23 marca 2018 12:09

W Karakorum mieszka cisza – rozmowa z Arturem Małkiem

K2 zimą pozostaje niezdobyte. Olbrzymie przygotowania, zarówno kondycyjne, jak i sprzętowe, strategia, łączność i sprawdzające się prognozy pogody, tym razem nie wystarczyły. Góra pokazała, że aby osiągnąć wierzchołek trzeba spełnić wiele warunków. Narodowa Zimowa Wyprawa na K2 potwierdziła, jak wielkim jest wyzwaniem. O wnioski, doświadczenia i przeżycia zebrane podczas wyprawy zapytaliśmy zimowego zdobywcę Broad Peaku, Artura Małka.

Artur Małek zaraz po zejściu ze szczytu podczas zimowej wyprawy na Broad Peak (fot. Adam Bielecki)

Janusz Gołąb powiedział, że „nie zawsze powrót bez szczytu oznacza przegraną”. Jeśli nie szczyt, to co według Ciebie udało się zdobyć podczas tej wyprawy?

Według mnie najważniejsze jest to, że sprawdziliśmy zespół. I to w najtrudniejszych warunkach, jakie alpinista zimowy może sobie wyobrazić. Jest to szczególnie istotne, ponieważ kilka osób było po raz pierwszy w górach najwyższych zimą. Ważne, że pary się wymieszały i ci, którzy nie byli wcześniej na zimówce, wspinali się wspólnie z ludźmi bardziej „obytymi”. Taka wspólna wspinaczka bardzo dużo daje – umożliwia wymianę doświadczeń. Zresztą ja pojechałem na wyprawę właśnie dla takiego wspinania.

Czy dzięki tej wspólnej pracy w przyszłości będzie łatwiej dobrać uczestników wyprawy?

Możliwe, że tak. Według mnie właśnie to jest najważniejsze na tej górze. Ewidentnie pokazały to nasze działania. Wypady jednoosobowe Denisa nic nie dały. Jeśli między zespołami panował chaos, podejmowane były złe działania, popełniane jakieś błędy, to góra nam pokazała, że tego nie wybaczy.

Co według Ciebie jest czynnikiem, który najbardziej przeszkodził w zdobyciu szczytu?

Myślę, że taktyka. Zły dobór drogi – o tym nikt początkowo nie wiedział. Chociaż wydaje mi się, że można było się dowiedzieć od Rosjan nieco więcej. Nie zmienia to jednak faktu, że co roku warunki na Drodze Basków są inne. Rosjanie mieli czarny lód, ale mieli też bardzo dużo śniegu. Dzięki temu kamienie nie sypały się im w ogóle.

Lawiny kamienne to główny powód zmiany drogi?

Tak. Chociaż muszę przyznać, że wspinając się z Chmielem (Marek Chmielarski – przyp. red.) opracowaliśmy swoją taktykę poruszania się w ścianie. Dzięki temu na Drodze Basków żaden z nas nie dostał ani razu kamieniem.

Na czym to polegało?

Musieliśmy wspinać się bardzo ostrożnie, a pokonywanie pewnych newralgicznych odcinków opracowaliśmy w taki sposób, że pozostawialiśmy pomiędzy sobą dużo większą odległość, np. jeden z nas zostawał na trzy wyciągi z tyłu. Było to szczególnie ważne przy zjazdach, bo one generowały najmocniejsze lawiny. Natomiast wspinając się w górę, szczególnie w nocy, zazwyczaj zachowywaliśmy pomiędzy sobą odległość kilku metrów – dzięki temu kamienie strącane przez pierwszego nie były tak niebezpieczne.  Ale i pomimo tego raz zdarzyła nam się niebezpieczna sytuacja, kiedy ja już byłem powyżej zagrożonego miejsca, a Chmielu tuż poniżej. Na szczęście miał dobre stanowisko przy skalnej płycie, za którą mógł się schować. W pewnej chwili wysypała się na nas z góry lawina kamieni. Gdyby w tym momencie akurat trawersował, byłoby po nim.

Trzeba było też chodzić o określonych porach. Razem z Chmielem chodziliśmy do jedynki nawet w nocy. Przychodziliśmy np. o 11 albo nawet o 1 w nocy. Wtedy nic się nie sypało. Zauważyliśmy, że im późniejsza pora dnia, bez operowania promieni słonecznych, tym bezpieczniej było pod tym względem. Nie działaliśmy chaotycznie w ścianie i udało nam się uniknąć przykrych przygód.

Taka nocna wspinaczka, zimą, na ośmiotysięczniku to chyba jednak nie jest rozwiązanie idealne?

Niestety nie. Nocą bardzo obladzały się liny i musieliśmy wspinać się bez poręczówek, a to nas spowalniało.

Chmielu i Artur na Drodze Basków (fot. PHZ / Marek Chmielarski)

Uważasz, że lepszą drogą dla zimowego wejścia na K2 jest Żebro Abruzzi?

Myślę, że tak. Jednak bazę na pewno trzeba postawić dużo wyżej. Teraz mieliśmy bardzo daleko do początku tej drogi – baza była rozbita na samym początku lodowca, przy Kopcu Gilkeya.

Wybór drogi w przyszłości wydaje się już bezdyskusyjny. Co trzeba zrobić, żeby osiągnąć szczyt?

Widzisz, Rafał z Piotrkiem mieli na tej wyprawie pecha. I to dwukrotnie. A na tej górze trzeba mieć też trochę szczęścia. Trzeba się też oczywiście bardzo sprawnie poruszać. Dlatego według mnie dobry zespół jest najważniejszy.

Jak oceniasz swoje przygotowanie kondycyjne? Czy przed ewentualną, kolejną wyprawą będziesz starał się coś zmienić w treningu?

Tam nigdy nie chodzisz na lekko. Za każdym razem musisz coś wnosić dla kolejnych zespołów. Do tego czasem trzeba poręczować. Nogi muszą być super mocne, żeby to wytrzymać. Myślę, że konkretne przygotowania trzeba zacząć na długo przed wyjazdem. Bardzo ważny jest też trening mentalny. W trakcie wyprawy trzeba wytrzymać dużo stresu związanego z różnymi zagrożeniami obiektywnymi – kamienie, lawiny, obrywy seraków.

Czy zmieniając drogę na Żebro Abruzzi nie zmniejszyliście właśnie tego ryzyka?

Abruzzi wyklucza całkowicie część tych zagrożeń, ale z drugiej strony przy dużym opadzie śniegu występuje tam spore zagrożenie lawinowe. Dolne stoki – do jedynki, i stoki powyżej trójki, po dużych opadach śniegu, stają się bardzo lawiniaste i to znowu stwarza niebezpieczeństwo. Ten rok pod względem opadów śniegu był chyba fenomenem na skalę światową – opadów śniegu było więcej niż latem. Byłem tym zaskoczony, nawet w bazie opad śniegu był tak olbrzymi, że codziennie musiałem odkopywać swój namiot.

Base camp przysypany śniegiem (fot. Rafał Fronia)

To był jeden z powodów zakończenia wyprawy.

Tak, pod koniec naszej działalności na K2 pokrywa śniegu była mega duża – to było niebezpieczne i wykluczyło dalszą akcję. Wszystkie liny poręczowe były sprasowane. Próbowaliśmy je wyrywać – były zakopane metr pod śniegiem. Dodatkowo było naprawdę lawiniasto, więc wspinanie w takim terenie byłoby samobójstwem. Latem w takich warunkach się nie chodzi. A i tak spróbowaliśmy – zrobiliśmy rekonesans, ale to była masakra.

Jak się czujesz po tych 60 dniach spędzonych na lodowcu i powyżej 5000 metrów?

Zupełnie dobrze. Może dlatego, że dużo wychodziliśmy w górę. Ja miałem chyba 7 wyjść, a Chmielu 6 – dzięki temu byliśmy cały czas w ruchu. Na sam koniec wyszliśmy jeszcze na rekonesans zobaczyć na przyszłość inną ścianę – może jakieś możliwości wspinania na lato, na nowej drodze. Zatrzymały nas jednak zaspy śniegu. Ale chyba właśnie dzięki temu, że nie siedzieliśmy w bazie, tylko dużo się ruszaliśmy, czuję się dobrze. Na pewno duże znaczenie miała też suplementacja, którą przygotowała dla nas Forma na Szczyt. Pod koniec zacząłem jeszcze mocniej z niej korzystać. I zarówno kondycyjnie, jak i aklimatyzacyjnie, czułem się naprawdę ok. W ogóle nie chorowałem.

Czyli zima w Karakorum jest dla Ciebie przystępna, jeśli w ogóle można użyć takiego słowa w tym przypadku?

Tak, ja w ogóle lubię zimę. W zimie wszystko jest bardziej intensywne i wydaje się bardziej prawdziwe. W górach nie ma wtedy ludzi, którzy nie powinni tam być. Turystów wysokogórskich, klientów i agencji. Wszystko jest bardziej puste, dziewicze, w nocy w Karakorum można „posłuchać” niesamowitej ciszy. Uważam, że tam mieszka cisza. Gdy patrzysz na szczyty wokół i nic nie słychać, tylko Twój własny oddech, to jest po prostu coś fenomenalnego. Do tego niesamowite widoki, które budują poczucie integracji z górami. W lecie można tego wszystkiego nie zauważyć, bo jest po prostu za duży ruch.

Michał Gurgul




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum