czasem może pomóc, a czasem zaszkodzić. W tym aspekcie nie było problemów. Natomiast nie wszyscy są świadomi, że mogą pisać wielką historię. Niektórzy przyjeżdżają po to, żeby się powspinać i nie muszą pisać historii. A są tacy, którzy – jak Denis – wiedzą, że w tym momencie mogą pisać historię. Ci pierwsi się wspinają, bo się wspinają i im to pasuje. Ci drudzy chcą pisać historię.

Czy można iść w góry z zamiarem pisania historii?

Może nie, ale to się robi podświadomie. To jest oceniane dopiero później, ale ty wiesz już w górach, że jeśli realizujesz wielkie wyzwanie – K2 dla Polaków – wiesz, że to będzie coś. Może jakby o tym tyle nie mówiono, to ten sam człowiek by pomyślał: „może wejdę na K2, a może nie…”. Natomiast w tym momencie zaczyna się realizować zapotrzebowanie społeczne.

Gdybyś to ty mógł dzisiaj atakować szczyt K2, to współpracowałbyś z mediami i używał mediów społecznościowych w ten sam sposób co dzisiejsi alpiniści?

W dzisiejszych czasach? Myślę, że tak – nie miałbym wyboru, już nie da się inaczej.

A gdyby się dało?

To nie.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum