25 marca 2014 14:34

Z Gerardem „Gierkiem” Małaczyńskim rozmawia Janusz Kurczab

Kontynuujemy zapowiedzianą serię wywiadów „wspomnieniowych”. Naszym pierwszym rozmówcą był Andrzej Sławiński z Calgary. Pozostajemy na razie nadal w kręgu naszych kolegów zamieszkałych na kontynencie amerykańskim. Tym razem rozmawiamy z Gerardem Małaczyńskim.

Gerard „Gierek” Małaczyński (rocznik 1942) należał w latach 60. i 70. XX wieku do polskiej czołówki taternickiej i alpinistycznej. Kilkakrotnie brał udział w owocnych wyjazdach Klubu Wysokogórskiego w Alpy i Kaukaz. Uczestniczył również w wyprawach w góry wysokie, również jako kierownik. Od 1983 roku mieszka i pracuje w USA.

Gerard Małaczyński (po prawej) i Andrzej Zawada pod ścianą Filara Narożnego

Gerard Małaczyński (po prawej) i Andrzej Zawada pod ścianą Filara Narożnego (fot. Ryszard Zawadzki)

***

Janusz Kurczab: Cieszę się, że zgodziłeś się na ten wywiad, gdyż zapewne nie masz częstych kontaktów z polskim środowiskiem alpinistycznym, a najmłodsze pokolenie z pewnością Cię nie zna. Na początek więc prosiłbym o parę zdań o tym skąd pochodzisz, gdzie studiowałeś, coś o pracy w Polsce itp.

Gerard Małaczyński: Pochodzę z tzw. Kresów. Urodziłem się w 1942 roku w Stanisławowie, miejscowości leżącej na południowy wschód od Lwowa. Dlatego na pytanie o moją opinię na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie odpowiadam jak w dowcipie o wywiadzie Polskiej Telewizji z rolnikiem: ja tam się na polityce nie znam, ale po mojemu Lwów i Wilno do Polski wrócą. Jednym słowem moja rzeczywistość jest taka, że jestem uchodźcą niemal od urodzenia.

Najpierw krótko mieszkałem w Krakowie, później w dzieciństwie był Gdańsk i Szczecin. Po aresztowaniu mojego ojca przez UB w Szczecinie, wróciłem w 1949 roku, a może w 1950, do Gdańska, gdzie otrzymaliśmy dach nad głową (z matką i dopiero co urodzoną siostrą) u dziadków świeżo „zwolnionych” z Północnego Kazachstanu. W Gdańsku otrzymałem praktycznie całą swoją edukację łącznie z obroną pracy doktorskiej na wydziale Elektroniki. W 1969 roku wyjechałem na rok jako stypendysta do Massachusetts Institute of Technology (MIT) w Cambridge, Massachusetts, USA. W tym czasie bylem pracownikiem Polskiej Akademii Nauk.

W 1975 zamieniłem naukę na rozrywkę (to oczywiście żart, ale tylko do pewnego stopnia…) i zacząłem pracować w Gdańskiej Telewizji, a następnie w połączonym Radiu i Telewizji, jako dyrektor techniczny. W 1978 roku zostałem przeniesiony na krótko do Warszawy, gdzie pełniłem obowiązki dyrektora technicznego Telewizyjnej Wytworni Filmowej „POLTEL”. Gdy mi podano do podpisu dokument likwidacji „fiata125” i kilku futer, które rzekomo spłonęły przy nagrywaniu filmów, zdecydowałem (jak Koziołek Matołek) „że ta zabawa jest niezdrowa”, odmówiłem podpisu i wróciłem do Gdańska. Pewnie właśnie dlatego byłem pierwszym od trzeciego pokolenia w swojej rodzinie, który nigdy nie oglądał słońca przez kraty. Bo o ile wiem, taki właśnie los był pisany mojemu warszawskiemu następcy i tym, którzy użyli futer po otrząśnięciu ich z popiołów :)

Niedługo później „przyszła” Solidarność, której otwarcie sprzyjałem, czym schlebiłem sobie szacunek wśród pracowników (dalej byłem dyrektorem technicznym w Telewizji Gdańskiej) i niechęć „twardogłowych”. Było jednak widać, że już długo w fotelu dyrektorskim nie pociągnę. Udało mi się załapać na profesjonalny trening w studyjnych urządzeniach telewizyjnych na Jersey Island (Kanał La Manche) w firmie RCA, gdzie zastał mnie stan wojenny. Wróciłem w Święta Bożego Narodzenia do Gdańska drogą morską, bo komunikacja lotnicza była zawieszona przez rząd „mundurowych”.

Dwa miesiące później, po spędzeniu kilku tygodni w areszcie domowym, w wyniku „weryfikacji” zostałem zdjęty ze stanowiska i w moją kartotekę personalną wpisano decyzję „o nie powierzaniu mu stanowisk kierowniczych na resztę zawodowego życia.” Trzymam się tego zalecenia do dzisiaj. Unikam stanowisk kierowniczych, nawet najniższego szczebla. Wyżywam się w pracy ściśle zawodowej. Tacy ludzie są wszędzie potrzebni, w przeciwieństwie do wszelkiej maści kierowników, na których stołki zawsze niecierpliwie oczekuje długa kolejka. Tak było w starożytnym Rzymie, komunie XX wieku, i nadal jest w światowych korporacjach, niezależnie od miejsca zamieszkania.

Gerard Małaczyński z zięciem w Smith Rock State Park w stanie Oregon - wiosna 2013 (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Gerard Małaczyński z zięciem w Smith Rock State Park w stanie Oregon – wiosna 2013 (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Mieszkając i pracując od dawna za granicą, nie bywasz na popularnych u nas Morskoocznych Spotkaniach Seniorów (do których od niedawna już się kwalifikujesz), jak i na Spotkaniach Łojantów (do których również można Cię zaliczyć jako że wspinałeś się jeszcze w latach 70.). Opowiedz o początkach taternickich, a także o twoim pseudonimie, którego używanie w czasach Edwarda Gierka było chyba niezręczne…

O spotkaniach seniorów oczywiście wiem. Krystyna Konopka, również zamieszkała w USA, kilkakrotnie zachęcała mnie do udziału. Także mój dawny partner z liny, Maciej Popko, zdawał mi sprawozdania ze szczegółów „obrad”. Oj tęskno mi za powiewem znad Czarnego Stawu, ale jak dotychczas inne obowiązki pochłaniały całkowicie mój czas urlopowy.

Na kursie dla początkujących na Hali Gąsienicowej byłem latem 1960 roku. Moim instruktorem była „Kwakwa” (Krystyna Sałyga). Z mojego turnusu jakoś nikt nie wszedł do stałego grona późniejszych „kosiarzy”. Może dlatego nie pamiętam nazwisk, oprócz Marty Kubalskiej (-Paczkowskiej, -Szymanowskiej) i Krystyny Heinrich (-Zawadzkiej), które dowodziły wieczornymi śpiewami w Betlejemce. Zimową wspinaczkę rozpocząłem pół roku później „kiblem” na Filarze Granatów. Była to pierwsza, ale nie ostatnia noc spędzona bez odpowiedniego sprzętu na tatrzańskiej ścianie. Jakoś miałem do tego wyjątkowy talent.

Już następnej zimy, tuż przed Nowym Rokiem, spędziłem upojną noc wraz z Heńkiem Skowerą na południowej ścianie Zamarłej Turni (nie jestem pewny, ale było to chyba jedno z pierwszych zimowych przejść). W blasku księżyca, w dole na śniegu leżały nasze plecaki (a w nich kurtki puchowe) zrzucone już w trakcie wspinania dla ulżenia przy wspinaczce. To prawda, był pełen luksus, bo dygotałem nie na stojąco tak jak poprzednio, ale na siedząco, tyle że były to ławeczki. Stanowiło to niewątpliwie prolog do mojej działalności zimowej. „Spałem” także zimą na północnej ścianie Małego Młynarza, a nawet tuż pod szczytem Tirich Mir, też bez sprzętu biwakowego.

Mój pseudonim „Gierek” przywiozła w Tatry chyba moja narzeczona (i żona aż do dzisiaj). Zdrobnienie pochodzi z mojego imienia Gerard, które brzmi bardzo oficjalnie. Bylem tak nazywany od dzieciństwa i pewno na to zawołanie wychylę kiedyś głowę z trumny. Po dojściu „Towarzysza Edwarda G.” do władzy początkowo trochę się zżymałem, ale zauważyłem, że koledzy używają mojego pseudonimu zupełnie bez kontekstu. Jakoś nie widziałem u nikogo próby kojarzenia mnie z… Nawyk był oczywisty, a intencje drwiny chyba autentycznie nie istniały. Jednym słowem, korzystam ze spóźnionej okazji i dziękuję za dobre traktowanie ze strony całej taternickiej wiary. A przecież z pewnością musiałem kiedyś stworzyć jakieś powody, żeby zasłużyć na kopniaka!

