Droga Krzyżowa – Crux Open 2018 w relacji Mechaniora
Sześć lat temu nowa warszawska boulderownia Crux prezentowała się światu zawodami Columbia Crux Boulder. Sprawozdawca wspinania.pl pisał wówczas:
“Można powiedzieć, że w minioną sobotę zainaugurowano jesienny sezon zawodów balderowych w Polsce. Długoletnia tradycja mocnych imprez u schyłku roku okresami słabnie, kiedy indziej ożywa – ale zawsze można liczyć na kilka istotnych wydarzeń o charakterze już to bardziej sportowym, już to towarzyskim raczej. Zawodom warszawskim Columbia Crux Balder udało się połączyć oba nurty w szeroką rzekę – trochę szkoda, że nie popłynęło nią więcej gości spoza Mazowsza, szczególnie jeśli chodzi o konkurencję męską”.

Crux Open 2018 – widownia i konferensjer, czyli Andrzej Mecherzyński-Witkor (fot. Szymon Aksienionek)
W czasie, jaki upłynął od tamtych dni, działo się na Cruxie wiele, lecz na zawody kuszące najsilniejszych wspinaczy musieliśmy poczekać do poprzedniego weekendu. Ściana zdążyła się rozbudować a sprawozdawca zestarzeć, co jednak ważniejsze – ostatnia fraza cytowanego tekstu nijak nie przystaje do dzisiejszej opowieści. Krzyżowa impreza nie tylko zaskoczyła imponującą frekwencją, ale też rzadkim poziomem sportowym. Dość powiedzieć, że w męskim finale oglądaliśmy najlepszego wspinacza Litwy, najlepszego wspinacza Łotwy i jednego z najlepszych zawodników francuskich; ten ostatni – dodajmy – w pysznej, startowej formie. Byłaby również obecna cała damska czołówka; niestety, Ida Kupś i Maja Rudka dopełniały obowiązków reprezentantek Polski na zgrupowaniu czasówkowym. Widomy to znak, że nastała era trójboju.
Mocarze mocarzami, są oni solą zawodów tego rodzaju, lecz cóż po soli, gdy nie ma czego solić. Na Cruxie było. Około pięciuset zapisanych osób zostało z gracją podzielone na niezbyt duże grupy oraz przewspine bo dobrze skrojonych przystawkach. Decyzja, aby zawody siłaczy wzbogacić o rundę półfinałową, zwolniła routesetterów z obowiązku kręcenia ekstremów w kwalifikacjach, co przydało wydarzeniom demokratycznego charakteru. Tradycyjny, zdroworozsądkowy podział uczestników na “amatorów” – tutaj zwanych “rekrutami” – i “profesorów” postawił przed niektórymi nie mniej zwyczajowy problem zdefiniowania własnego poziomu. Nierzadko wywołuje to dyskusje, zarazem zmusza do obiektywnego spojrzenia na samego siebie, tym samym – podjęcia wspinaczkowej autorefleksji. Sytuacja osób przynależących do “szarej strefy” (“już nie amator, jeszcze nie zawodnik”) jest tyleż osobliwą, co szlachetną – od ich prywatnej oceny własnej sytuacji zależy bowiem, gdzie w danym momencie środowisko rysuje granicę wspinaczkowej dojrzałości. W pewnym sensie podejmują zatem naszą wspólną decyzję.
Dzięki rozsądnym wielkościom grup (cena: rozciągnięcie czasu trwania zmagań do trzech dni), kwalifikacje przebiegły w pogodnej atmosferze. Koszmar niegdysiejszych imprez – peerelowskie kolejki – jest już melodią przeszłości. Ostatnich kilka lat to czas, w którym organizatorzy rozmaitych zawodów zdiagnozowali i wyleczyli pacjenta; chwała im za to. Humor wizytujących warszawską balderownię był wyśmienity również dlatego, że spisali się chwytowi, co powszechnie i chętnie nie tylko przyznawano, lecz spontanicznie podkreślano.
Wyniki eliminacji…
Zarówno wśród rekrutów jak i profesjonalistów więcej emocji dostarczyły kwalifikacje męskie, dając zawodnikom minimalny margines błędu. Aby dostać się do finału rekrut musiał zdziałać wszystko, co dla rekruta było przeznaczonym; profesor mógł polec na dwóch problemach, wszakże o tyle tylko, o ile wygrał na nich bonusy. Sprawozdawca, chcąc zadośćuczynić wymogom dziennikarskiej rzetelności, próbował eliminacyjnych przystawek osobiście i wyciąga wnioski. Trzy z nich wymagały istotniejszego przypaku (tudzież techniki) od pozostałych, z czego wynika, że półfinalistą Crux Open zostawał każdy, kto chociaż raz wykazał umiejętność wspinania się na wysokim poziomie. Jakimże zdziwieniem napawa fakt, że pod kreską znajdujemy nazwisko Adriana Chmiały!
Kulminacją wspinaczkowego weekendu stały się zmagania Niedzieli Palmowej: poranny półfinał i wieczorne finały. Obie rundy, ze względu na kameralny charakter ściany, ograniczono do trzech kłopotów. Routesetterzy poradzili sobie z utrudnionym zadaniem dobrze (“utrudnionym”, bo jeden problem mniej to jedna mniej okazja zróżnicowania wyników, więc większe wyzwanie kompozycyjne); zarazem, zmniejszony format przydał wydarzeniom spójności, wykluczył możliwe dłużyzny. A oto historia zeszłoniedzielnego wspinania:
Półfinały
Runda męska została przygotowana zgodnie z obowiązującą modą: pierwszy problem połogi, drugi trikowo-techniczny, zaś jedyny siłowy – łatwy. W zaistniałej sytuacji liczyła się skuteczność, a ponieważ cały półfinał wypadł nietrudno, nawet bezbłędność. Pięciu finalistów to kompleciarze (Mickael Mawem, Kipras Baltrunas, Rolands Rugens, Kamil Ferenc i Szymon Łodziński), Stefan Madej otrzymuje wilczy bilet za profesjonalne podejście do sprawy i czujne strzeżenie prób (dwa w trzech). Niewątpliwym zaskoczeniem są “porażki Jakubowe”: dwóch wyjadaczy, Główka i Jodłowski, nie tylko poza koronną rundą, ale wręcz daleko w tyle.
Panie z kolei miały półfinał zaskakująco trudny, co więcej – w przeważającej swojej części siłowy. Wedle dawnych kryteriów powiedzielibyśmy nawet – niekobiecy, skoro jedyny pionowy tarapat rozpoczynał się “tym , co niedźwiadki lubią najbardziej”, czyli przebieżką po paczkach. Trzeba uczciwie przyznać, że “pomysłowość” i upór niektórych zawodniczek w dążeniu do ominięcia dynamicznego elementu wołają o pomstę do nieba. Z całym szacunkiem, dziewczęta: wszystkie “pomysły” były złe, zaś upór zwyczajnie głupi!
Jeśli chodzi o kryterium kwalifikacji, damski pófinał przypominał męskie eliminacje – wystarczyło podołać jednemu z trzech balderów. Kasia Ekwińska i Daszka Brylowa robią nawet więcej. Jedynki nie kończy nikt, lecz Kasia pokazuje swoim występem na niej, że wieczorem będzie faworytką.
Finał rekrutów…
…poprzedził finał zasadniczy i był zasadniczo wartki i dynamiczny, ale za długi. Pomysł na “bieg po paczkach” na czas, czyli tak zwane “Mario Bros”, jest sprawdzony i dobry, zaś zmaganiom nie brakowało werwy, gdyż zawodnicy dali godny popis. Niestety, pod koniec publika przebierała nogami czekając na “profesów”. Warto szczególnie podkreślić zwycięstwo młodziutkiego Rusłana Janko, osiągnięte w ostatniej z trzech serii biegów w pięknym stylu i przy niewielkiej różnicy czasów. Będą z niego ludzie.
Finały
Dawno nie pisałem o zawodach, których finały miałyby tak jednoznacznych bohaterów. Już eliminacyjny występ Mickaela Mawema uczynił zeń ośrodek zainteresowania publiczności, zaś półfinał tylko potwierdził opinię. Przed ostatnią rundą unosiło się w powietrzu oczekiwanie spektakularnego występu, a ciemnoskóry Francuz spełnił pokładane w nim nadzieje.
Na rozbiegowym problemie Mickael biegał jako jedyny, poza nim kłopot ów rozwiązał jedynie Szymon Łodziński, niemniej spadłszy wcześniej aż sześciokrotnie. Szymon, który jak zwykle zaskoczył i to dwa razy: dynamiczna jedynka po oblakach była wybitnie nie w jego stylu, zarazem na technicznym pionie (dwójka), w przestrzeni dobrze sobie znanej, nie ugrał nawet bonusa. Szkoda, że determinacja z pierwszej odsłony finału nie przełożyła się na żadne z medalowych miejsc.
Również drugi kłopot to koncert Mawemowy, jedyny na tym tarapacie, chociaż tym razem okupiony jeśli nie wysiłkiem, to przynajmniej koniecznością poważnego skupienia uwagi. Ostrożne ruchy kota stąpającego po niepewnym gruncie dawały wyraz poruszeniom duszy Francuza, wizualny dostęp do tajni jego wnętrza. W takich chwilach czuje się intymną mistykę wspinania. Kipras i Rugens również zatopowali, Kipras szybciej i bez mistyki, za to w ostatnich sekundach, co zawsze podoba się publice i dobrze robi na dramat. Rugens mniej spektakularny (wraca do formy po poważnej kontuzji), ale profesjonalny i stabilny; dorasta.
Bald trzeci to radość dla publiki, widome przedłużenie zabawy, jaką podczas kręcenia mieli chwytowi. Obrót o 360 stopni, konieczny dla pokonania rozpoczynającego balda dachu, na długo pozostanie w pamięci. Zwycięzca zawodów nie miał już nic do stracenia, bo wszystko zapewnił sobie dwoma flashami. Chciał się popisać, więc myślał nieco mniej – cel osiągnął. Dwukrotne podejście pod top pomimo krzywego patentu wzbudziło tym większy podziw, zaś brak ostatecznego sukcesu nikomu nie przeszkadzał. Po takim pokazie wspinania (Mickael był o dwie klasy lepszy od reszty; w ruchach, w gestach, we wszystkim!) można było jedynie oklaskiwać triumfatora.
Zdawać się mogło, że pomimo jakość finałowych nazwisk, oglądaliśmy teatr jednego aktora. Nieprawda to jednak – był jeszcze aktor drugiego planu, po mistrzowsku akompaniujący gwieździe. Nie, nie Rugens, ani też nie Kipras. Nawet nie Szymon Łodziński czy spektakularnie (i kilkukrotnie!) latający na jedynce z ruchu do topu Stefan Madej (nota bene, startujący z kontuzją palca). Panie i Panowie! Oskar za najlepszą rolę drugoplanową wędruje do… Kamila Ferenca! Tak, tak! Piąty ostatecznie uczestnik finału jako jedyny poza Mawemem zmacał wszystkie (sic!) topy, zaś na trójce był zwyczajnie najlepszy. Gdybyż, ach gdybyż do niepospolitych umiejętności i niemałej siły doszła jeszcze mała iskierka prawdziwej formy, mogliśmy mieć polskiego zwycięzcę tego na wskroś międzynarodowego finału. A tak…
A tak podziwialiśmy występ “naszej” Daszeńki Brylowej. która postanowiła wspinać się tego wieczoru po prostu przepięknie. Trzy topy w sześciu pokonane z gracją, dla której oczy pamięci zdają się widzieć same flashe. Depcząca jej uparcie po piętach Kasia Ekwińska była tym razem znacznie mniej pewna w ruchach. Klasy, którą udowodniła półfinałem, starczyło co prawda na “komplet”, niemniej trzeci bald pokonany został po czasie. Kasia nie miała tego dnia szczęścia, albowiem Karina Mirosław w ostatnich sekundach poradziła sobie z jedynką (dziwaczny start i bum-bum do topu), elegancko rozegrała połóg (dwójka) i pokonała toruniankę jedną próbą. Do walki mogła jeszcze włączyć się Gosia Rudzińska (dość pewny top na jedynce), ale połogi nie są jej mocną stroną, zaś na siłowej końcówce ostatniego tarapatu ulotniła się gdzieś legendarna, lubelska moc.
Udane zawody na Cruxie zostaną zapamiętane przede wszystkim dzięki Mickaelowi Mawemowi. Nieczęsto rodzima publiczność ma szansę oglądać zawodników prezentujących najwyższy międzynarodowy poziom, ale trzeba przyznać, że umie dostrzec i docenić klasę. Trochę szkoda, że rozsądek musiał wygrać z ułańską fantazją – rozciągnięcie imprezy na trzy dni było ze względów sportowych bardzo logiczne, niemniej odebrało szansę integracji o charakterze niewspinaczkowym. Trudno będzie w przyszłości gordyjski ów węzeł rozsupłać, a przeciąć nie ma czym. I nie ma za co, albowiem rozciągnięcia eliminacji na cały tydzień (coby ludzie mogli startować po pracy) nie udźwignie materialnie nikt. Myślcie, tęgie głowy!
Mechanior
Wyniki Crux Open 2018:
Panie:
- Daria Brylova 3t6 3b4
- Karina Mirosław 2t8 2b5
- Katarzyna Ekwińska 2t9 2b9
- Małgorzata Rudzińska 1t4 3b11
- Volha Rak 152 1b1
- Jadwiga Szkatuła 0t0 2b9
Panowie:
- Mickael Mawem 2t2 3b3
- Kipras Baltrunas 1t3 3b8
- Rolands Rugens 1t4 3b5
- Szymon Łodziński 1t7 2b3
- Kamil Ferenc 0t0 3b7
- Stefan Madej 0t0 3b9
PS Za przygotowanie problemów odpowiedzialni byli Cruxa “chwytowi etatowi”: Tadeusz Sługocki, Tomasz Rumianowski, Paweł Żuk i Piotr Smaroń. Wojska zaciężne: Tomasz Oleksy, Aleksander Romanowski (elita). Efekty: godne pozazdroszczenia!
PPS Zawody na Cruxie rozegrano wedle nowych przepisów IFSC, to znaczy liczbie bonusów dając pierwszeństwo przed liczbą prób do topów. Korzystna ta zmiana będzie w najbliższym czasie przedmiotem mojej osobnej analizy.
Więcej fot Szymona Aksienionka znajdziecie na profilu FB Cruxa.