Pocztówka z Kalymnos (1) – Andrzej Mecherzyński-Wiktor
W życiu każdego człowieka są momenty przełomowe, duże i małe. Te wielkie zmieniają nasze życie, czasami na lepsze, mniejsze pozwalają zrobić coś, czego normalnie byśmy nie zrobili. Normalnie nie pisałbym dziennika z wyjazdu (nawet jeśli jest to pierwszy wyjazd w wysokie skałki od bardzo dawna), lecz na szczęście (a przez chwilę niestety) na Kalymnos jest morze i tak przychodzi piernik do wiatraka.
Spacerowałem nad morzem, telefonowałem, z morza wystawał kamień; wszedłem na kamień, a kamień był mokry; telefon działa, lecz przez chwilę nie działał. I właśnie przez tę chwilę zdążyłem wymyślić, że skoro nie mogę dzwonić, to napiszę i chociaż dzwonić jednak mogę, to pisać też mogę, więc piszę, chociaż nie pisałbym. Aliści – piszę chętnie, jak zawsze.
Wyjazd był rzeczą jasną od dawna. Rozmaite starty wypełniały mi kalendarz i głowę przez lata, czasu na poważną eskapadę nie miałem, lecz skoro decyzja o zakończeniu prób w Pucharze Świata została podjęta, jechać trzeba było. Céüse zalegało mi w głowie od czasów zamierzchłych (niedokończone porachunki z Bah Bah Black Sheep), jeszcze pozalega – Wujo (Marcin Kopciński) obstawał twardo przy Kalymnos i miał rację, co mu się czasem zdarza. Więc jesteśmy tutaj, na dzień dzisiejszy równo od tygodnia, co daje pięć wspinaczkowych dni, osiem kolacji i pierwszą kartkę z publicznego notatnika, którą właśnie czytacie.
Ponieważ walka z przewieszeniami została zaplanowana na trzy z górą tygodnie, rzecz należało rozegrać strategicznie – pojedynczymi bitwami nie wygrywa się wojen. Na wyjazd pojechali tępy bularz z przeładowanym, więc choćby nie wiem jak się przygotowali na ścianie, potrzebują czasu na zmianę zakodowanych wspinaczkowych przyzwyczajeń. Zaczęliśmy zatem od Gis (tak! od Gis…), dróg raczej krótszych, w sektorach nieprzesadnie umajonych sławetnymi stalaktytami; ostrożnie.
Dopiero dzisiaj zakosztowaliśmy jednej ze specjalności zakładu, Grande Grotty, linii liczących po czterdzieści metrów i więcej, orgii no-handów, wspinania wyczerpującego ośrodek zainteresowania w mózgu raczej niż mięśnie, długodystansowego. Po kilku godzinach łojenia Wujo zasnął ze zmęczenia, ja zaś pogubiłem się na czterdziestym metrze i w czterdziestej minucie wspinania po Super Priaposie (8a), zgiąłem dwa razy łokcie i muszę wracać na drogę w poniedziałek. Skądinąd, sama radość. Krótsze “ósemki a” na Kalymnos wciągam nie znając, lecz prawdę rzekłszy – obok 8a nie leżały. Wspinanie po tufach groty jest tematem na osobną historię, więc jeszcze do niego wrócę w dalszej części cyklu.
Poniedziałek będzie dniem rozwspinu ostatnim, potem zaczynamy szukać zwierzyny. Nos mówi mi, że Jaws 8c w grocie Sicati czeka na świeże spojrzenie kochanka. Nie będę udawał barana i pchał się OS, na takie wyczyny czas przyjdzie może wczesną wiosną; podejdziemy powoli.
Andrzej Mecherzyński-Wiktor