12 marca 2015 12:41

Igranie z lodem – rzecz o najnowszej książce Simone Moro „Zew lodu”

Podtytuł: ośmiotysięczniki zimą – moje prawie niemożliwe marzenie jest lapidarnie ujętą ideą przewodnią książki Zew Lodu. Simone Moro opowiada o początkach swojej fascynacji górami, o pierwszych, pozytywnych wrażeniach ze zdobywania gór zimą, o tym, jak uczynił zimowy himalaizm swoim pomysłem na życie.

Zew-lodu-(Simone-Moro)

Autor pragnie pokazać czytelnikowi góry najwyższe z lotu ptaka (a raczej śmigłowca), ale i przybliżyć klaustrofobiczną atmosferę zasypywanego śniegiem namiotu, stanowiącego jedyne schronienie przed lodowatym wiatrem i zabójczym mrozem. Jednak przede wszystkim ma to być opowieść o ludziach, którym autor zawdzięcza inspirację, odnalezienie życiowego celu, poczucie spełnienia i szczęścia.

Tragiczna śmierć Anatolija Bukriejewa w lawinie na południowej ścianie Annapurny (25 grudnia 1997 roku) przerwała głęboką przyjacielską relację i postawiła ocalałego wówczas cudem Simone Moro przed pytaniem o sens i kierunek dalszego uprawiania alpinizmu. Wkrótce po tej tragedii Moro związał się liną z Denisem Urubko i w konsekwencji nawiązał równie trwałą i wartościową znajomość. Obu partnerom wyprawowym Moro poświęca w swojej książce bardzo dużo uwagi, niemalże gloryfikując ich predyspozycje psychofizyczne w przekonywujących szczerością ustępach o znaczeniu przyjaźni, ale także w kreśleniu nieco infantylnych w swej kurtuazji dialogów, mających ubarwiać opis górskiej akcji.

Niektórych odbiorców może zaskakiwać, że o swoich dwóch najlepiej dobranych partnerach wspinaczkowych Moro mówi ze znacznie większym natężeniem emocji, niż o swojej żonie, Barbarze Zwerger, której poświęca zaledwie dwa krótkie ustępy książki. Należy jednak uczciwie przyznać, iż jej rola musiała zostać ograniczona do minimum, jeśli Moro miał skupić się głównie na eksploracji Himalajów zimą.

Włoch deklaruje wszem i wobec dług wdzięczności wobec polskich himalaistów czy organizatorów wypraw, przede wszystkim Kukuczki, Wielickiego, Pustelnika, Hajzera, Zawady. Wspomina także o dokonaniach współczesnych Lodowych Wojowników, szczególnym sentymentem darząc świętej pamięci Piotra Morawskiego (z którym zdobył Sziszapangmę zimą 2005 roku). Docenia ich imponującą determinację, sprawność w działaniu, poczucie odpowiedzialności, kręgosłup moralny. Nie przeszkadza mu to jednak, niczym sztubakowi depczącemu po palcach tańczącej z nim na balu studniówkowym nauczycielce, podważać kwalifikację polskich wypraw na podstawie terminu ich rozpoczęcia, przypadającego na jesień, a nie zimę.

Jawi się tu Włoch jako surowy obserwant czy może raczej zarozumiały purysta, skrupulatnie korzystający z dobrodziejstw techniki, by mieścić się w terminach kalendarzowej zimy. Trudno znaleźć uzasadnienie dla jego dwuznacznej postawy i lekceważeniu realiów działania wypraw w latach 80. ubiegłego wieku, takich jak wynajmowanie tragarzy, a nie helikoptera, by dotrzeć do bazy, czy korzystanie ze znacznie mniej precyzyjnych niż obecne prognoz pogody. Mamy więc oficjalne ukłony, jak choćby szumna deklaracja o ideowym porozumieniu z Polakami – i mniej oficjalne prztyczki.

Najjaśniejszymi punktami książki są: historia uroczej, chłopięcej fascynacji helikopterami i która z rozentuzjazmowanego pasażera uczyniła samodzielnego pilota oraz inicjatora himalajskiej służby ratowniczej oraz chwile, w których Moro z czułością wypowiada się na temat swoich relacji z dziećmi.

Charakterystyczna dla narracji Moro jest sztampowość form wyobrażeniowych, monochromatyczne obrazowanie, niemalże szkolna przewidywalność wyrażeń, a niekiedy nużąca drobiazgowość w opisie szczegółów wypraw. Prozę Włocha cechuje w wielu momentach uduchowienie porównywalne stanowi upojenia alkoholowego, kiedy to Moro natchnionym tonem proklamuje zgłębienie istoty alpinizmu: mistyczne doświadczenie, wyraz indywidualizmu, arena wolności. Taka emfaza byłaby na miejscu, gdyby nie towarzyszyły jej liczne ukłony w stronę wyidealizowanych do granic dobrego smaku sponsorów.

Metaforycznie podsumowując: Simone Moro, pisząc Zew lodu, zapędził się o jeden szczyt za daleko. Nadanie spontanicznym, a przy tym niezredagowanym porządnie zapiskom epickiej formy powieści oraz nastroju powagi w głoszeniu głębokich przemyśleń sprawia wrażenie nieprzystawalności. Mnóstwo jest w książce zgrzytów, nierówności stylowej, chaosu, przypadkowości. Ponaglany przez wydawcę, Moro pisze w wyraźnie nerwowym pośpiechu, nie zawsze zachowując najprostszą z konsekwencji – chronologiczny układ wydarzeń.

Efektem sięgnięcia po wypróbowaną już wielokrotnie w literaturze dokumentarnej formę dwóch równoczesnych wątków: retrospektywnej opowieści i dziennika wyprawy jest niestety zamieszanie. Z drugiej jednak strony, Włoch zdradza duże doświadczenie w zakresie autokreacji i sprytnym ukrywaniu mniej chwalebnych wątków swojej himalajskiej działalności, na czele z kontrowersjami wokół (zakwestionowanego przez Ryszarda Pawłowskiego) zdobycia Lhotse w 1994 roku.

Recepcji książki nie ułatwiają liczne wpadki w tłumaczeniu. Nawet coraz śmielsi na internetowych forach apologeci dysleksji nie pogodzą się z rażącymi niedociągnięciami czy wręcz błędami merytorycznymi, takimi jak zasada przyznawania tytułu „śnieżnej pantery” za zdobycie pięciu ośmiotysięczników (sic!) na terenie byłego Związku Radzieckiego czy wysokość Chan Tengri (7100 m n.p.m.[?]).

Simone Moro jest nie tylko człowiekiem sympatycznym i zasłużenie popularnym. Swojej pracy, determinacji, życiowej pasji, umiejętności współpracy z ludźmi i wrażliwości na ich potrzeby zawdzięcza on liczne sukcesy w eksploracji gór najwyższych. Wielka szkoda, że nie postarał się o to, by zaprezentować je w ciekawszy dla czytelnika sposób. Studniówka to nie tylko tradycyjny debiut – lecz także wyraźny znak, że zbliża się matura. Moro jednakowoż debiutantem nie jest.

Miłośnicy literatury górskiej mieli już okazję posmakować jego pióra w Komecie nad Annapurną, a także poznać go, dzięki prelekcjom czy wywiadom, jako zapalonego, ujmującego poczuciem humoru i bezpretensjonalnego gawędziarza. Pozostaje mieć nadzieję, że powstanie kolejna książka – pisana w mniej „ekstremalnych warunkach” (o czym dramatycznie informuje nas nota na okładce) – za to gruntownie przemyślana, mniej zależna od sponsorów, solidnie zredagowana, a później rzetelnie tłumaczona. Jednym słowem – lepsza.

Ilona „Księżniczka” Łęcka

Książka jest dostępna w atrakcyjnej cenie w księgarni wspinanie.pl.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum