20 października 2014 09:51

Hagshu 6515 m – wspomnienie Pawła Józefowicza o pierwszym wejściu na szczyt

W pewnej chwili, gdy idziemy dość połogim fragmentem grani, słyszę krzyk Darka. Kątem oka widzę, jak spada na stronę północną. Odruchowo rzucam się w śnieg i wbijam czekan, ale szarpnięcie liny nie następuje. Po dłuższej chwili, nawoływany przez Darka, ostrożnie podchodzę do grani. Stoi kilka metrów poniżej jej krawędzi na wąskiej półce. Spadł z nawisem, jednak jakimś cudem się zatrzymał. Nawis poleciał niżej i jeszcze teraz widać, jak gdzieś w dole toczą się resztki lawiny, którą wywołał. Górna część ściany północno-wschodniej, dwukrotnie bezskutecznie atakowanej przez Anglików, wygląda imponująco. Oblodzone filary poprzedzielane pionowymi kuluarami wyglądają trochę jak górna część Galerii Gankowej widziana z tarasu.

Ruszamy dalej. Nie spodziewaliśmy się, że grań będzie aż tak długa. Idziemy teraz wśród przewalających się przez nią chmur wyglądając najwyższego punktu. Wreszcie w czasie chwilowego przejaśnienia widać wierzchołek, na którym stajemy pół godziny później.

Jednak tu jesteśmy! Sam wierzchołek jest bardzo niepozorny – łagodna czapa śnieżna z kilkoma skałkami i nawisami po stronie północnej. Niestety jesteśmy w chmurach, wieje coraz mocniej i prawie nic nie widać. Po pół godzinie, około 16-tej zaczynamy schodzić.

Do ścianki wyprowadzającej na turnię na filarze dochodzimy już po ciemku. Dziesięciometrowa płyta jest trudna i ten krótki wspin zabiera mi przynajmniej pół godziny. Na szczycie turni Darek szybko zakłada stanowisko. Pierwsze dwa zjazdy idą gładko, ale gdy dojeżdżam do końca liny na trzecim nie mogę znaleźć żadnego miejsca na stanowisko kolejnego zjazdu. Wreszcie wisząc na linie wbijam słabą v-kę i staję na wąskiej półeczce. No i wtedy się zaczyna…

Najpierw gaśnie mi czołówka. Po omacku szukam dookoła, gdzie by tu wbić drugi hak, ale niczego nie znajduję. Przez kilka ostatnich metrów zjazdu też nie widziałem żadnego punktu, nie mam siły podchodzić po linie, więc muszę zaryzykować. Przypinam się do haka, zwalniam linę i Darek zaczyna zjeżdżać. Gdy jest już blisko krzyczę, że musi wyżej założyć następny zjazd. Udaje mu się gdzieś stanąć, posyłam mu sprzęt. Po kilkunastu minutach krzyczy, że założył kolejne stanowisko i ściąga linę. Niestety, lina się klinuje. Darek wchodzi kilka metrów w górę – udaje mu się ją zwolnić. Teraz próbuje tak rzucić linę, żebym ja mógł się w nią wpiąć. Po wielu próbach wreszcie się udaje. Mam znów linę w ręku.

Przez półtorej godziny stałem nieruchomo na wąziutkiej półeczce (by nie wyrwać haka), więc strasznie zmarzłem. Najgorzej jest z nogami, zupełnie nie czuję palców. Wpinam się w ósemkę, ale wypada mi ze zgrabiałych rąk i leci w dół. Kolej na półwyblinkę… Wpinam się i zaczynam zjazd. Po paru metrach lecę w dół, nie mogąc wyhamować zjazdu. Źle wpiąłem półwyblinkę! W panice ściskam linę obiema rękoma. Na szczęście lina jest jednak jakoś przepleciona przez karabinek i wyhamowuję. Wiszę – nie mam na czym stanąć – przerzucam linę prze ramię i w takim niby-kluczu jadę dalej. Dojeżdżam do szerszej półki. Siadam. Przestało mi być zimno… Po chwili Darek dojeżdża do mnie. Zakładamy kolejny zjazd, już chyba ostatni. Teraz Darek jedzie pierwszy, a po chwili ja. Jesteśmy z powrotem na półce, z której wyruszyliśmy dobę temu. Wpełzamy do jamy śnieżnej i zakładamy „auta” z liny zjazdowej. Jest przeraźliwie zimno. Nie mamy już gazu ani nic do jedzenia. NRC-ty zupełnie podarte. Wiem, że powinienem się zająć palcami lewej stopy, ale nie mam sił zdejmować „skorupy” i ich rozcierać. Trzęsąc się i pogadując wyczekujemy świtu.

Paweł (fot. arch. Paweł Józefowicz)

Paweł podczas biwaku (fot. arch. Paweł Józefowicz)

Rano wyczołgujemy się z naszej jamy. Nagrodą za wczorajsze trudy jest słońce i wspaniały widok. W dodatku znajdujemy jeszcze kawałek czekolady. Jest cudownie! Po chwili Darek ściąga linę i szukamy bloku na pierwszy tego dnia zjazd. Zostały nam już tylko trzy haki, więc musimy je oszczędzać. W takim słońcu zjazdy przebiegają gładko… Jeden, drugi, trzeci… Wreszcie stajemy nad ostatnim spiętrzeniem filara. Zostały nam jeszcze dwa haki. Znajduję idealną szczelinę na płytówkę i jadę w dół. Po czterdziestu metrach staję na lodzie. Tuż nad sobą mam piękną szczelinę na fałkę! Życie jest piękne! Dojeżdża Darek. Lina schodzi gładko i po chwili Darek zaczyna następny zjazd. Po dziesięciu minutach jestem przy nim. Ma auto z dwóch śrub. Pod nami widać nasz namiocik na plateau. Po kolejnej godzinie jesteśmy przy namiocie. Pić!!! Topimy menażkę za menażką. Zdejmuję skorupy koflachów i botki. Duży palec lewej nogi i końcówka drugiego są zupełnie czarne. Niedobrze to wygląda. Wystawiam nogi na słońce, mając nadzieję, że spóźnione ciepełko dobrze im zrobi.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum