22 września 2015 09:25

Puchar w Wielkiej Polsce – czyli o tym, co działo się na Blok Hausie

Za nami wielkopolski Puchar Polski. Poznań gościł rodzimych wspinaczy na Mistrzostwach Polski w 2001 roku, po wielu latach, w miniony weekend poznańska scena znów stała się areną ważnych, krajowych potyczek. Powstała kilka lat temu balderownia Blok Haus wzięła na siebie ciężar organizacyjny Pucharu Polski, tym samym dokładając własny element do konstrukcji, której na imię: najbogatszy w wydarzenia sezon balderowy od lat.

Zawody nad Wartą stanowiły bowiem już trzecią edycję Pucharu Polski, zaś przed nami jeszcze zmagania nad morzem (Gdańsk, Blokfit) oraz listopadowy, stołeczny czempionat (Mistrzostwa Polski na Bloco). I chociaż nie brakuje tematów do dyskusji (o czym poniżej), jest szansa, że będzie to dyskusja konstruktywna, bo prowadzona w perspektywie rozwijającej się dyscypliny.

Puchar Polski w boulderingu w poznańskim Blokhausie (fot. profil FB Blokhaus)

Puchar Polski w boulderingu na poznańskim Blok Hausie (fot. profil FB Blokhaus)

***

Baldy znamionował urodzaj paczek

Zawody tradycyjnie rozbito na dwa dni. Zwyczajowo również skorzystano z przewidzianej w przepisach możliwości przeprowadzenia flashowych eliminacji bez strefy izolacji. Liczba 61 startujących zawodników jest dobrym uzasadnieniem tej decyzji, 17 dziewcząt na starcie martwi… życie.

Przewodnictwo komitetu chwytowych dostało się w renomowane ręce IFSC International Routesettera Marcina Wszołka, pracującego w duecie ze starszym chwytowym BlokHausu Michał “Góralem” Górskim. Z ramienia środowiska poznańskiego za wkrętarkę chwycił ponadto Wojciech Kaczmarek, zaś z Krakowa przyjechał z Marcinem Roman Batsenko. Chłopcy mieli do zabawy bardzo liczne buzery, w jakie obfituje poznańska ściana, dzięki czemu baldy znamionował urodzaj paczek, pozwalając na oszczędne – zgodnie z panującą modą – szafowanie chwytami. Zarazem znane inklinacje linowe Marcina Wszołka, jak również skałkowy styl “Górala”, pozwoliły uniknąć pułapki estetyzmu, dzięki czemu trendy-setting nie zdominował imprezy.

Zawody były zatem zawodami we wspinaniu i nie odnosiło się nierzadkiego ostatnio wrażenia, że na niektórych problemach lepiej poradziliby sobie przedstawiciele jakiejś, nie do końca określonej, subdyscypliny gimnastyki. W związku z powyższym, eliminacyjne propozycje zostały bardzo przychylnie przyjęte przez coraz bardziej wymagających zawodników. Sobota zapowiadała nader udaną niedzielę i tak też się stało. Wcześniej jednak doszło do wydarzenia, które nakazuje nam głębiej zastanowić się nad obowiązującymi przepisami.

Paczki, paczki... (fot. Maks Szynkarenko / profil FB Maksa)

Paczki, paczki… (fot. Maks Szynkarenko / profil FB Maksa)

Otwarte eliminacje jednak ryzykowne

Nie od dzisiaj słychać głosy, że eksperyment z otwartymi eliminacjami być może, owszem, sprawdził się, ale pora wrócić do tradycyjnej, “sportowej” metody selekcji półfinalistów i na nowo zorganizować eliminacyjną strefę izolacji. Głosy te spotykają się z kontrargumentem mówiącym, że poziom wspinania w Polsce nie jest, en masse, na tyle wysoki, aby miejsca w finale w jakikolwiek sposób miały zależeć od występu w eliminacjach – innymi słowy, “zawodowcom” zupełnie wystarczają dwie rundy zawodów, zaś kwalifikacjom należy pozwolić pozostać tym, czym są teraz – okazją do wspinania dla jak najszerszego grona łojantów.

Nie zagłębiając się tutaj w gęstwinę sporu (postaram się to zrobić na blogu w najbliższym czasie), należy wszakże odnotować dziwne wydarzenie. Otóż część zawodników z bardziej lub mniej wąsko rozumianej “czołówki”, startując w ostatniej grupie eliminacyjnej i mając świadomość, jaki wynik jest od nich wymagany za akces do półfinałowej rundy, zaczęła kombinować. Nie chcąc bowiem startować w półfinale na samym końcu (nielubiany przywilej najlepszych), postanowiła “odpuścić” niektóre eliminacyjne problemy. Sęk w tym, że kusiły one wspinaczkową jakością. Aby pogodzić ogień z wodą, jedni nie przyjmowali pozycji startowej, inni łapali zakazanych otworów na śruby – wszystko celem uniknięcia zaliczenia zbyt wielu balderów, jednocześnie zakosztowania przyjemnych wspinaczek. Trudno uznać, że taka sytuacja zasługuje na miano pożądanej i przed kolejnym sezonem warto sprawę rzetelnie przedyskutować.

Półfinalistki nie do końca sprostały poziomowi problemów

Niedziela przywitała Poznań leciutkim deszczem – dzień okropny jak na lato, ale rozkosznie charakterystyczny dla zbliżającej się jesieni. Nie najgorzej też wpływał na warunki wspinaczkowe, albowiem pomimo delikatnej wilgoci chłodek przyjemnie owiewał opuszki palców, chwyty i struktury. W takiej też aurze wspinanie rozpoczęły półfinalistki.

Trzeba uczciwie powiedzieć, że ich wspinaczkowy poziom nie dorównał jakości przygotowanych problemów. Siłowy start jedynki położył znakomitą większość, techniczne wyjście na połóg dopełniło reszty. Pozostałe zagadnienia zostały rozwiązane przez pojedyncze łojantki. Brak Agaty Wiśniewskiej, Sylwii Buczek i Katarzyny Ekwińskiej (wobec każdej z nich stawiałbym na przynajmniej trzy topy) dał się we znaki. Co więcej, finał musiał pomieścić osiem osób, albowiem wśród sześciu najlepszych rezultatów dwa należały do zawodniczek spoza Polski, tymczasem obowiązujące od niedawna przepisy wymagają szóstki polskich nazwisk. W takich sytuacjach oznacza rozszerzenie składu ostatniej rundy.

Finał wywalczyła między innymi Karina Mirosław (fot. FB Skarpa Lublin)

Finał wywalczyła między innymi Karina Mirosław (fot. FB Skarpa Lublin)

Nie wpływa to dobrze na humory organizatorów (dobry finał nie powinien być za długi), prędka reforma tej reformy wydaje się koniecznością (o tym również na blogu). Z damskiego poranka zapamiętamy wszakże pasjonującą walkę Joanny “Niedźwiedź” Niechwiedowicz na ostatnim problemie. Ten wygrany z samą sobą pojedynek dał jej finał, a nam emocje.

Znacznie ciekawiej przebiegła półfinałowa rywalizacja panów

Jedynka, “rozbiegówka”, powiała dawnymi czasy (i nie był to ostatni taki akcent w niedzielę) – bald długi, raczej powietrzno-nożny, bez zbędnych ceregieli. Silniejszych rozgrzewał, słabszych uczył szanowania prób. Trafiony. Nie mniej siłowa, ale już znanie bardziej “nowoczesna” w charakterze dwójka również dawała do zrozumienia, że tym razem sama technika nie wystarczy do awansu. Trojki nie skończył nikt, a szkoda, albowiem był to najpiękniejszy problem tej rundy, jeśli nie całych zawodów. Wymagał krzepy, to prawda, ale tylko po to, ażeby umożliwić zawodnikom zmierzenie się ze zjeżdżającymi paczkami na nogi i działającymi w niewygodne strony chwytami.

Wielką klasę pokazał tam, jako jedyny, Serhij Topiszko i szkoda, że nie uwieńczył swojego występu zasłużonym, wyróżniającym topem. Poza tym półfinał pokazał wyraźnie, kto jest rasowym balderowcem-zawodnikiem, a kto zbyt często wiąże się liną. Sierhiej, “Olo” Romanowski i Jakub Główka wyraźnie odstawali od reszty poziomem prezentowanej siły i zasłużenie zajęli pierwsze trzy miejsca przed finałem – Ukrainiec jako trzeci, “Olo” drugi, zaś imponująco zdeterminowany i skuteczny Jakub – pierwszy. Poza nimi w finale jeszcze pięć osób, gdyż poza Siergiejem nieźle poczynał sobie również Stanisław Klesznow.

Olo Romanowski ((fot. Maks Szynkarenko / profil FB Maksa)

Olo Romanowski ((fot. Maks Szynkarenko / profil FB Maksa)

Prognozy na finał sprawdziły się… na początek panie

Znakomity poziom półfinałowych kłopotów sprzyjał korzystnym prognozom przed finałem. Nie przeliczyliśmy się – podobnie jak poprzednio, było bardzo wspinaczkowo (w klasycznym tego słowa znaczeniu) i paczkowo zarazem. Również w finale nie zabrakło elementu retrospektywnego – męska trójka była niemal żywcem wyjęta z początku stulecia: “polish climbing” po dobrych chwytach, wymagający napowietrznej pracy nóg oraz solidnej dozy wytrzymałości. Na plus chwytowym zaliczyć należy również agresywny skok na damskiej jedynce. Ten nielubiany przez dziewczęta rodzaj przechwytu regularnie już pojawia się na zawodach i trzeba przyznać, że powoli przynosi to pożądane rezultaty; rodzime damy jak gdyby zaczęły przełamywać swoje kontr-dynamiczne uprzedzenia.

Tym bardziej przeto przykrość, że jedynka owa nie doczekała się pogromczyni, jakkolwiek połowa finalistek podołała startowej bańce. Na szczególną w tym miejscu uwagę zasłużył występ 16-letniej Idy Kupś (linowe 8b na koncie), bezsprzecznie największej nadziei damskiego wspinania w Polsce, która ze skokiem nie miała najmniejszych problemów, czego nie można powiedzieć o jej bardziej doświadczonych koleżankach.

Świetny występ Idy Kupś (fot. Maks Szynkarenko / profil FB Maksa)

Świetny występ Idy Kupś (fot. Maks Szynkarenko / profil FB Maksa)

Dwójka była zdecydowanie najprostszym z finałowych problemów. Joanna Niechwiedowicz i Elena Jarowa nie podołały jej jako jedyne, zarazem finalnie zajmując dwa ostatnie miejsca w rundzie. Odpowiadała zatem na pytanie, kto może w tym finale powalczyć. Techniczna trójka wyeliminowała z zabawy Olgę Niemiec, pokonało ją pięć najlepszych zawodniczek poznańskiego Pucharu. Nareszcie elegancka, wspinaczkowa czwórka pozwoliła Idzie Kupś udowodnić znaną skądinąd prawdę, że pomimo młodego wieku jest silniejsza od pozostałych finalistek, zaś Paulinie Kalandyk, iż treningi na Bloco nie idą na marne. Paulina jako jedyna potrafiła poprawnie usiąść na nodze w kluczowym miejscu pod topem, co też pozwoliło warszawiance (słoiki wysyłane są z Rzeszowa) zasłużyć na drugi stopień podium. Trzecia była – bezbłędna na dwóch balderach – Margarita Zacharowa, a najlepsza niedawno w Zakopanem Daszka Brylowa dopiero czwarta.

Dekoracja Pucharu Polski w boulderingu w poznańskim Blokhausie, od lewej: Karina Mirosław (5. miejsce), Ida Kupś (1. miejsce), Paulina Kalandyk (2. miejsce) - fot. arch. Skarpa Lublin

Dekoracja Pucharu Polski w boulderingu w poznańskim Blokhausie, od lewej: Karina Mirosław (5. miejsce), Ida Kupś (1. miejsce), Paulina Kalandyk (2. miejsce) – fot. arch. Skarpa Lublin

Panowie, oj panowie!

Po raz drugi z rzędu najlepsi polscy zawodnicy musieli uznać wyższość finalisty Pucharu Świata w Monachium, Sierhija Topiszki. Trudno nawet powiedzieć, czy Ukrainiec jest od naszych lepszym wspinaczem (w sensie techniki, pomysłowości, doświadczenia) – jest po prostu w wystarczającym stopniu silniejszy. I mimo iż Siergiej popełniał w Poznaniu błędy, ostatecznie nie zatrzymał go żaden z finałowych kłopotów.

Ani C-kształtna (trawers w lewo, potem do góry i w prawo do topu) jedynka, przykręcona notabene bez użycia pojedynczego chwytu (same paczki!); ani radosna, siłowa dwójka po oblakach; ani “historyczna”, wspomniana już przez nas, trójka. Nie zatrzymała go także ładna wspinaczkowo, lekko kompresyjna przystawka ostatnia, na której pozwolił sobie cofnąć się w miejscu, z którego nieliczni byli w stanie pójść dalej. I chociaż nie zabrakło pojedynczych błędów (sam Sierhij przyznawał, że nie jest w optymalnej dyspozycji), to jednak zdeklasował resztę wyraźnie.

Inna rzecz, że “Olo” Romanowski od dawna nie jest już w takiej formie, do jakiej przyzwyczaił nas dwa lata temu, wygrywając wszystkie zawody, w których zgodził się łaskawie wystartować. “Cesarz warszawskiego wspinania” nie ukrywa, że chwilowo oddalił się od swojej wspinaczkowej doskonałości i trzeba przyznać – było to widać. “Olo” wspinał się poprawnie (na tyle poprawnie, że dało mu to drugie, a najlepsze wśród Polaków, miejsce), ale tylko poprawnie i próżno czekaliśmy owego błysku, jakim potrafi czarować.

Trzecie miejsce dla Jakuba Jodłowskiego, ciągle zbyt słabego do roli dominatora, zarazem zbyt silnego, aby go lekceważyć. Honor krakusów (wspinaczy znakomitych, którym jednak w Poznaniu nadspodziewanie rzadko zginały się ręce) obronił Piotrek “Skręcik” Czarnecki, co prawda poza podium w generalnej klasyfikacji zawodów, ale przynajmniej trzeci z Polaków (co daje cenne punkty pucharowe). No i na czwartym, w skali krajowego podwórka, miejscu nie kto inny, a Jakub Główka… “Tradycyjne” miejsce Jakubowe w Poznaniu tym smutniejsze, że poprzedzone rewelacyjnym w jego wykonaniu półfinałem. Wygląda na to, że Jakub w finałach walczy sam ze sobą, a w związku z tym im jest silniejszy, tym… No, właśnie!

Wyniki finałów

Wyniki finałów

***

Weekendowe zawody poznańskie nie zawiodły. Znakomita ściana (szczególnie “grzyb” pośrodku hali, świetnie pomyślany, cieszy oko balderowca) dała okazję do popisu chwytowym, a ci się popisali. Sympatyczna atmosfera pozwalała odczuć radość organizatorów z goszczenia pucharowej imprezy i udzielała się gościom. Obecność piwa w barku dawała ulgę tym, którzy odpadli z rywalizacji.

Tym samym dobrze wpisał się Poznań w ten, miejmy nadzieję, przełomowy sezon, w którym nareszcie uda się rozegrać cykl pucharowy pełną gębą. Dodajmy – cykl, który udowadnia przy okazji jakość rodzimych balderowni. Tych zaś coraz więcej, w związku z czym w październiku zapraszamy do Trójmiasta!

Andrzej Mecherzyński-Wiktor




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Małe uzupełnienie... [4]
    "Po raz pierwszy za nami wielkopolski Puchar Polski. Przez ponad…

    22-09-2015
    lukmul