14 września 2015 11:52

W górach słucham wewnętrznego głosu… – Janusz Majer rozmawia z Kingą Baranowską

17 lipca 2015 roku Kinga Baranowska stanęła na Gasherbrumie II, który jest dziewiątym ośmiotysięcznikiem w górskiej karierze himalaistki. O swojej ostatniej wyprawie, a także o pozostałych ośmiu ekspedycjach opowiadała Januszowi Majerowi podczas niedawnych Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem.

Kinga Baranowska i Janusz Majer (fot. Spotkania z Filmem Górskim w Zakopanem)

Kinga Baranowska i Janusz Majer (fot. Spotkania z Filmem Górskim w Zakopanem)

Janusz Majer: W 2003 roku weszłaś na swój pierwszy ośmiotysięcznik, był to Cho Oyu, w 2006 roku weszłaś na Broad Peak, w 2007 na Nanga Parbat. A kiedy pomyślałaś o tym, że warto by zrobić Koronę Himalajów?

Kinga Baranowska: Cho Oyu było dla mnie ogromnym niewypałem, kiepsko się do tej góry przygotowałam i solidnie się na niej poodmrażałam. To jest właśnie liczenie na łut szczęścia, gdy siłą entuzjazmu chce się wejść na szczyt. Niestety, porządnie się poodmrażałam i stąd ta przerwa między Cho Oyu a Broad Peakiem. Trochę mnie wyprowadził na prostą Piotrek Pustelnik, który powiedział mi konkretnie, jak się przygotować do następnego ośmiotysięcznika. I ten następny ośmiotysięcznik, na którym była z Piotrem Pustelnikiem i Piotrem Morawskim, był dla mnie fajną szkołą uczenia się od starszych kolegów. Dlatego też jestem wielką fanką wypraw, na których są osoby bardziej i mniej doświadczone, gdzie te drugie mogą się bardzo dużo nauczyć.

Kiedy jednak powstał pomysł na Koronę? Czy wtedy gdy jechałaś na Nangę? Byłaś tam latem, a jesienią z tym samym teamem pojechałaś na Dhaulagiri, więc chyba już miałaś ciąg na ośmiotysięczniki?

Miałam wtedy ciąg, natomiast nie myślałam w ogóle o Koronie Himalajów. Cały czas mam dewizę, że staram się myśleć tylko o tym następnym szczycie.

Przypominam sobie wywiad, który kiedyś udzieliłaś śp. Januszowi Kurczabowi, w którym mówiłaś, że twoja strategii, to strategia małych kroków. Gdy śledziłem twoje poczynania na ośmiotysięcznikach, to zawsze podziwiałem umiejętność szybkiej aklimatyzacji, być może są to wrodzone zdolności twojego organizmu. Jeszcze jedna rzecz, która mnie zadziwiła – mnie wychowanego w szkole tradycyjnej, która zakłada, że aklimatyzację trzeba zdobywać łażąc do góry i na dół – a ty mówiłaś, że nie za bardzo lubisz tak chodzić. Dziwiło mnie to, że twój organizm to znosi, że wchodzisz w jednym ciągu na wysokość i możesz tam siedzieć parę dni, aklimatyzacja przychodzi. Jak ty to odczuwasz? Boli cię głowa czy niekoniecznie?

Faktycznie, z zewnątrz to tak wygląda, że przychodzi mi to łatwo. Przetestowałam na sobie wszystkie taktyki aklimatyzacyjne i jedno co na pewno stosuję, to to by nie robić pustych przebiegów w górach. To jest pewnie ta różnica, o której mówisz, że wy być może więcej razy wychodziliście. Jeśli wyszłabym bezsensownie kilka razy do góry, to mam wrażenie, że nie ważyłabym tych 52 kilogramów, tylko za chwilę ważyłabym 42, 35 i po prostu nie weszłabym nigdzie. Trzeba myśleć o tym, by każde wyjście było potrzebne, żeby nie było bezsensowne, przynajmniej w moim przypadku.

Wiosną 2008 roku byłaś na Dhaulagiri, w bazie było kilka wypraw, a wśród nich bardzo silni ludzie m.in. Edurne Pasaban z całym swoim zespołem, była Gerlinde Kaltenbrunner, był Artur Hajzer z Robertem Szymczakiem. Wchodziłaś z dużym zespołami, wejście na wierzchołek było wieloosobowe, ale jednocześnie zdarzały ci się też wyprawy dwuosobowe. Przypominam sobie twoją drugą próbę wejścia na K2, kiedy to we dwójkę poręczowaliście Drogę Basków przez trzy tygodnie. Byliście we dwójkę pod K2, to się teraz już nie zdarza. Czy możesz to porównać?

Trochę faktycznie tak jest, że po tamtej wyprawie, mimo że nie zakończyła się sukcesem – dwa razy weszliśmy na ramię K2 na osiem tysięcy metrów – nauczyłam się najwięcej spośród wypraw w całej mojej karierze. Miałam tych wypraw kilkanaście i myślę, że ta wyprawa była dla mnie najbardziej satysfakcjonująca, mimo że nie było wierzchołka. Sam fakt, że na bardzo dużej górze trzeba się poruszać ze swoją asekuracją, choć może droga nie jest najambitniejsza, nie jest to Magic Line, którą ty robiłeś wcześniej. Niemniej jednak droga Cesena była dla mnie fajnym wyzwaniem, dlatego że robiliśmy ją tylko we dwie osoby. Nie ukrywam, że momentami miałam pietra. Nie było to takie hop-siup, jak to zwykle bywa.

Cały wywiad przeczytacie na stronie Outdoor Magazyn.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum