10 grudnia 2017 11:58

15. Krakowski Festiwal Górski, czyli wyjście z szarości

W tym roku po raz pierwszy dotarło do mnie, jak wielki sens ma organizowanie tej imprezy w takim, a nie innym terminie. Nie ma już lata, zima jeszcze nie nadeszła, jest szarość, a my, przygaszeni, zmęczeni i zniechęceni, czekamy na zimę, bo zimą może wreszcie zacznie się coś dziać: lody, narty, sanki… Tracimy polot i rozpęd i bardzo potrzebujemy czegoś takiego jak Krakowski Festiwal Górski, zastrzyku energii i nadziei, a przede wszystkim inspiracji. A tej KFG dostarcza w naprawdę sporej dawce.

Może to być inspiracja bardzo malutka, choćby taka, żeby wreszcie zacząć biegać, iść na ściankę czy urządzić weekendowy wypad do lasu, albo wielka – owocująca snuciem ambitnych sportowo-eksploracyjnych planów. Nieważne ‒ podczas KFG spotykamy i słuchamy niezwykłych ludzi działających na przeróżnych polach. Uczmy się więc od nich i nie podupadajmy na duchu.

KFG to impreza niezwykle wymagająca kondycyjnie, bo organizatorzy wzięli nas do galopu już od pierwszego dnia. Nie było czasu na lansowanie się w kuluarach (choć niektórzy przyjezdni z daleka zajmowali się tylko tym) czy plotkowanie w press roomie, ponieważ prawie każda prelekcja czy projekcja były niezwykłe, choć inspirujące z różnych względów. Nie sposób było być wszędzie i wszystko zobaczyć, dlatego przedstawiam wybór bardzo osobisty i „nieprzeładowany”.

Publiczność KFG (fot. Adam Kokot / KFG)

Dzień pierwszy

Tego dnia najważniejszym dla mnie wydarzeniem był pokaz filmu Darka Załuskiego Zimowa wyprawa na K2 1987/1988. Darek, dzięki Dorocie Rudawie, dotarł do zdjęć kręconych podczas tej wyprawy przez filmowców kanadyjskich i Polaków (np. Eugeniusza Chrobaka) i zmontował z nich doskonały film, pokazujący funkcjonowanie tak dużej wyprawy i ludzi na niej działających.

Ponieważ wejść na K2 się nie udało, w pewnym momencie akcja przenosi się na Broad Peak, który próbował zdobyć, ledwie uchodząc z życiem, Maciej Berbeka. Obraz nie miałby jednak takiej siły, gdyby nie ilustrujące go rozmowy przez radiotelefon wytrwale rejestrowane przez „łącznościowca” wyprawy (i wielu innych polskich wypraw) Bogdana Jankowskiego, który zgromadził bezcenne archiwum, będące skarbnicą dla wszystkich ciekawych niuansów historii polskiego himalaizmu. Dzięki tym nagraniom dowiadujemy się mnóstwo o ludziach i ich emocjach, o słabościach i dramatach.

Taki materiał ‒ filmowy i dźwiękowy ‒ można jednak zmontować na różne sposoby i tak naprawdę kreować określony obraz, różnie rozkładać akcenty. Reżyser stoi zapewne przed mnóstwem dylematów, musi dokonać wielu trudnych wyborów i nigdy nie będzie to przekaz obiektywny. Może być jednak spójny i sugestywny – i taki właśnie jest film Darka Załuskiego. A możliwość zobaczenia i posłuchania tych, którzy odeszli – bezcenna…

Potem nadszedł czas na występy gości. Najpierw opowiadał o sobie Michi Wohlleben, 27-letni (wyglądał na 17) alpinista niemiecki. Wspinał się z nieodżałowanym Ueli Steckiem (pierwsze przejście zimowej łańcuchówki na Cimach), ma na koncie błyskotliwe przejścia w Alpach i Dolomitach. Trochę poopowiadał o sobie, pokazał też film Strib Langsam. To skromny i fajny chłopak, przed nim wielka przyszłość, dla mnie jednak najważniejszą częścią jego opowieści było to, jak podnosił się po kryzysie. Każdy chyba to zna – wypadek nasz albo przyjaciela sprawia, że zamiast motywacji pojawia się strach. Wydaje nam się, że już nigdy nie będziemy się wspinać lub nie przypniemy nart. Tak było i z Michim. No cóż, to pokrzepiające, że nawet takim herosom zdarzają się chwile załamania. Ale możemy się od nich uczyć, jak złapać pion.

Michi Wohlleben (fot. Adam Kokot / KFG)

Ines Papert to Niemka o ognistym hiszpańskim imieniu, lecz raczej spokojnym temperamencie. Jest jedną z najwybitniejszych wspinaczek wielkościanowych. Opowiadała o sobie, lecz nie były to wyłącznie relacje z niesamowitych wyczynów (wspina się głównie z paniami). Dla niej bowiem nie cyfra jest najważniejsza, ważne jest życie – wspinanie, syn, natura, przyjaźń… To pełnia dająca szczęście. Wiem, brzmi sielankowo, jak z czasopism kobiecych. Dla mnie jednak Ines to piękna osoba, pewna siebie w spokojny, budzący zaufanie sposób, dobrze wiedząca, jakie powinny być priorytety, konsekwentna, no i przemiła. Czego i Wam życzę.

Inses Papert (fot. Adam Kokot)

Ostatnim piątkowym akcentem, na który się szykowałam, był film Psychovertical w reżyserii Jen Rendall. Opowiada o brytyjskim wspinaczu Andym Kirkpatricku i oparty jest na jego książce pod tym samym tytułem (tytuł polskiego wydania został bezsensownie rozszerzony: Psychovertical. Przestrzeń obłędu, zupełnie jakby polscy czytelnicy byli mniej inteligentni niż np. brytyjscy). Jest skonstruowany tak jak książka (lecz nie jest to ekranizacja) – oś stanowi wspinaczka na drodze South Seas w Yosemitach, a ścianowe sekwencje przeplecione są opowieścią Andy’ego o sobie i o mocowaniu się z życiem. Dla mnie książka (a więc i film) to przede wszystkim opowieść o pokonywaniu własnych ograniczeń i o tym, jak góry pomagają wyjść na psychiczną prostą, o ile jednak książkę, mimo nie najlepszego przekładu, czytało się dobrze, film był zwyczajnie nudny. Choć spotkanie z Andym niezwykle inspirujące.

Dzień drugi

Od rana nastąpił istny zalew warsztatów, spotkań, prelekcji i wykładów. Czy mowa była o żywieniu w drodze na szczyt (Marta Naczyk), czy o fotografii wspinaczkowej (Piotr Deska), czy bohaterem spotkania był podróżnik Mateusz Waligóra lub świetna i przemiła biegaczka Magda Łączak – sale wykładowe pękały w szwach, a wiele niezadowolonych osób musiało zostać na korytarzu, bo zwyczajnie się nie zmieściły. Pewnie nic nie da się na to poradzić, bo Uniwersytet Ekonomiczny nie jest z gumy, trudno też przewidzieć, które spotkania będą cieszyły się większą popularnością i warto byłoby zorganizować je w większej sali.

Warsztaty (fot. Adam Kokot „KFG)

Spośród tej mnogości ja wybrałam spotkanie z Maciejem Stromczyńskim i Grzegorzem Ozimińskim, którzy opowiadali o „najlepszym pieszym szlaku na świecie”, czyli o Appalachian Trail w USA, bo idea pokonania takiego szlaku niezmiernie mnie fascynuje, tak jak przejście Pacific Trail za Zachodnim Wybrzeżu czy Continental Divide National Scenic Trail, którym w sześć miesięcy można śmignąć z Nowego Meksyku do Montany.

Jak to z fascynacjami bywa, przeżyłam małe rozczarowanie, Applachian nie wiedzie bowiem przez romantyczne i niedostępne ostępy, a krajobrazy są raczej bieszczadzkie niż dziko-amerykańskie. Po drodze muzea, schroniska, stacyjki, domy życzliwych mieszkańców chętnie przyjmujących wędrowców. Szlak rozpoczyna się (albo kończy) od Springer Mountain w Georgii, a kończy (albo zaczyna) na Mount Kathadin w Maine. Panowie dzielnie pokonali całość, lecz wydaje mi się, że ich prezentacja wymaga doszlifowania. Brakowało mi w ich opowieści ciekawości świata, ducha przygody, odrobiny romantyzmu i polotu.

Jednym z bardziej interesujących punktów festiwalu była prelekcja Grzegorza Folty, o którym Eliza Kujan (Górski Dom Kultury) napisała tak:

W dniach 29 lipca – 4 sierpnia Grzegorz  – tatrzański przewodnik i pasjonat Tatr, który zna w nich niemal każdy kamień, szczerbinkę i drożynę – przeszedł Główną Grań Tatr. Jego założeniem nie była czasówka – tutaj prym nadal wiodą Krzysztof Żurek i Włodek Cywiński. Grzegorz zrealizował śmiały plan, którego nikt przed nim się nie podjął: pokonał grań na żywca, bez liny w plecaku (pokusa zawsze może się zdarzyć…), bez jakiegokolwiek wsparcia zewnętrznego dostarczającego mu wikt i opierunek.

Posunął się nawet dalej: nie wziął aparatu i nie zrobił ani jednego zdjęcia (komórką też nie), nie nadawał na bieżąco na Facebooku, nie pstrykał selfie na tle każdego zdobytego szczytu, co nadaje jego wyczynowi niezwykle czysty i szlachetny charakter.

Grzegorz Folta (fot. Adam Kokot / KFG)

Na jego prelekcję przyszło mnóstwo ludzi, co cieszy szczególnie, bo o wyczynie Grzegorza nie zająknęły się słowem np. „Góry” ‒  co z kolei zastanawia. Choć opowieść Grzegorza zawierała mnóstwo topograficznych szczegółów, była niezwykle zajmująca, przemyślana i zwarta, miała też rys osobisty i emocjonalny, a więc wszystkie cechy, jakie dobra prelekcja mieć powinna.

Wszyscy ostrzyli sobie zęby na spotkanie poświęcone ESR, czyli Elektronicznemu Systemowi Rejestracji w Tatrach, zapowiedziane w programie jako panel dyskusyjny, byłam więc przekonana, że usłyszę argumenty za i przeciw, wymianę opinii, a nawet małą awanturę. Żeby jednak takie rzeczy się zadziały, potrzebni są dyskutanci, oponenci, przeciwnicy i zwolennicy.

15. KFG – panel dotyczący wprowadzenia systemu ESR w Tatrach (fot. Adam Kokot / KFG)

Tymczasem  na spotkanie stawili się doskonale przygotowani państwo z Tatrzańskiego Parku Narodowego ‒ dyrektor TPN Szymon Ziobrowski i Bogusława Filar ‒ natomiast sprawcy całego zamieszania, czyli przedstawiciele (oficjalni) KW Warszawa, przyjść nie raczyli. Malowanie okowów i kłódek, wpadanie w histerię, plecenie o wolności i ostrzeliwanie się zza węgła w internecie nie jest szczególnie trudne, trudnej stanąć oko w oko z „przeciwnikiem” i bronić swoich argumentów, spierać się, próbować osiągnąć konsensus – jednym słowem, wykazać się odwagą. Ponieważ odwagi (albo dobrych manier) zabrakło, pozostało nam wysłuchanie prezentacji Szymona Ziobrowskiego, w której przedstawił argumenty wytaczane przez KW Warszawa i przypomniał ustalenia, jakie poczynili TPN i PZA. Następnie Bogusława Filar opowiedziała szczegółowo, jak działa system rejestracji. Gdyby spotkanie na tym się zakończyło, kilka osób uniknęłoby kompromitacji, mikrofon poszedł jednak w salę…

‒ Młody człowiek, który oznajmił, że jest ze znienawidzonego KW Warszawa (czym od razu pozycjonował się jako klubowicz wyklęty), wykazywał zaniepokojenie, że trzeba będzie płacić za SMS-y (element ESR).

‒ Popularny wspinacz zarzucił TPN-owi, że umieszcza fotopułapki na Mięguszach (żeby śledzić wspinaczy) i urządza polowania na kozice. Wie, bo znajomy mu powiedział.

‒ Inni popularni wspinacze dociekali, kiedy TPN poinformował PZA, że pracuje nad ESR.

Na spotkaniu dowiedziałam się następujących rzeczy:

‒ W ESR, w wersji podstawowej, nie trzeba będzie podawać danych osobowych.

‒ TPN, a każdym razie obecny dyrektor, nie zamierza wprowadzić opłat „za wspinanie” i jest gotowy zagwarantować  to na piśmie.

‒ Wejścia taternickie nie będą limitowane.

‒ Argument o ochronie przyrody dla wspinaczy nie jest żadnym argumentem, czym realizują postulat ministra Szyszki: „czyńcie sobie ziemię poddaną” lub podzielają pogląd Stratona z Sardes „po nas choćby potop”.

‒ Nieobecni nie mają racji.

Ten dzień można nazwać dniem legend, potem bowiem czekały nas spotkania z Peterem Habelerem i Ermanno Salvaterrą.

Peter Habeler ma dziś 75 lat i nadal robi w górach niesamowite rzeczy, jak np. przejście w towarzystwie młodzianka Davida Lamy drogi Heckmaira na północnej Eigeru, a gdy był młody robił jeszcze bardziej niesamowite, i to w różnych górach. Jego prezentację można nazwać tradycyjną, lecz pogodną, pełną energii i napawającą optymizmem. Szczególnie starszych słuchaczy.

Peter Habeler (fot. Adam Kokot / KFG)

Rozczarował natomiast Włoch Ermanno Salvaterra, legenda Patagonii, doskonały wspinacz i narciarz, skądinąd uroczy człowiek. Jak powiedział, trzy najważniejszy rzeczy w jego życiu (kolejność nie gra roli) to: wspinanie, kobiety (w końcu to Włoch) i zwierzęta (ma koty, psy, a ostatnio adoptował jelonka). Ja jestem za tym, żeby prelegent opowiadał w swoim ojczystym języku ‒ tak było w przypadku Davo Karničara i Marka Holečka ‒ czuje się wtedy swobodniej, ma inną ekspresję, a my możemy nauczyć się kilku nowych słówek. Niestety, niemieccy prelegenci mówili po angielsku i choć szło im nieźle, miałam wrażenie, że to ich ograniczało. Na szczęście Salvaterra angielskiego nie znał, dzięki temu jego włoski pieścił nasze uszy. Jednak Ermanno nie jest mistrzem narracji, a i materiał filmowo-zdjęciowy miał nie najlepszy, dlatego nieco zawiedzeni byli ci, którzy wiązali ze spotkaniem duże nadzieje.

Przesympatyczny Ermanno Salvatera (fot. Adam Kokot / KFG)

Dzień trzeci

Ten dzień to przede wszystkim dwa ważne filmy.

Chris Bonington to wspinacz wybitny, zasłużony, znany, a przede wszystkim doceniony. Potrafiący zadbać o wszystkie aspekty swojej kariery: od sportowo-zdobywczego po PR-owy. Jest w pewien sposób typowym przedstawicielem himalajskich zdobywców swojego pokolenia, typowy jest również film o nim Bonington – Mountaineer Briana Halla i Keitha Partridge’a. To solidny, interesujący dokument, jest w nim wszystko, co trzeba, szczególnie ciekawy dla tych, którzy oglądali prezentację himalaisty na zeszłorocznym KFG.

Dla mnie najważniejszym akcentem tego dnia był film Dirtbag. The Legend of Fred Beckey Dave’a O’Leske (najlepszy film górski Międzynarodowego Konkursu Filmowego KFG ’17). Fred (zmarł półtora miesiąca temu w wieku 93 lat) wybrał zupełnie inną ścieżkę górskiego życia ‒ bo słowo „kariera” raczej tu nie pasuje ‒ niż Bonington. Ma ogromny górski dorobek, wytyczył mnóstwo nowych dróg na wielu niezdobytych szczytach, nie został jednak twarzą żadnej firmy outdoorowej, niczego nie reklamował, nie chciał się sprzedawać, nie miał sponsorów, a jego dewizą było „Mam samochód i jestem wolny”. Wyglądał jak lump, żył jak lump, nikt nie potrafił powiedzieć, z czego się utrzymuje (podobno inwestował w akcje), przemieszczał się z jednego pasma górskiego w drugie, bezlitośnie zmieniał partnerów i kobiety. By bezkompromisowy i upierdliwy, ale też uroczy i niesamowicie inteligentny.

Twórcy filmu, Dave O’Leske i Jason Reid (fot. Adam Kokot / KFG)

Autorzy filmu dopiero w 2005 roku uzyskali od Beckeya zgodę na kręcenie o nim filmu. Od tamtego czasu towarzyszyli mu podczas wypraw w góry, wycieczek i wspinaczek, przejrzeli kilka tysięcy zdjęć, rozmawiali z wieloma osobami, a przede wszystkim kręcili rozmowy z samym Fredem, uważnie go obserwowali. To film o niezwykłym człowieku, ale też o tym, jak duch i umysł przegrywa z materią. Duchem i umysłem Fred Beckey wciąż był w górach, podchodził pod ścianę, wspinał się, snuł plany, zawodziło jednak coraz bardziej bezradne ciało. A może to nie jest film o przegranej? A może właśnie o triumfie ducha i umysłu nad materią, bo przecież tak naprawdę wszystko rozgrywa się w głowie i w sercu.

Reżyser Dave O’Leske wykazał się o ogromnym taktem i delikatnością, nie ma w filmie patetycznych tonów, nie ma też rozpaczy i strachu przed starością. Jest rodzaj czułości w patrzeniu na bohatera, co nie oznacza braku obiektywizmu. Otrzymujemy portret pełen półcieni, kompletny. To wzruszający ‒ ale też zabawny ‒ i piękny film. Nie tylko o Fredzie Beckeyu. O nas wszystkich.

Tego dnia obejrzeliśmy dwie bardzo interesujące „słowiańskie” prelekcje Davo Karničara i Marka Holečka (obiektu westchnień wielu pań).

Marek Holeček (fot. Adam Kokot / KFG)

A jeśli ktoś jeszcze nie wiedział, to się dowiedział, że rusza polska zimowa wyprawa na K2. Zainteresowanie spotkaniem z Krzysztofem Wielickim (który jak zwykle wziął na siebie rolę wodzireja) i Januszem Gołąbem było ogromne, a tłok, jaki robiły osoby chcące zrobić im zdjęcia, spory.

#K2dlaPolaków – ostatnie wieści o zimowej wyprawie: Krzysztof Wielicki, Janusz Gołąb i Janusz Majer. Spotkanie prowadził Piotr Turkot (fot. Adam Kokot / KFG)

***

Festiwal jednak powoli zbliżał się do końca i wszyscy czekali na ogłoszenie wyników konkursu filmowego.

Pierwsze festiwale górskie były festiwalami stricte filmowymi  (tak jak  świetny i chyba pierwszy festiwal w Katowicach w latach 90.), a spotkania ze wspinaczami i prelekcje były dodatkiem do filmów. Z czasem zaczęło się to zmieniać i obecnie to filmy są dodatkiem do spotkań, warsztatów, prelekcji, wernisaży, kiermaszów, spotkań z autorami książek górskich, i gubią się w natłoku wydarzeń. Zastanawiam się czasem, czy organizowanie konkursów filmowych ma sens, może wystarczyłoby zrobić przegląd najciekawszych, starannie wybranych filmów, szczególnie że polscy filmowcy nie mają dla nas zbyt ciekawej ofert i ciągle nie potrafią wyzwolić się z okowów chałupnictwa i amatorszczyzny.

Ważne konkursy filmowe są trzy: w Zakopanem, w Lądku-Zdroju i w Krakowie. W Zakopanem możemy oglądać filmy górskie, etnograficzne, ekologiczne czy poświęcone prawom człowieka, wybór filmów w Lądku-Zdroju zawsze wydawał mi się nieco chaotyczny i bez koncepcji, natomiast w Krakowie najbardziej przemyślany i staranny. A może wystarczyłby jeden poważny duży konkurs obejmujący wiele kategorii?

Jury 15. KFG: Jan Wierzejski, Claire Jane Carter, Paul Diffley i Natalie Halla, oraz niewidoczni na zdjęciu Hubert Jarzębowski i Darek Załuski (fot. Adam Kokot / KFG)

W Krakowie Grand Prix otrzymał film The Last Honey Hunter w reżyserii Bena Knighta o zbieraczach miodu w Nepalu, zachwycający zdjęciami, zdecydowanie etnograficzny, nie górski, niepasujący chyba do formuły krakowskiego festiwalu, na którym, w przeciwieństwie do Spotkań zakopiańskich, sekcja tego typu filmów nie jest nadmiernie rozbudowana.

Nagrodę za najlepszy film górski otrzymał wspomniany Dirtbag: The Legend of Fred Beckey w reżyserii Dave’a O’Leske, z czego bardzo się cieszę.

Za najlepszy film wspinaczkowy została uznana Mama w reżyserii Wojtka KozakiewiczaMama otrzymała także nagrodę publiczności oraz zwyciężyła w konkursie filmów polskich.  Nie jestem fanką tego filmu, uważam, że ma spore braki warsztatowe. Moim zdaniem jest dobry przez kontrast: profesjonalizm reżysera i operatora sprawiają, że Mama wyróżnia się na tle innych polskich filmów górskich, które są po prostu amatorskie i słabe.

Mama, czyli Kinga Ociepka-Grzegulska oraz reżyser Wojciech Kozakiewicz – i trzy nagrody na 15. Krakowskim Festiwalu Górskim: Najlepszy Film Wspinaczkowy, Najlepszy Film Polski oraz Nagroda Publiczności (fot. Adam Kokot / KFG)

Drugą nagrodę w konkursie polskim otrzymał film Piotr Malinowski. 33 zgłoś się… w reżyserii Roberta Żurakowskiego i Bartosza Szwasta. Uważam, że to film słaby film, pisałam o nim bardzo krytycznie, a o jego atrakcyjności i o tym, że został tak dobrze przyjęty przez publiczność zadecydował bohater – Piotr Malinowski.

Film ten jest jednak dowodem na to, że moja krytyka, choćby najostrzejsza, i tak bardzo przez niektórych demonizowana, nie wpływa na wybory jurorów i publiczności, czego dowodem są liczne nagrody, jakie zgarnął  Piotr Malinowski. 33 zgłoś się…

Jury wyróżniło także film Biegacze w reżyserii Łukasza Borowskiego.

Post Scriptum – książki

To miłe, że od jakiegoś czasu, wzorem dużych festiwali zagranicznych, takich jak w Banff czy w Kendal, bloki poświęcone książkom są integralną częścią polskich imprez górskich. Nie inaczej jest w Krakowie i każdy miłośnik książki górskiej na pewno był usatysfakcjonowany. Anna Kamińska opowiadała o Wandzie, Piotr Pustelnik o swojej autobiografii (oba spotkania prowadziła Ilona Łęcka).

Piotr Pustelnik i Ilona Łęcka (fot. Adam Kokot / KFG)

Marcin „Yeti” Tomaszewski zachęcał do lektury swojej książki #Yeti40, a Wojciech Szatkowski zaprezentował przewodnik skiturowy po polskich górach. Był jeszcze Mateusz Waligóra, autor poradnika Trek. Od marzenia do przygody. Wszystko o wędrowaniu, i Danuta Piotrowska z kolejną książką z doskonałej serii Tadeusz Piotrowski in memoriam, poświęconej wyprawie na Nanga Parbat w 1982.

Były to wybory oczywiste i na czasie, ja żałuję jednak, że organizatorzy nie podeszli do kwestii wyboru autorów i książek nieco ambitniej. Prezentacja Himalaistek Mariusza Sepioły mogła by być doskonałą okazją do zaproszenia (a niektórych przypomnienia) polskich kobiet gór, tych starszych i tych dopiero rozpoczynających górską karierę, co doskonale wpisałoby się w jesienną dyskusję „kobiety a sprawa polska”.

Interesujące byłoby też zapewne spotkanie z Agatą Rejowską-Pasek, autorką książki Pęknięty dyskurs polskiego alpinizmu, w której dość bezlitośnie rozprawia się ze wspinaczkowym etosem. Można by podyskutować, a nawet się pokłócić.

Beata Słama

 




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum