7 sierpnia 2015 18:21

Kinga Baranowska – „Gasherbrum II jest górą nieprzyjazną i niebezpieczną”

17 lipca Kinga Baranowska osiągnęła wierzchołek Gasherbruma II, to był jej dziewiąty ośmiotysięcznik w karierze. Po wejściu na ten szczyt nasza obecnie najlepsza himalaistka ma największą wśród Polek liczbę zdobytych ośmiotysięczników. Kolejne dni przyniosły tragiczny w skutkach wypadek Olka Ostrowskiego na tym samym szczycie. Zapraszamy do przeczytania rozmowy na temat wydarzeń na Gasherbrumie II, którą z Kingą przeprowadził Kacper Tekieli.

Droga do Obozu III (fot. Kinga Baranowska)

Droga do Obozu III (fot. Kinga Baranowska)

***

Kacper Tekieli: Na początku gratuluję kolejnego ośmiotysięcznika. Gasherbrum II to jeden z łatwiejszych szczytów tej kategorii, jeśli w ogóle można tak nazwać tak wysoką górę. Może jednak pokusisz się o porównanie trudności GII do trudności innych gigantów z Twojej kolekcji?

Kinga Baranowska: Gasherbrum II to góra lawin i szczelin, przynajmniej w tym roku tak było. Ze względu na zagrożenia uważam ją więc za górę niebezpieczną, dlatego nie uplasowałabym jej wśród łatwiejszych szczytow wśród ośmiotysięczników. Jeśli chodzi o trudności techniczne na drodze klasycznej – są podobne do tych na Cho Oyu.

Kinga Baranowska

Kinga Baranowska

Ośmiotysięczniki Kingi Baranowskiej:

Czy oprócz towarzyszącego Tobie Hapsa ktoś jeszcze wchodził w skład Twojego zespołu? 

Nie, nikt więcej. W tym roku późno zdecydowałam się na wyprawę do Pakistanu. Trzęsięnie ziemi w Nepalu przerwało moją wiosenną ekspedycję w Himalajach. Dopiero po powrocie z Nepalu zaczęłam się interesować na poważnie wyjazdem, jednakże kłopot był „z kim jechać“. Wiadomo, że na Gasherbrumie trzeba iść praktycznie cały czas związanym, szczególnie przez lodowiec. Poprosiłam pakistańską agencję o kogoś, kto mógłby mi towarzyszyć. Padło na tragarza wysokościowego (HAP’sa, jak się sami w skrócie przedstawiają – High Altitude Porter) Bashira, który wcześniej był tylko na dwóch wyprawach, ale stworzyliśmy dobry zespół. Jestem zadowolona z tej współpracy.

Tegoroczny sezon zakończył się jedynie siedemnastoma wejściami na ośmiotysięczniki, w tym siedmioma za sprawą uczestników wypraw komercyjnych. Czy Twój zespół napotkał jakieś trudności w drodze na szczyt?

W nocy przed wyjściem mieliśmy prawdziwy sztorm, zaczął padać śnieg i wiać silny wiatr. Z tego względu nie wiedzieliśmy, czy w ogóle wyjdziemy do góry. Ekipa na Gasherbrumie I zawróciła. Zasypało też ślady poprzedniego zespołu, który atakował szczyt. Ale na szczęście około 2 w nocy się uspokoiło i ruszyliśmy. Oprócz głębokiego śniegu nie natrafiliśmy na inne trudności. Była to po prostu ostra „wyrypa“ w głębokim śniegu i palącym słońcu. Trzeba też było uważać na lawiny.

W drodze do obozu II (fot. Kinga Baranowska)

W drodze do obozu II (fot. Kinga Baranowska)

Pytam również o Twoje zaplecze kondycyjne, masz za sobą wejścia na Kandzendzongę i Lhotse, oczywiście bez tlenu. Czy Gasherbrum to w związku z tym „bułka z masłem”? Ile miałaś wyjść aklimatyzacyjnych?

Na Gasherbrumie II stanęłam w piątek 17 lipca, dokładnie 15-tego dnia od przyjścia do bazy. To szybko. Ale też ja dość szybko się aklimatyzuję. Musiałam tylko nauczyć Bashira, jak chodzić bardziej „na lekko“ i „na szybko“, bo ważne by miał ten sam poziom aklimatyzacji co ja. Mieliśmy jedno wyjście nocą do jedynki (5900 m). Następne moje wyjście było bezpośrednio do dwójki (6500 m, co zajęło mi około10 godzin). Spędziłam tam dwie noce i w międzyczasie wyszłam aklimatyzacyjnie do obozu III (6900 m, bez spania tam). No i trzecie wyjście – obóz I, kolejna noc obóz II, trzecia noc – obóz IV (7300 m), czwarta noc – szczyt.

Wszyscy poruszali się bezwzględnie w nocy, gdy śnieg był choćby minimalnie zmrożony, ze względu na zagrożenie lawinowe i szczeliny. W drugiej części wyprawy temperatura nawet w nocy nie spadała poniżej zera, co powodowało duże trudności z przemieszczaniem się przez lodowiec. Oczywiste jest, że stając po dwóch tygodniach na szczycie, nie przebywałam zbyt wiele w bazie. Każda ekipa miała też za zadanie wynieść liny poręczowe do góry, co też uczyniliśmy.

Czy Gasherbrum II to „bułka z masłem“? Oczywiście niskie ośmiotysięczniki mają się nijak do wysokich. W przypadku wysokiego nigdy nie mogłabym sobie pozwolić na atak szczytowy już przy trzecim wyjściu – po dwóch tygodniach. Pod względem aklimatyzacyjnym jest dużo, dużo łatwiej, ale Gasherbrum II jest górą nieprzyjazną i niebezpieczną. W każdej sekundzie musisz obserwować partnera, czy wpada już do szczeliny i go szybko wyłapać, czy jeszcze nie. Kilka ekip zrezygnowało tylko z tego względu, że było po prostu niebezpiecznie m.in. słoweńska ekipa narciarza Davo Karnicara.

Miałam pozwolenie na oba Gasherbrumy, jednakże po zejściu ze szczytu GII nie czułam się na siłach, by pójść na kolejny ośmiotysięcznik, tym bardziej, że nie miałabym w ogóle czasu na minimalny choćby odpoczynek. Rozpoczynało się akurat drugie okno pogodowe. Kompletnie straciłam głos, wzięłam profilaktycznie antybiotyk, żeby zapobiec infekcji gardła. W piątek 17 lipca stałam na szczycie GII, w niedzielę zeszłam do bazy, a we wtorek 21 lipca stwierdziłam, że kończę wyprawę, gdyż jestem zbyt wolna i słaba by atakować kolejny szczyt – GI.

Ostatnie metry przed obozem drugim (fot. Kinga Baranowska)

Ostatnie metry przed obozem drugim (fot. Kinga Baranowska)

Sześć dni po Waszym szczęśliwym powrocie do bazy zdarzył się wypadek, w którym zaginął Olek Ostrowski. Kto i na jakim etapie akcji poszukiwawczej zawiadomił Cię o tym fakcie?

Dowiedziałam się od dwójki Polaków (dwóch Michałów). Przyszli do mojej mesy i powiedzieli, że Olek zniknął. Oni zaś dowiedzieli się od jedynej osoby, która została w bazie Olka – od Chilijczyka Tomasa, który miał kontakt radiowy ze swoimi rodakami w obozie II. Było to w sobotę 25 lipca między godz. 12 a 13 w południe. Pakowaliśmy się wtedy wszyscy (z mojej agencji Blue Sky), bo tego dnia zaczęli przychodzić nasi tragarze. Następnego dnia, w niedzielę o godz. 6 rano, mieliśmy opuścić bazę.

Zwykle w pierwszej kolejności próbuje się włączyć do akcji „śmigło”. Tym razem się nie udało, co stanęło na przeszkodzie?

Śmigło zaczęliśmy uruchamiać niemalże od razu, mimo że nawet nie wiedzieliśmy do końca co się dzieje o góry. Okazało się, że nikt nie ma telefonu satelitarnego „na chodzie“, bo już jest końcówka wyprawy i prawie nikogo nie ma w bazie, więc w pierwszej kolejności poprosiłam moich przyjaciół z Polski, by mi naładowali jak najszybciej mój telefon (bezpośrednio przez amerykańską stronę, bo był weekend).

Następnie poprosiłam Tomasa, by mi dał wszystkie namiary: na ich agenta z Lela Peak, na rodzinę Olka (Olek zostawił kontakt do brata), na jego ubezpieczenie. Generalnie o wszystko, co miał na temat Olka. Dodam, że nie znałam się wcześniej z Olkiem, a w bazie też nie było zbyt wiele czasu na pogaduchy.

Okazało się, że Olek nie wpłacił depozytu na helikopter (1 tys. USD), a bez tego firma helikopterowa nie ruszy się z miejsca. W tej sytuacji poprosiłam agenta z Lela Peak, by zgodził się wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni – na szczęście był przychylny i pomocny.

Zadzwoniłam do ubezpieczyciela w Polsce i zgłosiłam wypadek. Niestety, Olek nie zostawił też nikomu swego ubezpieczenia ani upoważnienia, by poznać jego zakres (firma ubezpieczeniowa nie chciała udzielić nam takich informacji). Nie miał go również jego agent, a był tym żywo zainteresowany, bo helikoptery w Pakistanie należą do wojska i są mega drogie (około 100 tys. PLN przelot). Musiałam przejść się do bazy Olka i przeszukać jego namiot. Okazało się, że ubezpieczenie jest bardzo dobre i jest w stanie pokryć koszty helikoptera. W międzyczasie usłyszałam od oficera łącznikowego, że helikopter i tak dziś nie wyleci ze Skardu, gdyż po południu pogoda jest nielotna.

Skontaktowałam się również z rodziną Olka. Zależało mi, by o wypadku dowiedzieli się bezpośrednio od nas, a nie z mediów. Byliśmy w stałym kontakcie. Zarówno ojciec, jak i brat Olka, byli na bieżąco informowani o tym, co się dzieje w bazie.

Udało się też skontaktować z Piotrem Śnigórskim przez radio Chilijczyków (radio i tel. satelitarny miał ze sobą Olek, oba nie odpowiadały na wezwania). Powiedział, że spróbuje dotrzeć do tego miejsca i wiem, że próbował. Potem jeszcze powiedział, że pójdzie ponownie w nocy wraz z innymi, kiedy śnieg będzie bardziej zmrożony, bo teraz w ciągu dnia cały stok wisi na włosku z powodu lawin.

Czy nie było możliwości desantowania ratowników lub ochotników powyżej icefallu?

Zapytałam oczywiście o taką możliwość. W odpowiedzi usłyszałam, że w historii Gasherbrumów był tylko jeden przypadek wylądowania helikoptera w obozie I (na 5900 m). W 2003 roku zwieziono osobę ze złamaną ręką. Praktycznie nie chcieli na ten temat rozmawiać. Oni się boją tam lądować. Trzeba pamiętać, że są to duże, ciężkie helikoptery, w niczym nie przypominają naszych helikopterów ratunkowych czy tych z Nepalu.

Trzeba też pamiętać, że o sukcesie takiej akcji decyduje czas. Chodzi o hipotermię. Mimo że normalnie do dwójki idzie się dwa dni (a raczej dwie noce), postanowiłam poszukać kogoś, kto mógłby i był w stanie pójść bezpośrednio z bazy (5100 m) do obozu II na 6500 m jeszcze tej nocy i to w szybkim tempie. Nie było to łatwe, bo musiały to być osoby „na chodzie“, a w bazie były same „niedobitki“, czyli zazwyczaj osoby, które z powodów zdrowotnych wycofały się z ataku szczytowego. Gdyby poszły osoby chore, za chwilę mielibyśmy drugą akcję ratunkową. Ponadto icefall był już w tak złym stanie, że ekipa słoweńska, która parę dni wcześniej wybrała się do obozu I, wycofała się w połowie drogi, bo nie mogła znaleźć przejścia przez szczeliny i zrezygnowała z wyprawy. Niektóre szczeliny pootwierały się na szerokość 10 metrów. Trzeba już było kluczyć jak w labiryncie, by znaleźć jakąkolwiek drogę.

Wreszcie po długich negocjacjach (uwierz mi, negocjacje dla kobiety w kraju muzułmańskim nie są łatwe) udało mi się znaleźć trzech sensownych HAP’sów. Z pomocą oficera łącznikowego z agencji Lela Peak, który bardzo starał się mi pomóc, spisaliśmy z nimi umowę (na ich prośbę) i o północy ruszyli do góry. W pogotowiu od rana w niedzielę był też helikopter, w razie gdyby udało się znaleźć Olka żywego lub martwego.

Czy po zejściu Hiszpanów z Gasherbruma I rozmawiałaś na temat miejsca wypadku, czy da się je dokładnie określić? Jak duża była deska śnieżna, którą podciął Olek?

Na Gasherbrumie I była trójka wspinaczy, z którymi notabene dzieliłam razem bazę. Byli to: Yannik Graziani (Francuz), Ferran Latorre (Katalończyk) oraz Thomas Seidensticker (Niemiec). W sobotę po południu od razu skontaktowałam się też z nimi. Oddzwonił Yannik, który powiedział, że widział wraz z Sadikiem (ich HAPsem), gdy schodzili do obozu I z GI, jak Olek zjeżdżał na nartach z obozu II na Gasherbrumie II, w pewnym momencie podciął lawinę i razem z nią zjeżdżał, następnie stracił równowagę i zaczął spadać. Wpadł do szczeliny, po czym lawina go sobą przykryła.

Podali miejsce wypadku i która to szczelina. Mimo tak przytłaczających informacji stwierdziłam, że trzeba wysłać HAPsów, by sprawdzili to miejsce. Może zdarzy się cud i Olek gdzieś tam przeżył, czeka. HAPsi odezwali się dopiero w poniedziałek wieczorem, przez długi czas nie mieliśmy z nimi kontaktu i nie ukrywam, że bardzo martwiłam się o ich bezpieczeństwo.

Ile osób znajdowało się w tamtej chwili w bazie, a ile osób działało powyżej?

W bazie nie było wielu wspinaczy, bo większość już zwinęła swe bazy i zeszła w dół. Reszta działała u góry, bo było drugie okno pogodowe. Zostały tylko te osoby, które nie czuły się na siłach atakować szczytu, albo chore. Musiały czekać na swoją grupę, bo od tego roku w Pakistanie jest przepis, że grupa musi wracać razem. W bazie byli też HAPsi.

Powyżej bazy była trójka wspinaczy w obozie I plus ich HAPs – Sadik, którzy schodzili właśnie z GI oraz, jeśli się nie mylę, siedmiu wspinaczy w obozie II na GII.

Do kraju spłynęły wiadomości o tym, że koordynowałaś akcję poszukiwawczą. Na jakie problemy napotkałaś ? Czy wspinacze byli skłonni do współpracy?

Koordynacją, mówiąc krótko, nie miał się kto zająć, bo jak wspomniałam, nie było za dużo ludzi w bazie. Dosyć naturalnie wyszło, że się tym zajmę, bo po pierwsze Olek był z Polski, po drugie myślałam cały czas o jego rodzinie w kraju, by jakoś im pomóc. Trudno, żeby Chilijczyk, który był z bazy Olka kontaktował się z rodzicami po hiszpańsku lub łamanym angielskim. Nie wykonałam żadnego telefonu do dziennikarzy i nie wiem kto podał informację do mediów, że to ja „koordynuję tę akcję“. A takie informacje znalazłam w sieci.

Mogę opowiedzieć sytuację z bazy. Jak było w obozie I i II wiem tylko z przekazów. Generalnie największym problemem są zaostrzenia, które wprowadzono w Pakistanie. Z tego też powodu dochodziło do ciągłych kłótni między wspinaczami, a oficerami łącznikowymi, którzy podejrzewam dostali też mega restrykcyjne polecenia z góry. Kiedy zdecydowałam się, że nie będę kontynuować akcji górskiej na GI, postanowiłam czym prędzej wracać do kraju. Okazało się to niemożliwe.

Moja agencja Blue Sky miała trzy bazy pod Gasherbrumami. Chciałam wracać z chłopakami z Polski z sąsiedniej bazy. Usłyszeliśmy, że musimy zostać w bazie tak długo, dopóki ostatnia osoba nie zakończy wyprawy, bo musi z nami wszystkimi wracać oficer łącznikowy. Mogło to nawet trwać jeszcze ze dwa tygodnie. Byliśmy bardzo zaskoczeni, bo wcześniej nie było o tym mowy.

Irańczyk z naszej agencji, któremu umierała w szpitalu matka, błagał ze łzami w oczach o możliwość powrotu. Nie dostał pozwolenia. Doszło do ciężkiej awantury, zadzwoniłam nawet do konsula do polskiej ambasady w Islamabadzie. Po rozmowie z konsulem (za co mu bardzo dziękuję) nasz oficer uznał, że „zobaczy co da się zrobić“. Koniec końców miał przydzielić nas do innego oficera łącznikowego i mieliśmy jeszcze w tym tygodniu wracać z karawaną. W rezultacie porterzy przyszli dopiero w sobotę (choć mieli w czwartek), bo był ich deficyt. W końcu całe Baltoro się zwijało, również K2 i Broad Peak, gdzie zaczęły schodzić lawiny i wspinacze opuszczali bazy.

Tak więc – generalnie klimat w bazie jest zupełnie inny niż kiedyś, a mam porównanie, bo jest to moja piąta wyprawa w tym kraju. Każdą rzecz trzeba konsultować teraz z oficerem łącznikowym, czego wcześniej nie było.

W sobotę po południu, po wypadku Olka, oznajmiłam, że jednak nie wracam do Polski, zostaję w bazie. Spotkało mnie mnóstwo nieprzyjemności po tym, jak parę dni wcześniej zrobiłam raban, by móc wracać jak najwcześniej. Ale było już mi wszystko jedno. Wysłałam w niedzielę rano swoje bagaże z porterami, a sama zostałam w bazie. Reszta grupy poszła.

Czy wspinacze byli skłonni do współpracy? Tak. Sporo ludzi w bazie przyszło do naszej mesy i pytali, czy można jakoś pomóc. Niektórzy oferowali własne oszczędności, by zapłacić za HAP’sów. Jednak nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy ktoś z nich był na siłach, by pójść do góry. Poprosiłam HAP’sów, bo wg mnie byli najszybsi i najsilniejsi z tych, co zostali w bazie.

Jakie jeszcze problemy napotkałam? Problemem był niekończący się dzwoniący telefon. Dzwonili dziennikarze. Wykonałam dziesiątki telefonów do rodziny Olka i Piotra Śnigórskiego, do agenta Lela Peak, do PZA do Jurka Natkańskiego, do ubezpieczyciela, do firmy helikopterowej…

Nie miałam nawet czasu, by podładować baterię, a chciałam by rodzina mogła w każdej chwili zadzwonić (ojciec Olka również prosił, bym była pod telefonem, bo to ich jedyny kontakt z bazą). Niestety, nie mamy tam wtyczki z prądem, jest tylko solar słoneczny. Raz zadzwoniła dziennikarka podszywająca się pod kogoś z rodziny. Raz ktoś, kto krzyczał do słuchawki rozpaczliwym głosem i płakał…

Ustaliłam z Jurkiem Natkańskim, że wcale nie będę się kontaktować z mediami, a jedyną osobą odpowiedzialną za przekazy do mediów będzie właśnie Jurek. To jemu zdawałam wszystkie relacje i z nim konsultowałam się w różnych sprawach.

Co jeszcze było trudne? Przyjąć ze spokojem reakcje ludzi na śmierć. Rozumiem, że wszystkie wynikały z bezsilności i bezradności, bo śmierć jest bardzo trudnym tematem dla wszystkich. Wysłuchać i działać dalej.

Trudne też było to, co napisał Andrzej Bargiel*, który przyszedł w niedzielę około godz. 20 do naszej bazy i został tam jeden dzień (poniedziałek), po czym udzielił wywiadu. Było mi ogromnie przykro, bo wrzucił wszystkich do jednego worka i wydał osąd. Rozumiem emocje i bezsilność w takich sytuacjach (sama straciłam kilka bliskich osób w górach), ale za swoje czyny i słowa powinniśmy brać odpowiedzialność.

Tragedia, która się rozegrała, przyćmiła inne wydarzenia, jednak chciałbym wrócić na chwilę do Twojej działalności. Planowałaś również wejście na Gasherbrum I. Czy w związku z tym można się Ciebie tam spodziewać w następnym sezonie,  czy też nie myślisz jeszcze o górach wysokich? 

Chyba za wcześnie by o tym mówić. Jestem w tej chwili zmęczona i chciałabym odsapnąć po tych wszystkich wydarzeniach, które mnie też bardzo dotknęły. Przede wszystkim chciałabym jeszcze raz przekazać Rodzinie Olka wyrazy współczucia.

Jeśli chodzi o Gasherbrum I, to niestety krążą pogłoski o zamknięciu tego rejonu dla turystów i wspinaczy w ciągu najbliższych paru lat. Zobaczymy, co czas pokaże.

 Gratuluję kolejnego sukcesu i dziękuję za poświęcony czas.

* Andrzej Bargiel udzielił emocjonalnego wywiadu RMF24, w którym powiedział m.in. „Trochę mi wstyd za tych wszystkich wspinaczy, którzy byli w bazie pod Gaszerbrumami, bo nikt się w poszukiwania Olka nie zaangażował. Standardy, które panują teraz w górach, są bardzo przykre”.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum