27 stycznia 2017 11:51

„Przeżyć dzień jak tygrys” – recenzja biografii Alexa MacIntyre’a

Przeżyć dzień jak tygrys jest biograficzną opowieścią poświęconą Alexowi MacIntyre’owi. Zaprzyjaźniony z nim John Porter dąży do ukazania złożoności charakteru brytyjskiego prekursora stylu alpejskiego w górach najwyższych tak obszernie, jak to tylko możliwe.

Przeżyć dzień jak tygrys (John Porter)

„Kamień, który zadecydował o losach wspinaczki” strącił MacIntyre’a z południowej ściany Annapurny, przerywając jego błyskotliwą karierę wspinaczkową i pozostawiając jego bliskich oraz licznych przyjaciół w żalu, którego nie stępił dystans ponad trzydziestu lat od tragedii w Himalajach. Książka autorstwa Johna Portera nie jest jednak, na szczęście, patetycznym epitafium. Mimo iż uporządkowany, wręcz nudny Porter nie utożsamia się z urokliwą zadziornością MacIntyre’a, udaje mu się nakreślić portret wierny, autentyczny, z wyrazistym i barwnym tłem.

Rozpoczynając swą życiową przygodę ze wspinaniem w uniwersyteckim klubie w Leeds MacIntyre zuchwale buntuje się przeciwko  formalnym ograniczeniom i skostniałym układom, wedle których pretendent do Himalajów musi przejść żmudną ścieżkę wtajemniczenia, by na jej końcu otrzymać błogosławieństwo (czytaj: wsparcie finansowe) od zwierzchnictwa. On i jemu podobni, tworząc subkulturę dość niefortunnie skądinąd określoną mianem „piratów”, pracują dorywczo i tylko po to, by zarobić na niskobudżetowe wyprawy, przemieszczają się zdezelowanymi pojazdami, żywią się czym popadnie i zawsze liczą na łut szczęścia. Ich nonszalancja i często nieświadome ryzykanctwo stoi w opozycji wobec prężnie organizowanych i hojnie sponsorowanych wypraw pod egidą Chrisa Boningtona.

Mimo iż podobny styl życia prezentowali amerykańscy hippisi ciągnący do Yosemite, sympatia MacIntyre’a zwraca się ku wspinaczom z komunistycznej wówczas Polski, zadzierzgając szczególną nic porozumienia z Wojtkiem Kurtyką i pozostając pod wrażeniem charyzmy i przedsiębiorczości Andrzeja Zawady. John Porter stara się dość precyzyjnie oddać uwarunkowania społeczno – polityczne w Polsce, ale jednocześnie daje wyraz swemu zagubieniu w meandrach tychże. Zderzenie odmiennych kultur przy jednoczesnej wspólnocie zapatrywań i pasji autor książki przedstawia w formie anegdot szczególnie zabawnych dla tych, którzy te czasy znają i pamiętają. Ja niestety do nich nie należę, dlatego opisywana przez Portera rzeczywistość jest dla mnie zrozumiała w tym samym stopniu, w jakim była dla wspinaczy z ramienia British Mountaneering Council. Warto podkreślić, że brytyjscy wspinacze, przy całej swej wręcz ostentacyjnej dezynwolturze, cechowali się głębokim poszanowaniem etyki wspinaczkowej.

Każda biografia obciążona jest ryzykiem przekłamań – pamięć bywa zawodna, niezauważenie cieniuje to, co złe, jednocześnie uwypuklając pozytywne cechy prezentowanej postaci. Porter mocno się pilnuje, by nie ulec tej pokusie. Sięga po wspomnienia własne, partnerek życiowych, przyjaciół, rodziny, a nawet adwersarzy MacIntyre’a, po czym rzeczowo konfrontuje je z faktami, choć uczciwie trzeba przyznać, że nie zawsze odnosi sukces –  kilka historii zostało opowiedzianych inaczej, niż to pamiętają ich uczestnicy (choćby opowieść o lapis lazuli).

Najważniejszym zadaniem, jakie zdaje się stawiać przed sobą John Porter, nie jest zebranie interesujących anegdot czy mrożących krew w żyłach historii o kuszeniu losu, lecz próba zrozumienia motywów, jakimi kierował się Alex MacIntyre, przedkładając fascynację wspinaniem ponad bezpieczeństwo, stabilizację, a przede wszystkim – głębokie relacje uczuciowe. Pasja, której poświęcił życie i dla której to życie stracił, była samolubna i absorbująca, wymagała wyrzeczeń, nie zezwalała na kompromisy. Porter umie zachować się z klasą, co uwidacznia się w chwilach, które wymagają szczególnej delikatności, ale nie stroni od mówienia o sprawach bolesnych, zwłaszcza w dramatycznym opisie śmierci MacIntyre’a. Weryzm i skrupulatność łączy autor z barwnym, gibkim, kiedy trzeba – slangowym językiem, a całość krasi charakterystycznym poczuciem humoru.

Aby pełniej oddać atmosferę tamtych dni, Porter nazywa poszczególne rozdziały tytułami  piosenek bądź albumów muzycznych, popularnych w tamtym okresie, które dzięki przenośnemu magnetofonowi towarzyszyły bohaterom także na wyjazdach.

Aby sprostać wyzwaniu oddania oryginalności lingwistycznej książki wydawca zaangażował aż trójkę tłumaczy, którzy z różnym powodzeniem radzili sobie z przekładem. Z tego powodu lektura przywołuje mieszane uczucia – od autentycznego zaangażowania po irytację. Nawet rzetelna redakcja nie zdołała ukryć faktu, iż książkę wydawano w nerwowym pośpiechu. Z okładki pierwszej edycji (w ciągu zaledwie kilku miesięcy ukazały się aż dwie: pierwsza oraz poprawiona) szczerze uśmiecha się do czytelnika Alex MacIntyre, będący w swoim żywiole, nieświadom tego, iż pozuje do ostatniego zdjęcia w swoim życiu – fotografia może niezbyt dobra, ale wartościowa jako świadectwo historyczne. Okładkę drugiego wydania upstrzył wydawca bezgłową, toporną sylwetą, która w niczym nie przypomina młodego, pełnego energii i uroku mężczyzny, dla którego ideałem w zdobywaniu ambitnych i wymagających dróg, w tym dróg w górach najwyższych, był lekki styl alpejski.

Mimo tego i kilku innych błędów uczciwie przyznać trzeba, iż dobrze się stało, że ta, nagrodzona Grand Prix na festiwalu w Banff w 2014 roku książka, dostępna jest polskojęzycznym czytelnikom.

Ilona Księżniczka Łęcka

Książka jest dostępna w księgarni wspinanie.pl.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum