12 czerwca 2018 10:09

„Największym błędem jest pisanie laurek” – Bartek Dobroch opowiada o pracy nad biografią Artura Hajzera

Wydana niedawno biografia Artura Hajzera, „Artur Hajzer. Droga Słonia” to książka ważna i potrzebna, a postać bohatera jest tu niejako pretekstem do szerokiego spojrzenia na polskie środowisko wspinaczkowe od lat 80. do czasów współczesnych. Z jej autorem, Bartkiem Dobrochem, rozmawiamy o tym, jak powstawała, o trudach i dylematach biografa, i o tym, co w życiu najważniejsze.

Bartek Dobroch (fot. Fot. Marcin Kęsek Fotografia)

***

Beata Słama: Skąd się wziąłeś w górskim świecie?

Bartek Dobroch: W górskim świecie wziąłem się sposób naturalny, bo można powiedzieć, że dorastałem w górach. Pasję do gór zaszczepił mi dziadek, z nim zacząłem chodzić poważniej po górach. Gdy miałem naście lat, zabierał mnie na różne „orle percie”, a nawet poza szlaki. A skąd się wziąłem w górskim środowisku? Poszedłem na kurs przewodników tatrzańskich. Nigdy nie byłem szczególnie zaangażowanym taternikiem czy alpinistą, wspinałem się, ale to była bardziej rekreacja niż wyczyn i sport.

A jak zostałaś dziennikarzem? Wiem, że skończyłeś polonistykę…

Tak, ale dziennikarstwo było zupełnie niezależne od moich studiów. Już w liceum prowadziłem gazetkę szkolną, byłem jej naczelnym, niejako w schedzie po Michale Kuźmińskim, który jest teraz wicenaczelnym „Tygodnika Powszechnego”. Spotkałem ludzi blisko związanych z dziennikarstwem ‒ wtedy jeszcze nie zawodem, a pasją ‒ i się od ich uczyłem. Gdy studiowałem polonistykę, przypadkiem udało mi się trafić do „Tygodnika Powszechnego”.

Książka o Broad Peaku ‒ twoja i Przemka Wilczyńskiego ‒ powstała niejako z potrzeby chwili. Czy to, że napiszesz biografię Hajzera, to była twoja decyzja?

Tak, to była moja decyzja, aczkolwiek gwoli uczciwości muszę powiedzieć, że już podczas prac nad „Broad Peakiem”, dość wcześnie, bo gdy gromadziliśmy materiały, taki pomysł podrzucił Janusz Majer. Spytał, czy nie uważamy, że lepiej byłoby opisać postać Hajzera, napisać jego biografię. Nie pamiętam zresztą, czy padło wtedy słowo „biografia”, ale chodziło o to, że Majer, jako jego wspólnik, jako osoba związana z Hajzerem nicią koleżeńską i nicią przyjaźni, uważał, że warto by było o tym człowieku napisać osobną książkę. To było jednak świeżo po śmierci Artura i wydawało mi się, że jest za wcześnie, by się do tego zbierać. Niektórzy uważali, że na „Broad Peak” też było za wcześnie, ale tak naprawdę nigdy nie wiemy, kiedy jest odpowiedni moment na jakąś książkę.

W „Broad Paku”  nie było w ogóle elementu oceny. Zebraliście fakty i uspokoiliście trochę nastroje. Oczywiście jako biograf również nie oceniasz swojego bohatera, jednak Hajzer był postacią kontrowersyjną…

Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że aby zacząć pisać o Arturze, musiałbym postawić zbyt wiele pytań, które w czasie żałoby byłyby jednak zbyt trudne. Dlatego najpierw napisaliśmy  książkę o Broad Peaku, a później w naturalny sposób wrócił temat Hajzera. Pisząc rozdział mu poświęcony, który znalazł się w „Niebo i piekło…”, miałem poczucie, że to dopiero szkic do postaci, ale że jest niezbędny w tej książce – choćby dlatego, że wiele osób nie miało pojęcia o programie Polski Himalaizm Zimowy i jego twórcy. Oczywiście to, co wtedy napisałem, nie wyczerpywało wielowątkowości tej postaci.

Gdybyś miał określić Hajzera jednym, dwoma przymiotnikami, jakich słów byś użył?

Byłoby trudno znaleźć taki jeden lub dwa. Chyba, że „wielowymiarowy”, choć to brzmi wzniośle, a wzniosłość jakoś nie pasuje mi do postaci Hajzera. A może „skomplikowany” albo w „sobie sprzeczny”, bo to biografia pełna sprzeczności, w czym oczywiście nie ma nic złego. Sam Czesław Miłosz – toutes proportions gardèes – podsumowywał symbolicznie swoje życie słowami: „I tak się niedorzeczny/ Żywot i w sobie sprzeczny/ Zamyka”. Znowu zbyt wzniosłe, jak na summę życia himalaisty i biznesmena, tak więc – niech nikt się nie zniechęci – tych słów w mojej książce nie ma. Choć nic nie poradzę, że miałem je w głowie przy pisaniu finalnego rozdziału. Szukałem jakiegoś podsumowania gdzie indziej, w bluesie, którego Hajzer był fanem. Chociaż jako polonista i literaturoznawca musiałem też sięgnąć do języka poezji. Ale zarezerwowałem dla niego tylko motto książki.

Jaką metodę pracy przyjąłeś? Zbierałeś materiały i pisałeś chronologicznie, od dzieciństwa aż do końca, czy „szyłeś” książkę jak patchwork, z różnych opowieści?

To była praca patchworkowa, choć niektóre opowieści prowadziłem w sposób chronologiczny. Najpierw zabrałem się za Harcerski Klub Taternicki…

Zwany Hakatą…

…a także za historię rodzinną, która dla mnie, gdy zaczynałem przygotowywać się do pisania książki, była wielką zagadką.

To ciekawe… w biografii Wandy Rutkiewicz pióra Anny Kamińskiej ojciec jest postacią tajemniczą i ważną, w twojej  książce także.

Tak, ojciec Hajzera jest postacią tajemniczą i ważną, dlatego że ojciec nieobecny jest czasem równie ważny, jak ojciec obecny, który kształtuje pasję i osobowość. Tak było na przykład w przypadku Maćka Berbeki i jego ojca ‒ pasja była dziedziczna, natomiast u Hajzera odwrotnie: postać ojca nieobecnego była figurą, która wpływała na jego życie i osobowość, mimo że nie był to wpływ bezpośredni.

Czy poznałaś osobiście Artura?

Tak, poznałem, natomiast nie mogę powiedzieć, że go znałem. Dawał się poznać w ograniczonym zakresie, na swoich warunkach. Niełatwo było zdobyć jego zaufanie. Jako dziennikarzowi w przypadku żadnego himalaisty nie było mi tak trudno zdobyć zaufania, jak w przypadku Artura. Był osobą dosyć szorstką w pierwszym kontakcie – czasami nie tylko w pierwszym. Cieszę się jednak, że miałem możliwość go poznać, i pisząc książkę, skonfrontować moje wrażenia.

Czy w trakcie pisania twój stosunek do niego się zmieniał?

Na początku chcę powiedzieć, że o wiele łatwiej pisało mi i się o Arturze niż się o nim mówi. Łapię się czasem, że muszę uważać, by nie zdradzić za dużo z tego, co jest w książce, żeby pozostała intrygująca i zaskakująca i aby czytelnik znajdował w niej odpowiedzi na swoje pytania. Z drugiej strony muszę uważać, by nie powiedzieć słów, które są zbyt ostre lub zbyt kolokwialne, które ktoś mógłby uznać za moją ocenę.

Mój stosunek do Artura był różny w zależności od tego, o którym momencie jego życia pisałem. Oscylował między podziwem a irytacją. Mój pierwszy [i Przemka Wilczyńskiego] tekst stricte górski [2009] poświęcony był tragedii na Evereście w 1989 roku. To, co zrobił wtedy Artur, było naprawdę godne podziwu, jednak ku mojemu zdumieniu moje pierwsze z nim spotkanie wcale nie przebiegało w atmosferze wzajemnego zrozumienia i sympatii dla mnie, jako dla młodego dziennikarza, który postanowił przypomnieć tamte wydarzenia.

Hajzer nie był specjalnie zainteresowany takimi rocznicowymi tekstami, uroczystościami, uciekał od grupowych okazji do uczczenia czegoś. Dla niego praca dziennikarska poświęcona górom miała sens, gdy dotyczyła jakiegoś konkretnego zjawiska, promowała idee  ‒ w tym jego idee ‒ lub była poświęcona jakimś problemom. Nie zapomnę, bo było to dla mnie zaskakujące, jak bardzo mi pomagał, gdy pisałem tekst z okazji 60. rocznicy zdobycia Everestu. Był to tekst o Evereście jako górze straconej, której wartość, także wśród himalaistów, się zdewaluowała poprzez jej komercjalizację. Artur poświęcił mi dużo czasu, odpisując na e-maile, komentując, dzwoniąc do mnie. Czuł się jak ryba w wodzie, bo lubił tematy problemowe związane z himalaizmem. Był krytykiem komercjalnego himalaizmu, choć z drugiej strony dokładał się do jego popularyzacji, a więc i do komercjalizacji.  Po zdarzeniu z Uelim Steckiem i Szerpami wypowiadał się krytycznie na forach, lecz winą obarczał nie Szerpów, a organizatorów wypraw. Użył wtedy świetnego określenia: „animatorzy przemysłu turystyczno-wyprawowego”. Widziałem więc pewną dwuznaczność w jego działaniach: z jednej strony krytykował pewne zjawiska i był krytykiem dość bezwzględnym, a z drugiej przyczyniał się do tego, że inne zjawiska ewoluowały czy narastały.

Doskonale udało ci się nakreślić portret polskiego środowiska wspinaczkowego i cały„background”: prace wysokościowe, festiwale, powstanie firmy… Dla mnie było to niezwykle ciekawe, ponieważ jestem z pokolenia Hajzera i trochę w tym uczestniczyłam lub obserwowałam. Czy taki był twój zamiar od początku, czy w miarę pisania i poznawania faktów otwierały się przed tobą kolejne drzwi?

Otwierały się drzwi, miałem też poczucie, że sam Hajzer dopiero z czasem stawał się arcyciekawą postacią. W latach 80. był w cieniu Kukuczki i innych, i nie był skory z tego cienia wychodzić. Dobrze czuł się jako ten drugi w zespole, więc siłą rzeczy opowieść o nim z tamtych lat i o jego wyprawach musiała być opowieścią o czymś jeszcze, nie tylko o nim. Było to spowodowane także tym, że tamte lata i swój udział w wyprawach dość dobrze opisał w „Ataku rozpaczy”. Opisał tylko tamten okres swojej działalności, szukałem więc innych tropów i wpadłem na to, że  powinna to być opowieść o otoczeniu Hajzera, o środowisku, z którego się wywodził, i o ludziach, przy których się wychowywał i dojrzewał i przy których dojrzewała jego pasja.

Dużo miejsca poświęcasz śląskiemu środowisku wspinaczkowemu. Wywodzi się niego wielu doskonałych wspinaczy. Jak sądzisz, na czym polega jego specyfika, a nawet etos?

Na tym, że w tym środowisku, w przeciwieństwie do innych środowisk górskich w Polsce (poza Zakopanem, gdzie z kolei od czasów góralskich pradziadów silny był już etos przewodnicki, ratowniczy) dominował inny etos niż ten rozwinięty u nas tak jak w żadnym chyba kraju – poza Wielką Brytanią oczywiście – inteligencki, uniwersytecki, artystyczny. Nie byli to ludzie, którzy wchodzili w świat wspinaczki poprzez swoich znajomych ze studiów, z kręgów intelektualnych. Nie było to regułą, a wręcz przeciwnie, pojawiali się tam ludzie z dzielnic robotniczych, cała HKT gromadziła chłopców z rodzin robotniczych, a nie dzieci intelektualistów. Oni w swoim gronie się rozwijali, szli na studia, nie wybierali kopalni.

Etos robotniczy widoczny był także w ich podejściu do wspinaczki. Pracowali jak na szychcie w kopalni, zdobycie góry było celem takim, jak dla innych urobienie tony węgla, choć oczywiście mieli szczęście pracować w piękniejszych okolicznościach przyrody. Ale może dlatego tak często byli skuteczni w swoich działaniach. Choć mam wrażenie, że wychowanie wśród hałd i górniczych szybów, kopalni, w których rozgrywające się na szychcie dramaty były częścią śląskiego losu, miało wpływ na ich podejście do ryzyka i że byli oni bardziej skłonni do podejmowania ryzyka niż ich koledzy z innych polskich klubów i środowisk. Że byli najbardziej hardzi. No, może poza zakopiańczykami, w których los wpisane były często tatrzańskie tragedie dziejące się w kręgu rodziny i znajomych.

Co cię najbardziej zaskoczyło podczas wędrówki przez życie Artura Hajzera?

Zaskoczenie wiązało się głównie z tym, jak skomplikowane były jego stosunki z ojcem. Zadawnione krzywdy i skrzywione relacje z dzieciństwa były bardzo obecne w jego dorosłym życiu. I w tym, w jaki sposób wyglądała jego dorosła relacja z ojcem, który był chory, był w sytuacji, która wykluczała dialog między nimi. Hajzer nie był osobą zbyt rodzinną, nie był osobą towarzyską. Trochę mnie zaskakiwał, bo często w mediach wydawał się kimś zupełnie innym. Starannie budował swój wizerunek medialny, i jak to z wizerunkiem medialnym bywa, nie był on do końca prawdziwy. Gdy wypowiadał się w mediach, wcale nie wydawał się osobą zamkniętą na okazywanie emocji. Czasem był zdawkowy, nie można było jednak podejrzewać, że kryje się za tym trauma wiążąca się z historią rodzinną.

To intrygujące, że facet, na zewnątrz twardy, pewny siebie, w głębi duszy jest małym porzuconym dzieckiem.

Nie powiedziałbym „porzuconym”, ale na pewno borykającym się z brakiem ojca, dlatego w jego biografii widać, że od małego, od kiedy zaczął się wspinać, szukał towarzystwa ludzi starszych, doświadczonych i wśród nich czuł się najlepiej. Widać wyraźnie brak ojca, który przekazuje doświadczenie. Widać to też w sposobie uzewnętrznia emocji, okazywania uczuć, to zostało w jego życiu zaburzone i myślę, że on głęboko to odczuł. To było widoczne w różnych relacjach, nawet bardzo bliskich. Nie chciałem wkraczać na grunt taniej psychologii, dlaczego skupiłem się na tym, co mówili na ten temat jego najbliżsi, czy to żony, czy ostatnia partnerka ojca, czy wreszcie przyrodnia siostra. Podejrzewam, że większość ludzi ze środowiska nie wiedziało, że ktoś taki był. Udało mi się namówić ją na rozmowę.

W życiu Hajzera i w twojej książce przewija się wielu bardzo ciekawych ludzi, zarówno tych, którzy mówią o nim dobrze, jak i tych mających o nim raczej złe zdanie.

Koncentruję się oczywiście na Arturze, starałem się też jednak pisać o jego otoczeniu i ludziach, którzy się z im stykali, którzy go podziwiali lub krytykowali.

Albo nienawidzili? Są tacy?

Są, chociaż nikt nie powiedział mi wprost: „Nienawidziłem Artura Hajzera”. Nawiasem mówiąc, myślę, że my, w Polsce, mamy problem z mówieniem o tego typu emocjach…

No tak „o umarłych albo dobrze, albo wcale”, zupełnie jakby ktoś przez to, że umarł, stawał się lepszy, jakby śmierć w jakiś sposób uświęcała. W środowisku górskim jest kilka takich przypadków.

Starałem się rozmawiać z ludźmi, którzy mieli odmienne zdanie i ewentualne wnioski pozostawiam czytelnikom. Nie oceniam Artura, jego postępowania i motywacji…

To jest, moim daniem, mocna strona tej książki.

Sądzę, że każdy ma swoje jasne i ciemne strony i jeżeli biograf chce być rzetelny i zrobić coś dobrego dla opisywanej postaci – jeśli oczywiście nie pisze o Hitlerze ‒ powinien dążyć do prawdy. Myślę, że największym błędem jest pisanie laurek. W Polsce lubimy laurki i lubimy stawiać pomniki, rzadko jesteśmy gotowi na dyskusje, które są przecież bardzo potrzebne, zwłaszcza gdy rozmawiamy o postaciach wielowymiarowych, niekiedy bardzo kontrowersyjnych. Często te negatywne strony, cienie, brudy zamiata się pod dywan. Jako biograf zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem w wielu aspektach ograniczony…

Choćby dlatego że teraz łatwo można trafić przed sąd… Każdy grozi paragrafem 212.

Nie chciałem wywoływać sensacji, dlatego z góry odrzucałem wątki, które ktoś mi poszeptywał jako sensacyjne lub takie, które były jedynie plotkami i nikt nie miał odwagi tych plotek potwierdzić. Unikałem takich rzeczy jak ognia, starałem się sprawdzać informacje, co do których miałem wątpliwości, pytać. Nie chodzi o to, że chciałem uniknąć pewnych tematów, jednak niektóre wątki, te bardziej osobiste, nie są konieczne, by poznać bohatera. Poza tym biograf nigdy nie powinien zniżać się o poziomu brukowca. Najważniejsza jest autocenzura. Jeśli nie chcemy cenzury i ingerencji prawników, powinniśmy sami wytyczać sobie granice, nie powinniśmy pisać czegoś, co mogłyby urazić bliskich. Pamiętajmy, że piszę o kimś, kto odszedł zaledwie pięć lat temu, że właściwie wszyscy jego bliscy żyją i są odbiorcami tej książki.

Cieszę się, że znajdowałem zrozumienie rozmówców, tych z obu stron. Iza Hajzer obdarzyła mnie zaufaniem, mówiąc: „Mam nadzieję, że nie zamierzasz pisać laurki”, czym otworzyła mi drogę do drążenia tematów, które wiele osób bało się poruszyć. Ja natomiast szanowałem to, że ani pierwsza, ani druga żona nie chciały mówić o rozwodzie, o okolicznościach, o rzeczach, które były dla nich trudne, ale też przekraczały moim zadaniem to, co powinno w postaci Hajzera interesować czytelnika, a jednocześnie co mogłoby kogoś dotknąć i urazić. Świadomie z tego rezygnowałem i nie namawiałem do tego, żeby te kwestie roztrząsać.

Mówiłeś, że chcesz teraz trochę odpocząć, choć oczywiście czeka cię mnóstwo spotkań z czytelnikami,  przed nami festiwale… Czy masz jednak w głowie kolejną książkę dotyczącą gór?

Co do przyszłych planów, to na pewno po napisaniu książki, która ma pięćset stron, chciałbym wrócić do mniejszych form, może do wywiadów, reportaży prasowych. Kiełkują w mojej głowie liczne pomysły, również na książki górskie, chociaż nie wiem, czy chciałbym się mierzyć z czymś tak dużym i wymagającym takiego nakładu czasu i emocji, jak biografia. A szczególnie biografia kogoś, kto odszedł tak niedawno.

Magda Grzebałkowska, która jest dla mnie wzorem biografa, kiedyś na spotkaniu autorskim przyznała, że nie odważyłaby się pisać książki o kimś, kto jeszcze żyje lub kto zmarł niedawno, bądź kogo najbliżsi jeszcze żyją. W moi przypadku zamykałoby to możliwości pisania o ludziach gór. Pisząc „Drogę Słonia”, musiałem trochę przekroczyć tę granicę, którą ona sobie stawia, ale mogło się to udać tylko i wyłącznie dzięki zaufaniu i otwartości bliskich Artura Hajzera. Gdyby oni oczekiwali pięknego, ciepłego portretu wspaniałego człowieka sukcesu, nie zdecydowałbym się nigdy na pisanie tej książki. W biografii każdego himalaisty tym, co najbardziej się wyróżnia, jest wolność, i właśnie wolność najbardziej cenię w tym, co robię.

***

Książkę „Artur Hajzer. Droga Słonia” Bartka Dobrocha można nabyć w księgarni wspinanie.pl.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum