Tak dziś widzi nas Zachód – głos Józefa Nyki

Z prośbą o uwagi otrzymałem ostatnio z Francji dwa „polskie” rozdziały do przygotowanej do druku książki o alpinizmie. Autor nie zna polskiego i jego główne źródła to portale internetowe oraz dzieła pań Gertrude Reinisch (GS 07/1998) i Bernadette McDonald*.

tak-nas-widzi-zachod

Z przysłanych tekstów dowiadujemy się więc, że w „złotych latach” polskiego himalaizmu nasi alpiniści w swoich śmiałych zrywach motywowani byli potrzebą wyrwania się choć na trochę z jarzma komunizmu, a panującej w kraju nędzy zawdzięczali hart i odporność na wszelkie górskie opresje. W góry i za granicę wypychała ich nie ich pasja górska i to, „że góry są”, lecz przede wszystkim łaknienie wolności (freedom climbers). Na szczęście udało im się przekonać reżim, że sukcesy górskie to ważna promocja socjalizmu, władze zgadzały się więc na wyjazdy, a nawet nie skąpiły na nie grosza. To, czego brakowało do dopięcia budżetu wypraw, kandydaci dorabiali malowaniem śląskich kominów, co jako zarobkowy proceder miało być wynalazkiem Kukuczki. Niebłahy udział w finansowaniu wypraw miały też przemyt i nielegalny handel. „Ten regularny szmugiel polscy alpiniści rozwinęli do mistrzostwa, co kasę wypraw znacząco dopełniało.” Największe problemy wiązały się z uzyskaniem zezwoleń na wyjazd. Żeby jednak odetchnąć powietrzem utraconej swobody, alpiniści szli wobec reżimu na mało chlubne uległości. A więc coś za coś: w raportach z wypraw trzeba było obowiązkowo wychwalać lewicowy ustrój i walory socjalistycznego sportu, a wielu z wyjeżdżających – choć z wewnętrznym oporem – zgadzało się na współpracę z UB i szpiegowanie tak kolegów, jak i alpinistów za granicą.

Tak w wielkim skrócie w oczach westmana wygląda obraz polskiego alpinizmu, takie miało też być faktyczne podłoże zdumiewających polskich sukcesów.

Z tej wizji jasno wynika, że gdyby nie era komunizmu w naszym kraju – paradoksalnie dla alpinizmu protekcyjnego – brakowałoby koniecznej motywacji, a rozpieszczeni komfortem ludzie nie mieliby tej krzepy, aby wieść walkę z żywiołami gór najwyższych. W efekcie bez dekad PRL nie byłoby polskiego Kunyang Chhisha, ani Kangchendzöngi Południowej i Środkowej, ani Everestu w zimie, zapewne w ogóle nie byłoby himalajskiej zimy, bo mieszkającej w dobrze ogrzanych mieszkaniach młodzieży brakowałoby odporności na mordercze zimowe mrozy i wichury.

Szczyt Aconcagua 8 marca 1934 – Konstanty Narkiewicz-Jodko, Stefan Osiecki i Stefan Daszyński. Fot. Wiktor Ostrowski

Szczyt Aconcagua 8 marca 1934 – Konstanty Narkiewicz-Jodko, Stefan Osiecki i Stefan Daszyński. Fot. Wiktor Ostrowski

Autor książki otrzymał opinię, jakiej się raczej nie spodziewał. Jeśli chodzi o uciekanie po wolność na szczyty dowiedział się – co mu nie było wiadome – że z 4 najwyższych szczytów Ameryki, 3 jako pierwsi zdobyli Polacy, którzy w dodatku na Aconcagua poprowadzili pierwszą nową drogę, znany dziś Glaciar de los Polacos. Dokonali tego w latach 1934 i 1937, a więc na 10 lat przed tym, jak socjalizm dobrał im się do skóry. Więcej: w r. 1939 mała 4-osobowa polska wyprawa weszła jako pierwsza na niełatwą Nanda Devi East (7434 m) w Himalajach, co było jednym z najśmielszych wyczynów całego przedwojennego himalaizmu. Do tego były przed rokiem 1939 pierwsze wejścia na Spitsbergenie, nowe drogi w Wysokim Atlasie, trudne wspinaczki w Kaukazie. W sumie nijak to nie pasuje do postawionej w książce wolnościowej tezy, wszak przedwojenna Polska nie uciskała obywateli. Pamiętam telefon Janka Mostowskiego po lekturze książki pani McDonald. „Zdumiałem się – powiedział – że w 1960 wspinałem się na Noszak nie jako spragniony gór alpinista-eksplorator, tylko z całkiem innych, i to politycznych pobudek.”

Jeśli chodzi o propagandowe akty wdzięczności wobec władz, autor książki usłyszał, że sprawozdania z wypraw ukazywały się w „Taterniku”, gdzie sport socjalistyczny nie cieszył się szczególną adoracją. Były to z reguły techniczne raporty, na ogół nie zbaczające ze stricte górskiej ścieżki. Ponieważ autor nie zna polskiego, został odesłany do niemieckiej wersji książki o Kunyang Chhishu, nota bene wydanej w r. 1977 w upolitycznionej NRD. Niech spróbuje doszukać się tam jakichś pochwalnych służebności wobec reżimu… Bardziej bolesne jest oskarżenie o zaciąg himalaistów do grona tajnych agentów UB. Jednak polskie kluby górskie liczyły wtedy ok. 4000 członków, a udowodnione są tylko 3 lub 4 przypadki „współpracy”, i to ze strony podrzędnych wspinaczy, a nie himalaistów i górskich celebrytów. Zapewne agentów było jeszcze paru, w sumie jednak w porównaniu z innymi sferami życia – Kościoła nie wyłączając – nie był to odsetek wart liczebnika „wielu”.

Boję się niestety, że moje wyjaśnienia nie osiągną zamierzonego celu. Autor wie swoje, a nade mną ma tę przewagę, że sam w tym nie tkwił i może pisać, co mu wyobraźnia podpowie. Uzna mnie przy tym pewnie za pogrobowca umarłego reżimu i wywody pani McDonald wydadzą mu się bardziej godne wiary. Zakończę więc ten tekścik pewną konstatacją i pewną propozycją.

Otóż w kwestii zachodniej ignorancji historycznej sami nie jesteśmy bez winy. Nie mamy na rynku zwięzłej historii polskiego alpinizmu – z jego niezwykłym dorobkiem, ale też i całym skomplikowanym organizacyjnym, kadrowym i kulturalnym backgroundem. To duże zaniedbanie, bo przecież wersja angielska takiego opracowania bardzo by się przydała. Tymczasem nie ma nie tylko książki, ale nawet zwięzłej angielskiej noty historycznej na stronie PZA w internecie. Zbliża się kolejny walny zjazd Związku, może warto by zastanowić się nad powołaniem małej, ale złożonej z fachowców-dokumentalistów i nie tylko fasadowej Komisji Medialnej, która zajęłaby się – społecznie oczywiście – całością spraw wydawniczych Związku – z „Taternikiem”, pismami klubowymi, stronami internetowymi, ale także – nawet przede wszystkim – produkcją drobnych niekomercyjnych publikacji, wypełniających luki w naszej roboczej biblioteczce. Jurka Wali „Polacy w Hindukuszu”, Andrzeja Sobolewskiego „Wyprawy w Andy”, zestawienie polskich wypraw w Himalaje, indeks zawartości „Taternika” opracowany przez WHP, kalendarium polskiego alpinizmu, reedycja „Krzesanicy” i „Oscypka” – wyliczankę można by kontynuować. Priorytetem byłaby inicjacja prac nad historią polskiego alpinizmu – zwięzłą, lecz kompleksową, m.in. z takimi rozdziałami, jak finansowanie alpinizmu, kontakty międzynarodowe, nasz wkład w powstanie i rozwój UIAA czy udział Polski w dorobku światowej kultury górskiej (Kiełkowskich WEGA!). Chodziłoby o pozycje niskonakładowe, których produkcja dziś nie kosztuje wiele (1500–2000 zł tytuł). Można by pomyśleć o zawiązaniu małego Klubu Książki Dokumentacyjnej i zestawić listę osób zainteresowanych tą tak zawężoną tematyką. Setka-dwie znalazłyby się bez wątpienia. Gdyby autor przygotowanego we Francji dzieła miał takiego angielskiego bryka, na pewno pokazałby nasz alpinizm z tamtych lat nie w aż tak wypaczonym zwierciadle. A przecież nie chodzi tylko o zagranicznych autorów, lecz o szeroki ogół, dziś zaopatrywany w górską wiedzę w sposób dość nieuporządkowany. Dodać wypada na koniec, że także niejeden z młodych alpinistów w kraju – tych urodzonych na schyłku PRL – bierze podniośle brzmiący frazes „freedom climbers” za zaszłość historyczną i za dobrą monetę. I dla tych czytelników warto byłoby się potrudzić.

Józef Nyka
„Głos Seniora”, 04/2016

*Pierwsza wspomniana pozycja to „A Caravan of Dreams” (2000), druga „Freedom Climbers (2011, w Polsce ukazała się pt. „Ucieczka na szczyt”)




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    "Tak dziś widzi nas Zachód" [2]
    W kwietniowym numerze "Głosu Seniora" nieocenionego Józefa Nyki ciekawa uwaga…

    8-05-2016
    jacoos