Miejsce absolutnego oddalenia – Pik Kosmos 2014
Dzień drugi, trzeci i czwarty – płaskowyż
Jaki jest najlepszy sport? Ernest Hemingway mówił, że: „są tylko trzy prawdziwe dyscypliny sportowe. Wyścigi samochodowe, walki byków i alpinizm, reszta to tylko gry”. Mylił się. Jest jeszcze czwarty prawdziwy sport – transport. Nic tak nie hartuje, jak niekończące się przerzucanie wyposażenia przez rozłożysty płaskowyż, do oddalonej o 14 kilometrów doliny, która u zbiegu dwóch lodowcowych rzek, znajduje się jakieś 600 metrów niżej, i trzeba tą drogę pokonać wielokrotnie. Przekonali się o tym Michał Kasprowicz, Wojtek Ryczer i Rafał Zając, którzy w 2009 roku eksplorowali lodowiec Fersmana i jedną ze swoich dróg na Piku Granica nazwali właśnie Nordic Walking.
31 lipca rozpoczynamy pierwszą kosmiczną sztafetę. Przekraczamy rzekę lodowcową, u brzegu której rozłożyliśmy obóz, a następnie po dwóch godzinach osiągamy płaskowyż (ok. 4100 m). Naszym oczom ukazuje się rozległa panorama Zachodniego Kokszał Tau, z wyraźnie wybijającym się królem tego regionu, Pikiem Dankova. Kierując się na najwyższy szczyt w regionie przecinamy płaskowyż i schodzimy do głębokiej polodowcowej doliny, przez którą płynie początkowo spokojna rzeka Autal. Kilka kilometrów dalej rzeka nabiera na sile, staje się wartka, a kanion, którym płynie, coraz bardziej przepaścisty i trudny do sforsowania. Wreszcie, wyraźnie zmęczeni docieramy do wąskiej doliny Saryczat (nazwa pochodzi od rzeki wypływającej z lodowca Fersmana), która jest miejscem zbiegu dwóch rzek i zarazem drogowskazem na kolejne dni transportu. Na zielonej łące, przy akompaniamencie przerażonych świstaków, rozkładamy namiot, zostawiamy depozyt i ruszamy w drogę powrotną.
- Dolina Saryczat. Poszukiwanie mostów skalnych nad rzeką
- Dolina Saryczat i pokonywanie rzeki
- Zielone pastwiska w okolicach doliny Saryczat
Jest godzina 16. Męcząca wspinaczka na próg płaskowyżu ciągnie się w nieskończoność, i gdy już osiągamy krawędź płaskowyżu rozpoczyna się dramat. Kasia wykazuje pierwsze oznaki wyczerpania fizycznego, i jej stan zaczyna gwałtownie pogarszać się. Po godzinie sytuacja zaczyna być bardzo niebezpieczna, a akcja ratunkowa nabiera dramaturgii. Wojtek i Radek przejmują nasze plecaki i ruszają szybkim tempem do obozu po gorącą herbatę, Jakub prowadzi nas wzdłuż poziomicy i ze wskazaniami GPS-a, omijając jednocześnie strome podejścia, a ja biorę Kasię pod ramię i zaczynam mozolnie prowadzić ją przez płaskowyż. Zapada zmrok. Po kilku godzinach widzimy w oddali światełka, które wprowadzają nas w błąd, i lekko zbaczamy z kursu. Szybko jednak okazuje się, że to chłopaki, którzy, gdy tylko zrobiło się ciemno, zgubili drogę.
Baza Kotur, tak naprawdę, to bardzo umowne miejsce. Od wschodu ograniczona jest rzeką i płaskowyżem, od południa szeroką doliną wcinającą się w głąb pasma górskiego, a od zachodu i północy nie ma żadnych ograniczeń. Suche trawy, jednakowo wyglądające głazy i kilkanaście kilometrów przestrzeni. Idąc po ciemku, i celując w malutkie namioty „gdzieś tam”, i nie mając dookoła siebie charakterystycznych punktów odniesienia, dość łatwo minąć się z celem. Szczęśliwie, mając za przewodnika wskazania GPSa, a zagubiona dwójka nasze światła czołówek, koło północy wszyscy spotykamy się przy rzece. Na jej drugim brzegu mają znajdować się namioty, i chociaż ich nie widzimy, resztkami sił przekraczamy zimny nurt. Po 30 minutach „logujemy się” w modułach mieszkalnych. A chwilę później gorąca herbata leje się strumieniami, niebo na nowo radośnie świeci miliardem gwiazd, a wokół namiotów unosi się wyraźny zapach aromatycznej zupy… z proszku. Jesteśmy na orbicie, wciąż żywi, a za nami pierwsze dokowanie w drodze na wierzchołek Piku Kosmos.
Kolejne dni mijają pod znakiem niekończących się transportów. Niczym juczne kirgiskie konie, pogodzone ze swym losem i świadome, że kolorowo jest tylko na zdjęciach, a wyprawy wysokogórskie to przede wszystkim niekończące się transporty, wielokrotnie zarzucamy na grzbiety ciężkie wory i chodzimy tam i z powrotem. Wreszcie 2 sierpnia, późnym popołudniem, docieramy i zostajemy w dolinie Saryczat, która zamyka pierwszy etap, a więc podróż płaskowyżem (74 km drogi za nami) i otwiera nowy, którego celem jest pokonanie trzech rzek i dotarcie do czoła lodowca Grigorieva.
- Dolina rzeki Autal
- Rozległy płaskowyż. Widok na północ. Zdjęcie zrobione z okolic doliny Saryczat
- Pokonywanie wodospadu. Zakładanie poręczówki
Wyspa, bo tak nazwaliśmy to miejsce, znajduje się u wlotu doliny Grigorieva, i otoczona jest szczytami tworzącymi potężną bramę wejściową. Owa brama do złudzenia może przypominać wejście do Mordoru. Dominującym szczytem bramy jest Chernogolovka, która niemalże pionowymi ścianami pnie się stromo w górę, i przyprawia o ból karku. Na jej ścianach widać dawne ślady obecności lodowca, które zeszlifowane aż do przesady, teraz świecą niczym łazienkowa glazura. I gdy tak się spojrzy w górę, z trudem można uwierzyć, że kiedyś było tu tysiąc metrów lodu!
- W drodze na wyspę
- Pik Dankova. Najwyższy szczyt w rejonie
- Rozlewisko doliny Grigorieva
- Wrota do Mordoru
Graty za Kosmos!!!! [1]
wielkie gratulacja za realizacje przedsiewziecia :) szkoda tylko ze nie…
toldi