30 sierpnia 2018 13:14

„Uważam, że duże wyprawy to przeżytek” – o współczesnym himalaizmie rozmawiamy z Adamem Bieleckim. Cz. 2

Pierwsza część rozmowy z Adamem Bieleckim koncentrowała się wokół ostatniej wyprawy w rejon Gasherbrumów. W drugiej części Adam opowiada o swoim podejściu do wspinania w górach wysokich, o tym jak wygląda współczesny himalaizm, ile znaczy dla niego słowo himalaisty. Napomyka też o swoich planach – treningowych i wyjazdowych.

Adam Bielecki podczas trekingu do bazy pod K2 (fot. arch. Adam Bielecki)

***

Piotr Turkot / wspinanie.l: Wspominałeś w wywiadzie dla Gazety Wyborczej o nowoczesnych systemach, które mają służyć do dokumentowania wejść. Kamery, GPS-y, spoty. Na ile dziś liczy się słowo wspinacza, a na ile urządzenie, które potwierdzi wejście na szczyt? Ostatnio mieliśmy przypadek Ukraińców, którzy „nadinterpretowali” zdobycie szczytu…

Adam Bielecki: Myślę, że słowo dalej się liczy. Zaufanie w tym sporcie jest bardzo ważne, i ja generalnie ufam wspinaczom. Aczkolwiek pierwszy raz znalazłem się w sytuacji, kiedy ktoś twarzą w twarz powiedział mi, że był na szczycie, w momencie, kiedy ja wiedziałem, że to nieprawda. Zawsze wydawało mi się, że to w ogóle nie mój problem, a teraz sam byłem zdziwiony, jak bardzo mnie to poruszyło i wkurzyło.

Brak dowodu z wejścia na szczyt jest wynikiem niechlujności, żeby nie powiedzieć głupoty. No bo skoro byłem w stanie udokumentować swoje wejścia zimowe, a trudno sobie wyobrazić trudniejsze warunki, to nie trafia do mnie argument, że komuś zamarzł aparat. Wchodząc na GII miałem ze sobą (fakt, jestem gadżeciarzem, więc urządzeń mam więcej, niż przeciętny wspinacz) GPS w zegarku, kamerkę Go Pro, jeszcze kamerę 360 i zwykły aparat. Zresztą w aparacie też jest moduł GPS. Zatem miałem trzy źródła GPS i trzy źródła fotograficzne. W przypadku wejść o charakterze sportowym – tak, jak np. wejście zimowe na Nanga Parbat, wejście Ueli Stecka na Annapurnę itd., udokumentowanie wejścia ma znaczenie. Jest mi naprawdę trudno wyjaśnić, dlaczego światowej klasy sportowcy po prostu nie zadbają o to i muszą się potem tłumaczyć.

Myślę, że miniaturyzacja i postęp techniczny jest na tyle duży, że niedługo wiara na słowo nie będzie potrzebna. Bo każdy będzie miał sensowny dowód wejścia na szczyt. Oczywiście trzeba znać granice… W przypadku np. Elizabeth Revol potrafię sobie wyobrazić sytuację, że wchodzi na szczyt, widzi Tomka, który jest w fatalnym stanie i wie, że trzeba go natychmiast sprowadzić. Nie ma głowy do tego, żeby robić zdjęcia, kliknąć przycisk GPS i udokumentować pozycję. Zatem w sytuacjach awaryjnych udowadnianie wejścia na szczyt jest kompletnie trzeciorzędną sprawą. W tym momencie najważniejsze jest ratowanie życia.

Denis Urubko i Adam Bielecki z uratowaną Elisabeth Revol (fot. Adam Bielecki)

Takiego problemu nie mamy z Andrzejem Bargielem, który dokonał świetnego wyczynu, do tego bardzo dobrze udokumentowanego. Dron fotografujący, filmujący zjazd z samego szczytu K2 to nowa jakość. Jak oceniasz wyczyn Andrzeja? Bardzo szybkie wejście na szczyt i potem zjazd.

Dla mnie to trochę obca dyscyplina sportu, zjeżdżanie w górach na nartach. Ale bez wątpienia to klasowy wyczyn. K2 jest górą o wyjątkowym statusie, na swój sposób mityczną, więc pierwszy zjazd na nartach jest dużym sukcesem. Cieszy fakt, że stał się udziałem Polaków.

Andrzej jest świetnie wytrenowanym sportowcem. Skitourowcy są generalnie mocni, często lepiej przygotowani fizycznie, niż ludzie, którzy „tylko” chodzą po górach i się wspinają. Wiem, że Andrzej długo się do tego przygotowywał. To była jego druga próba. Miał sporo szczęścia do warunków. To co dla nas było uciążliwe, czyli rozmiękły śnieg i duża jego ilość, dla niego było pozytywne. Szczęście sprzyja dobrym i Andrzej wykorzystał swoją szansę. Tak więc duży szacunek i wielkie gratulacje za to, co zrobił.

Andrzej jest w ogóle fajnym facetem, dobrze nam się dogadywało. Bardzo mu kibicuję. Jak będzie chciał porzucić narty i wrócić na ośmiotysięczniki, żeby się na nich powspinać, to może coś razem wymyślimy :).

Adam na śnieżnej grani – drugi dzień wspinaczki do obozu 3 na Gasherbrumie II (fot. Jacek Czech)

Wyprawa Andrzeja, stosunkowo mała, zdefiniowana na sportowo, pokazuje jakąś archaiczność choćby tego, co się wydarzyło na K2. Oczywiście pamiętajmy, że zima i lato to zupełnie dwa różne rodzaje wyzwań sportowych. Niemniej niektóre komentarze wskazują na to, że pomysł na K2 trzeba zrewidować. Jak to widzisz?

Zgadzam się z tym. Też uważam, że duże wprawy to przeżytek i sam skłaniam się ku małym, bardziej mobilnym zespołom. Kluczowym czynnikiem bezpieczeństwa w górach wysokich jest szybkość. Dodatkowo w dużym zespole często następuje rozproszenie odpowiedzialności. Bo jeżeli zespół jest 12-osobowy i wychodzę z kolegą poręczować, ale pogoda jest taka sobie, to myślę: „kurde, chyba jednak dziś nie damy rady, ale jutro chłopaki idą za nami, to pociągną”, i jakby łatwiej jest się wycofać. A w momencie, kiedy zespół jest mały, taki jak np. mieliśmy na Gasherbrumie I, gdzie działaliśmy z Januszem Gołąbem, Arturem Hajzerem, Ali Sadparą oraz Shaheenem Baigiem (a potem już tylko z Shaheenem), to wiadomo, że jeżeli ja nie wyjdę i nie zaporęczuję albo nie założę obozu, to cały misterny plan się sypie. Odpowiedzialność wtedy jest większa, ale dzięki temu jest też większa motywacja do tego, żeby naprawdę dać z siebie wszystko.

Nie jest żadną tajemnicą, że od zawsze byłem zwolennikiem, aby na K2 zimą pojechał mniejszy zespół, zaaklimatyzowany w Ameryce Południowej. Taki, który by działał w systemie – część ekipy się wspina, a część odpowiedzialna jest za poręczowanie (tam gdzie jest to niezbędne). Uważam, że do zdobycia K2 zimą nie jest konieczne – a moje wyjście z Denisem Urubko na Czarną Piramidę pokazało to wyraźnie – aby zaporęczować całą górę od podstawy. Zatem mniejszy zespół, działający w systemie mieszanym, to według mnie klucz do sukcesu na K2.

Zresztą już tak długo myślę o K2, że zaczynam mieć skrystalizowany plan, jak to powinno wyglądać. Nie chcę go na razie zdradzać, ale mam to w głowie rozpisane na konkretne wyjścia i konkretne partie terenu do zaporęczowania przy kolejnych oknach pogodowych. To bardzo chirurgiczny, precyzyjny plan ataku na K2 zimą.

Z dużą wyprawą wiążą się problemy. Poręczowanie lin zużywa niewiarygodnie dużo sił. No i traci się przez to dobrą pogodę. Zamiast się aklimatyzować i zdobywać wysokość musimy poświęcić czas na zakładanie lin. Wspinając się w takim klasycznym wyprawowym stylu, okien pogodowych wystarcza na Gasherbruma I lub Broad Peaka, ale wydaje mi się, że może zabraknąć na K2.

W jakim kierunku podąża w takim razie współczesny himalaizm?

Sądzę, że w dwie strony. Z jednej strony mamy wyprawy komercyjne z dużą ilością obsługi i klientów, którzy dzięki dodatkowemu tlenowi i przewodnikom pokonują górę – tak, jak było w tym roku na K2. Z drugiej strony, są sportowcy / profesjonaliści, którzy najczęściej działają w kilkuosobowych zespołach.

Tak naprawdę nie widziałem, aby ktoś z profesjonalistów, których spotkałem w tym roku, w ogóle poręczował. Zatem z jednej strony są coraz większe, dobrze zabezpieczone wyprawy komercyjne, a z drugiej coraz lżejsze i szybsze wyprawy sportowe. Coraz mniej jest chyba takich profesjonalnych dużych wypraw. Jeżeli widzimy jakieś nowe przejścia w górach wysokich, to są to najczęściej przejścia robione w stylu alpejskim albo w stylu zbliżonym do alpejskiego.

No właśnie, takim przykładem jest np. wspinaczka zespołu słoweńsko-brytyjskiego na Latoku I. Wcześniej zresztą Latok przyciągnął uwagę wszystkich akcją ratunkową, notabene brałeś w niej udział. Zastanawiałeś się pewnie, czy jest szansa na uratowanie Alexa Gukowa. Czy była jakakolwiek szansa na alpinistyczną pomoc? Jak wiemy, wszystko skończyło się udaną akcją helikopterową.

Żona Aleksieja dzwoniła do Herve i Davida z prośbą o wsparcie. Oni wyglądali na trochę zagubionych w tym wszystkim. Przyszli do nas do mesy porozmawiać, więc z Jackiem stwierdziliśmy, że jeżeli tylko możemy w jakikolwiek sposób pomóc, to na pewno warto spróbować. Byłem gotowy polecieć pod Latoka I i wziąć udział w akcji. Co więcej, Jacek powiedział, że jeśli trzeba, to on też zostaje, najwyżej wróci do kraju później.

Od początku jednak wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że szanse na przeprowadzenie akcji wspinaczkowej są minimalne. Trudne wspinanie bez przygotowania, w błyskawicznym tempie, do tego w trudnym terenie. Pogoda była do dupy. Ostatecznie ustaliliśmy z Herve i z Davidem, że jedyną szansą ratunku dla Aleksieja jest akcja śmigłowcem. Podjęliśmy decyzję, że schodzimy, ale jesteśmy pod telefonem, a za dwa dni jesteśmy w Skardu, gdzie będzie nasz sprzęt. Więc, jeżeli coś by się zmieniło, to helikopter i tak leci ze Skardu, my możemy lecieć równie dobrze stamtąd, jak i bazy pod GII.

Potem sytuacja się rozwiązała. Okazało się, że w bazie pod Latokiem są już rosyjscy wspinacze, którzy mogą wziąć udział w akcji z użyciem helikoptera. Rewelacyjna sprawa, że to się udało, bo przyznam, że byłem nastawiony do tego mocno sceptycznie. Przecież wcześniej taka akcja miała miejsce tylko raz, po Tomaža Humara. W Pakistanie nie ma służb ratunkowych, a Askari – firma, która organizuje przeloty –  zupełnie nie ma pojęcia o ratownictwie górskim. Akcja, która nie byłaby żadnym problemem w Nepalu czy w Europie, w Pakistanie urasta do rangi operacji logistyczno-militarno-finansowo-ratunkowej. My, wspinacze, musimy się z tym liczyć.

Nie jest przypadkiem, że chętnie wracam w Karakorum, jeżdżę tu częściej niż w Himalaje. Góry tutaj są dziksze, a nasza izolacja od świata większa. Nepal robi się zatłoczony.

Jak wygląda tydzień Adama Bieleckiego? Jak podchodzisz do wspinania, do treningów, do wakacji po takiej dużej wyprawie?

Po wyprawie mam 10-14 dni luzu. Generalnie nic nie muszę robić, trener nie każe :). Aczkolwiek nie jestem typem osoby, która siedzi na kanapie, więc chodzę na ściankę, jeżdżę na rowerze – taki delikatny wysiłek. Byłem parę dni w Sokolikach. Zawsze tak mam, że podczas dużych wypraw tęsknię za Sokolikami czy Tatrami, za wspinaniem czysto technicznym.

Adam Bielecki na drodze „Transylwania”, Dolina Sarca (fot. Jacek Czech)

Mój następny projekt będzie miał charakter techniczny. Dlatego w najbliższych miesiącach czeka mnie praca nad górnymi partiami ciała plus praca nad mięśniami rdzenia i stabilizacją. Zawsze duży nacisk kładę na budowanie wytrzymałości. Chciałbym się powspinać w lodzie i w skale. W październiku chcemy z Jackiem pojechać na jakiś fajny eksploracyjny, techniczny cel. Jeszcze nie wiem, czy ta wyprawa wypali, ale robimy wszystko, aby tak się stało. A na wiosnę chciałbym wrócić na Annapurnę.

Po przyjeździe miałem w końcu czas dla rodziny, siedziałem w domu i zajmowałem się dzieciakami. A pomiędzy rower i ścianka. Wkrótce czeka mnie cykl prelekcji, trochę tego będzie –  Zakopane, Lądek, Kraków, mam również w planie trasę po Irlandii i Wielkiej Brytanii. Także będę musiał się trochę odkuć finansowo i popracować.

Wspomniałeś o trenerze. Kto jest odpowiedzialny za Twoje przygotowanie kondycyjne?

Trenuję z Karolem Hennigiem. Od lat współpracuję z „Formą na Szczyt” i bardzo jestem z tego zadowolony. Zarówno dietetyczka Marta Naczyk, jak i Karol robią świetną robotę. Z trenerem jestem w kontakcie praktycznie codziennie. Mój chaotyczny tryb życia wymaga od niego dużej elastyczności w dopasowaniu formy treningu do moich aktualnych potrzeb i możliwości.

***

Spotkanie z Adamem Bieleckim już w najbliższy piątek, 31 sierpnia, podczas Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    odkrywcze to nie jest [3]
    „Uważam, że duże wyprawy to przeżytek” - wszyscy o tym…

    30-08-2018
    kanadol