Wracając do wspomnień z początków wspinania, chciałbym dodać, ze moim mistrzem i nauczycielem był w pierwszym okresie Zbyszek Jurkowski (trzecie przejście Wariantu R, Filar Croza w Alpach), też z Gdańska. Ponieważ niestety nie będziesz mógł przeprowadzić z nim wywiadu, dołączam migawkę mojej wypowiedzi migawkę o atmosferze Morskiego Oka tamtych czasów, którą napisałem w ramach zbioru wspomnień o Zbyszku. Wydaje mi się, że ten tekst przybliży odpowiedź, dlaczego owe dni są nam do tej pory tak bliskie. Bo odpowiedź na początki mojego wspinania jest nie tylko w emocjach pierwszego zetknięcia z pachnącym granitem tatrzańskim, ale także w romantyzmie czasów wspinania z „sizalem” i życia na menażce budyniu i misce makaronu.

…Pewnego dnia Zbyszek zamówił dwa schabowe „bez schabowego i bez kapusty, ale za to z podwójnymi ziemniakami”. Pogoda była beznadziejna, więc ziemniaki nawet bez okrasy dawały wystarczającą ilość energii, żeby czekać aż przestanie padać. Ale były też i dni optymizmu, pełne chwały. Kiedyś w lutym „strzeliła” pogoda. „Szybkie dwójki alpejskie” pokonały w rewelacyjnych czasach Depresję Niżnych Rysów, północną Mięgusza i inne okoliczne wielkie ściany. Późno popołudniową celebrację (przejścia były rzeczywiście rewelacyjnie szybkie) rozpoczął Zbyszek następującym zamówieniem: „Panie Paluszek! Szampana dla wszystkich, kotlet dla Bariego”. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, ze Bari był psem Łapińskich, potężnym bernardynem. Zakładam, że nie wszyscy pamiętają Bariego, bo jakby Zbyszek powiedział: „Statystyka dowodzi, ze psy średnio żyją krócej nawet od alpinistów…”

Ot, i tyle zostało z tamtych czasów… Łza się w oku kręci…

Kilka lat później, Alpy 1965 r. Andrzej Zawada, Gerard Małaczyński i Jerzy Warteresiewicz (fot. Ryszard Zawadzki)

Kilka lat później, Alpy 1965 r. Andrzej Zawada, Gerard Małaczyński i Jerzy Warteresiewicz (fot. Ryszard Zawadzki)

O ile pamiętam, poznaliśmy się w 1962 roku, no, może rok wcześniej. W każdym bądź razie, latem 1962 związaliśmy się liną. Najpierw była to nowa droga na zachodniej ścianie Gierlachu, gdzie w czteroosobowym zespole byli jeszcze Marek Brodzki i Dago Drost. Później, już tylko we dwójkę, wybraliśmy się do Doliny Pięciu Stawów Spiskich, gdzie przeszliśmy drogę Čagasika na Żółtej Ścianie. Jakieś wspomnienia? A może jeszcze coś ciekawego zrobiłeś w czasie tego owocnego lata…

Tak, rzeczywiście było to lato obfitujące w przejścia skalnych ścian cieszących się wyjątkową reputacją. Niestety, moje notatki z tamtych czasów zginęły, więc nie mogę przytoczyć pełnej listy osiągnięć z tamtego sezonu. Pamiętam jednak, że latem 1962 przeszedłem wraz z Jackiem Porebą także Hokejkę na Łomnicy. Sezon niestety skończył się niezbyt pomyślnie. Odpadłem na pierwszego na drodze Jilka i Plška zachodnią ścianą Małej Śnieżnej Turni, wyrywając jedynego przelotowego haka (niesłychanie kruchy teren) i poszybowałem w dół na pełną długość liny poniżej stanowiska asekuracyjnego.

Byłem asekurowany czeską liną nylonową, jedynym nie-sizalem dostępnym w Polsce w tamtych czasach. Liny te były nazywane popularnie „kotami”, ponieważ po pierwszym użyciu koszulka liny zaczynała wyglądać jak sierść kota (drobne, puszyste włoski). Całkowita długość liny 60 m, na której chodziło się pojedynczo, minus wiązanie, daje około 50 m, na moje szczęście, wolnego lotu w dół. Mój partner Andrzej Czyż został wyrwany ze stanowiska i zawisł na haku asekuracyjnym w powietrzu tuż poniżej stanowiska asekuracyjnego, podczas gdy ja wisiałem na drugim końcu. Byłem oczywiście w szoku, a także nieco poturbowany (noga i głowa). Wisielibyśmy tam do tej pory gdyby nie to, że w szoku wyszedłem błyskawicznie po linie w górę do Andrzeja i po jego plecach na stanowisko asekuracyjne.

Na ironię losu musieliśmy wezwać Horską Službę, ale nie dlatego, że ja nie nadawałem się do dalszej wspinaczki. Głównym poszkodowanym był Andrzej – uszkodziłem mu dość poważnie nogę w kostce w momencie wyrwania go ze stanowiska. Niewątpliwie byłem wtedy bardzo sprawny fizycznie, ale w normalnych warunkach chyba jednak nie dałbym rady wyjścia na 10-milimetrowej linie na taką odległość. W szoku człowiek podobno może dużo więcej, a ta historia jest tego niezbitym dowodem. Niewątpliwie żyję do dzisiaj na kredyt. Byłem bez kasku (były to czasy gdy o kaskach tylko się w Polsce słyszało) i spadając, dosłownie drasnąłem głową o skałę. Mam do dziś bliznę na owłosionej części czaszki.

W Tatrach wspinałeś się przez wiele lat, latem i zimą. Wymień kilka ciekawszych osiągnięć.

Już kilka zostało wymienionych wcześniej. Nigdy nie lubiłem hakówki, a więc dla uproszczenia wykreślam wszystkie drogi hakowe w Tatrach Polskich. Nigdy nie posunąłem się do niczego trudniejszego niż kant hakowy Mnicha, który kiedyś przeszedłem z „Klausem” czyli Tadkiem Łaukajtysem. Ale oprócz tego chyba mi będzie trudno wymienić drogi w rejonie Morskiego Oka czy Hali Gąsienicowej, na której nie bylem. Pewno przesadzam, bo ignorowałem drogi łatwe, ale chodziłem tam oczywiście z kursantami. Zimą brałem udział w kilku oryginalnych pierwszych przejściach i powtórzeniach. Pamiętam Przełęcz pod Chłopkiem na wprost, z Maćkiem Popką, Tadkiem Łaukajtysem i Januszem Onyszkiewiczem oraz Skrajną Bednarzową Ławkę z Popką i chyba Luckiem Sadusiem.

Oczywiście przeszedłem zimą wszystkie klasyczne zimowe wielkie drogi Morskiego Oka. W tym były Depresja Niżnych Rysów i Północna Mięgusza, oba przejścia na tamtejszy standard w rewelacyjnych czasach. Miałem szczęście w obu przypadkach trafić na tzw. beton. Jednak chyba najbardziej w pamięci utkwiło mi zimowe przejście z Andrzejem Mrozem północno-zachodniej ściany Krywania wprost z Koryta. Było to z końcem grudnia 1963, a może 1964. Nocą przeszliśmy nielegalnie granicę, i bardziej z chęci pokazania kolegom swojego uporu niż realnej szansy wspinania, brnęliśmy w silnej zadymce w kierunku Koryta Krywańskiego. Resztę nocy spędziliśmy w pałatce i rankiem zostaliśmy obudzeni, ku naszemu zdumieniu, przez słońce na bezchmurnym niebie.

Tuż przed likwidacją noclegu zeskoczyłem z pnia drzewa na śnieg w rozwiązanych butach wspinaczkowych. Coś mi chrupnęło w kostce. Poczułem silny ból, który uśmierzyłem natychmiast zamrażając bosą stopę w śniegu. Po chwili założyłem buty związując sznurowadłami ciasno w kostce i wkrótce rozpoczęliśmy wspinanie. Warunki były wspaniałe i mimo bolącej nogi wczesnym popołudniem stanęliśmy na szczycie. Tu zaczęła się gehenna powrotu. Moja noga bolała mocno w zejściu. Do Morskiego Oka wróciliśmy dopiero następnego dnia pod wieczór, idąc przez Pięć Stawów, bo wydawało się, że nie dam rady podejść pod Wrota Chałubińskiego. Obaj za to przejście zakwalifikowaliśmy się wkrótce na letni wyjazd centralny w Alpy. Nawiasem mówiąc okazało się, że noga była złamana – pękła jedna z drobnych kości w okolicy kostki.

Latem 1965 roku uczestniczyliśmy w centralnym obozie Klubu Wysokogórskiego w Masywie Mont Blanc, którego kierownikiem był Jurek Warteresiewicz. Dokonałeś wówczas w zespole czteroosobowym drugiego przejścia sławnej drogi Bonatti-Gobbi na Wielkim Filarze Narożnym. Czy to było Twoje najlepsze osiągnięcie w Alpach? Przypomnij jakieś szczegóły z tego przejścia.

Niewątpliwie było to moje, przynajmniej nominalnie, największe alpejskie osiągnięcie, choć nie oznacza to, że czuję się pełnym współtwórcą tego przejścia. Droga należy w całości do „Dziurka” (Jurka Warteresiewicza). „Brudas”, czyli Rysiek Zawadzki, poprowadził jeden a może dwa (już nie pamiętam dokładnie) wyciągi, oba z użyciem sztucznych ułatwień, resztę trudności całkowicie w stylu klasycznym prowadził „Dziurek”.

Gerard Małaczyński i Andrzej Zawada podczas biwaku na Filarze Narożnym (fot. Ryszard Zawadzki)

Gerard Małaczyński i Andrzej Zawada podczas biwaku na Filarze Narożnym (fot. Ryszard Zawadzki)

Nad ranem, na pierwszym biwaku u dołu ściany, zeszła na nas lawinka kamienna, która przecięła linę, którą byłem związany z Andrzejem Zawadą. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się zawiązać supełek na linie i używać tej żyły do ściągania plecaków. Całe trudności skalne wspinaliśmy się jako drugi zespół, korzystając z godnej asekuracji dostarczonej przez zespól „Dziurek”–„Brudas”. Tam gdzie było łatwiej, oczywiście wspinaliśmy się samodzielnie. Niewątpliwie taka strategia spowodowała, że czas przejścia nie był rewelacyjny, ale i tak znaleźliśmy się w prasie francuskiej, jako że droga czekała na pierwsze powtórzenie przez wiele lat.

Gerard Małaczyński i Jerzy Warteresiewicz na Filarze Narożnym (fot. Ryszard Zawadzki)

Gerard Małaczyński i Jerzy Warteresiewicz na Filarze Narożnym (fot. Ryszard Zawadzki)

Jeszcze kilka razy wyjeżdżałeś na centralne obozy Klubu Wysokogórskiego w Alpach i w Kaukazie. Co ciekawego tam zdziałałeś?

Do Kaukazu zupełnie nie miałem szczęścia. Zawsze trafiałem na złą pogodę. Najbardziej pamiętam wyjazd w roku 1967 i filar Nakra Tau, na którym spędziłem 7 dni i nocy bez jedzenia i paliwa na roztopienie śniegu. Weszliśmy w ścianę późnym popołudniem z zamiarem stanięcia na szczycie następnego dnia (z Jerzym Milewskim, Michałem Jagiełłą i Józefem Olszewskim) i szybko nabraliśmy wysokości. Ktoś nieuważnie stanął w rakach na plecaku i przedziurawił zbiornik z benzyną. W nocy rozpoczął się duży opad śniegu, który trwał nieprzerwanie przez 6 dni. Znaleźliśmy się w lawinowej pułapce. Biwakowaliśmy na przełączce w filarze. Oba żleby dudniły od lawin. Jedyna droga prowadziła prosto w górę. Po 6 dniach wyszło słońce. Przeczekaliśmy jeszcze jedną noc licząc na „oczyszczenie” drogi z luźnego śniegu i mimo skurczy głodowych dokończyliśmy drogę, jako że w dół nie dało się zejść; lawiny ciągle szalały. Kilka dni później weszliśmy jeszcze na Uszbę, w rewelacyjnie krótkim czasie. Na tym się skończyło, bo inna grupa Polaków, która wyszła w góry w tym samym czasie, miała śmiertelny wypadek (w lawinie kamiennej na Dżan-Tuganie zginął Ryszard Karpiński – przyp. JK) i Rosjanie zabronili dalszej działalności.

W Alpach było nieco lepiej. Po Filarze Narożnym byłem tam tylko jeszcze raz, w 1972 roku. Tym razem w Zermatt. W zespole z Jackiem Porębą, Michałem Jagiełłą i Andrzejem Tarnawskim wytyczyliśmy nową lodową drogę na północnej ścianie Lyskammu (patrz Lyskamm drogą przez „kukułkę” „Taternik” 1/73), a następnie przeszliśmy drogę Welzenbacha środkiem północnej ściany Dent d’Herens (to ta sama droga, po której zimowym przejściu, kilka lat wcześniej w zejściu miał wypadek Krzysztof Berbeka).

O ile się orientuję, pierwszym twoim wyjazdem w góry wysokie była wyprawa na Tirich Mir (7706 m) w 1975 roku. Kierownikiem był Jerzy Wala, a ty byłeś jego zastępcą. Wyprawa skończyła się nieszczęśliwie – na wysokości ponad 7500 m zmarł wówczas Andrzej Jankowski. Ale nie o ten wypadek chciałem Cię zapytać (szczegóły wypadku zostały opisane w „Taterniku” nr 1/1977). Po wytrzymałości, jaką prezentowałeś na podejściach tatrzańskich (pamiętam Twój bieg do doliny Batyżowieckiej!), można było się spodziewać, że będziesz podobną formą błyszczał w górach wysokich. Jak znosiłeś wysokość?

Sam nie wiem, jaka powinna być odpowiedź na to pytanie. Nie mam chyba ani szczególnych predyspozycji pozytywnych ani negatywnych. Okres aklimatyzacji, jakiego wymaga moje ciało, chyba nie rożni się od przeciętnej.

Gerard Małaczyński w bazie pod Tirich Mirem (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Gerard Małaczyński w bazie pod Tirich Mirem (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Na Dhaulagiri bylem wyraźnie lepszy od partnerów, ale tylko ja byłem dwukrotnie powyżej obozu IV, a więc naprawdę na dużej wysokości. Pod Tirich Mirem moja sprawność była podobna do pozostałych członków ataku szczytowego, za wyjątkiem oczywiście Andrzeja Jankowskiego, który zmarł, bo chęć stanięcia na szczycie była u niego silniejsza niż ból głowy związany z wysokością, który skrzętnie, ku swojemu nieszczęściu, udało mu się ukryć.

Tirich Mir 1975 - ostatnia bariera przed granią (fot. Gerard Małaczyński)

Tirich Mir 1975 – ostatnia bariera przed granią (fot. Gerard Małaczyński)

Jesienią 1979 roku prowadziłeś wyprawę z Trójmiasta na Dhaulagiri (8167 m). Atakowaliście szczyt nową drogą przez tzw. Gruszkę na północnej ścianie. Mimo silnego składu (uczestniczyli w niej m.in. Wojciech Kurtyka, Ryszard Kowalewski, Ludwik Wilczyński, Walenty Fiut, Wacław Otręba, Jerzy Milewski i Tadeusz Łaukajtys) szczytu nie udało się osiągnąć. To podczas tej wyprawy Kurtyka z Fiutem przeprowadzili rekonesans wschodniej ściany Dhaulagiri, co zaprocentowało sukcesem już wiosną 1980. Opisz w kilku zdaniach najważniejsze momenty wyprawy, a także to co się wydarzyło na redzie w Karaczi.

Na redzie w Karaczi zdefiniowane zostały losy wyprawy. Przygotowani byliśmy chyba lepiej niż ktokolwiek inny. Żywność posortowana z uwagi na upodobania i wysokość w opakowaniach gotowych do wyniesienia do poszczególnych obozów. Tak samo sprzęt, zresztą przedniej jakości, jak na tamte czasy. Wszystko zostało wysłane drogą morską statkiem MS „Romuald Traugutt”. Na redzie w Karaczi na statku wybuchł pożar. Oficjalne środki informacji tego nigdy nie podały, ale prawdę o tym co się stało, znamy od eskortującego ładunek wyprawy Krzysztofa Aertsa. Zamókł mianowicie ładunek karbidu znajdujący się w jednej z ładowni. Straż pożarna po wejściu na statek zorientowała się, że lista przewozowa jest zupełnie niezgodna z tym co zobaczyli w innych ładowniach i natychmiast zrezygnowała z akcji ewakuując się w pośpiechu.

Statek wypłynął bowiem z Polski z pustymi ładowniami, tylko z naszym ładunkiem zapakowanym w kontener, który miał zostać ewentualnie dowieziony drogą lądową do Pokhary. Nocą, na środku Bałtyku, nastąpiło rendez-vous ze statkiem sowieckim. Ładownie zostały wypełnione materiałami wybuchowymi, które miały zostać dostarczone do Wietnamu. Oczywiście, podobnie postąpiła załoga statku wiedząc, czym pożar się skończyć. Streszczając, MS „Romuald Traugutt” nie pogrążył się w morzu, a raczej „wszedł na orbitę”.

Wacław Otręba i Gerard Małaczyński wśród tragarzy w drodze pod Dhaulagiri (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Wacław Otręba i Gerard Małaczyński wśród tragarzy w drodze pod Dhaulagiri (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Stało się to na kilka tygodni przed planowanym wyjazdem uczestników wyprawy. Rozpaczliwe próby zdobycia sprzętu, a przede wszystkim żywności, której nie było wtedy w sklepach, zakończyły się żałośnie. Byliśmy wyposażeni w sprzęt ze „środków własnych” uczestników i w jedzenie typu makaron i „swinnaja tuszonka” oraz „przysmak śniadaniowy.” To spowodowało, że po pierwszej i praktycznie jedynej próbie ataku szczytowego, podczas której zostaliśmy zatrzymani nieprawdopodobnie silnym wiatrem, musieliśmy się poddać. Jedzenia z trudem wystarczyło na zejście w doliny i to po częściowym zniesieniu w dół tego co zostało w wyższych obozach. A i tak schodziliśmy praktycznie o głodzie, bo został tylko cukier i makaron.

Jeśli chodzi o akcję górską, to były tylko dwa wydarzenia warte wspomnienia. Z Ryśkiem Kowalewskim założyłem obóz IV, do którego po mniej więcej tygodniu wróciłem tym razem z Wackiem Otrębą, Tadziem Łaukajtysem, Ludwikiem Wilczyńskim i Jurkiem Milewskim. Następnego dnia przed atakiem szczytowym powstrzymała nas wichura. Spędziliśmy cały dzień i kolejną noc w dwóch namiotach. Tadzio i Jurek „rozgrzewali” się dymem papierosów. Następnego dnia wiatr się nieco uciszył. Wyszedłem z Wackiem w górę mając ze sobą wyłącznie sprzęt wspinaczkowy. Jedzenie miała wziąć pozostała trójka, która nie była jeszcze gotowa do akcji. Wyglądało na to, że będziemy musieli biwakować w drodze na szczyt, bo nocowaliśmy na wysokości chyba poniżej 7700 m, kilka wyciągów od grani. Po wejściu do kuluaru prowadzącego na grań, zobaczyliśmy, ku naszej rozpaczy, że Tadzio z Jurkiem i Ludwikiem schodzą w dół. Najwidoczniej dym tytoniowy nie sprzyjał aklimatyzacji. W tej sytuacji próba wejścia na szczyt byłaby samobójstwem.

Schodzimy do obozu IV i po krótkim odpoczynku w dół, ustępując miejsca kolejnej dwójce, naszej ostatniej nadziei na sukces. Bowiem Wojtek Kurtyka i Walek Fiut, po rekonesansie na wschodniej ścianie zadecydowali, że przy posiadanym zasobie żywności i jakości sprzętu nie będą w stanie zrealizować swoich zamierzeń, i ku mojej radości zdecydowali się pomoc nam na drodze przez Gruszkę. Schodzę więc z Otrębą w dół z nadzieją, że swego przybyli zaatakują szczyt następnego dnia. Niestety, w nocy wrócił huragan i oni też, po krótkim pobycie w czwórce, zmuszeni zostali do zejścia. Na więcej prób, jak już wspomniałem, nie było żywności.

Jak i kiedy doszło do twojego wyjazdu do USA (zdaje się, że razem z rodziną)? Czy czasem odwiedzasz Polskę?

Polskę opuściłem dołączając do grupy kibiców jadących na mistrzostwa świata piłki nożnej w Hiszpanii w roku 1982. Do Hiszpanii nigdy nie dotarłem. Wraz z synem (żona z córką zostały w Polsce) wysiadłem z autobusu w Genui i spędziłem następnych siedem miesięcy w obozie dla uchodźców, początkowo w Latinie, a później w Rzymie. Do USA wyjechałem dzięki sponsoringowi profesora MIT, z którym zaprzyjaźniłem się w czasie swojego pobytu w USA w latach 1969/70. Kobiety zostały w kraju wychodząc z założenia, że im dużo łatwiej będzie się wydostać. Chyba się ze mną zgodzisz, że nasz reżim był zawsze bardziej „ludzki” i tolerancyjny od tego, co doświadczyli nasi południowi i zachodni sąsiedzi. I nie przeliczyłem się. Dwa lata później moje panie (córka miała właśnie rozpocząć szkołę podstawową) dostały bilet w jedną stronę. Pozwolono im także zabrać majątek osobisty. Jednym słowem moja ocena, iż władze w owoczesnej Polsce miały w sobie ziarenko ludzkich uczuć, okazała się uzasadniona.

Do Polski po wyjeździe praktycznie nie przyjeżdżałem. Byłem w kraju tylko raz i to bardzo krótko, przy okazji wizyty w Szwecji w listopadzie 2004 roku. Zostałem tam zaproszony do Chalmers University jako tzw. „Fakultetsopponent” pracy doktorskiej (coś podobnego do recenzenta, ale niezupełnie – Szwedzi trochę inaczej prowadzą przewody doktorskie). Spotkałem się też raz z Maćkiem Popką w Alpach, gdzie wspólnie z polską grupą spędziłem urlop narciarski w Les Menuires, w grudniu 2007.

Szperając po Internecie natrafiłem na twoje nazwisko wśród członków Polskiego Towarzystwa Naukowego na Obczyźnie (PTNO), w towarzystwie zacnego grona naukowców, obok m.in. Zbigniewa Brzezińskiego. Napisz parę zdań na temat twojej pracy w Stanach Zjednoczonych.

Po krótkiej pracy w Massachusetts Institute of Technology, zdecydowałem się skorzystać z jednej z ofert, którą złożył mi przemysł. Mając blisko 41 lat, rozsądnie patrząc na sprawę, moje szanse kariery naukowej na czołowej uczelni świata były mniej niż minimalne. Zaakceptowałem ofertę koncernu General Motors i przeniosłem się do ich laboratoriów badawczych w Michigan, a następnie po podziale Korporacji Motors na część montującą samochody (która to część zachowała nazwę korporacji-matki) i część dostarczającą części samochodowych, która przyjęła nazwę Delphi, zdecydowałem się na pracę w biurze inżynieryjnym Delphi, gdzie rezyduję do dzisiaj. Pracuję w zespole przyszłościowych napędów samochodowych (Advanced Powertrain) i zajmuję się tzw. sztuczną inteligencją w zastosowaniu do diagnostyki i sterowania procesami spalania w silnikach samochodowych.

Józef Nyka napisał kiedyś w „Głosie Seniora” Nr 12/2007:

Sztandar „trzeciego wieku” wysoko dzierży nasz kolega-senior Gerard Małaczyński, który w swej klasie roczników wygrywa jeden po drugim popularne w USA wielkie biegi maratońskie – ostatnio 7 października (2007 roku – przyp. JK) bieg w Chicago, do którego wystartowało 45 000 uczestników. „Gierek” zwyciężył nie tylko w swojej działce (65–69) ale pokonał także wszystkich w kategorii 60–64 lata.

Czy mógłbyś przybliżyć czytelnikom naszego portalu tę drugą twoją pasję sportową i osiągnięcia w tej dziedzinie? Ostatnio podobno pobiłeś wraz z kolegami jakiś rekord świata?

Zacząłem biegać w 1994 roku w nadziei, że poprawię swoje wyniki w biegach narciarskich, którym to sportem zająłem się wkrótce po przyjeździe do USA. Szybko okazało się, że zostałem stworzony do biegania. Dodatkowo, rywalizacja w licznych biegach ulicznych dostarczała adrenaliny, której głód czułem po zaprzestaniu wspinania. Wkrótce znalazłem się w czołówce biegaczy długodystansowych, najpierw stanu Michigan, a później całego USA. W roku 2006 zostałem nawet uhonorowany tytułem biegacza roku w kategorii seniorów przez Amerykańską Federację Lekkoatletyki, Oddział Biegów Długodystansowych. Rok później pobiłem rekord USA w swojej kategorii wiekowej na dystansie 20 km.

Gerard Małaczyński podczas biegu na 30 km (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Gerard Małaczyński podczas biegu na 30 km (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Zainteresowałem się także rywalizacją na bieżni. Od kilku lat jestem w czołówce w swojej kategorii wiekowej na skalę narodową na dystansach 800 m i 1500 m. Dwa lata temu byłem jedynym Amerykaninem na światowej liście rankingowej w kategorii 70+. W zeszłym roku znalazłem się na 2. miejscu w krajowym rankingu na dystansie 800 m, zarówno w klasie biegów halowych, jak i na bieżni naturalnej, 400-metrowej. Jak wiesz, bieżnia halowa jest 200-metrowa. Grupa biegaczy ze Wschodniego Wybrzeża zaproponowała mi udział w próbie pobicia halowego rekordu świata na dystansie 4×800 m.

Wybraliśmy prestiżową imprezę, a mianowicie Narodowe Mistrzostwa (Masters) USA, które odbyły się w dniach 14-16 marca 2014 roku (coroczna impreza) w Bostonie. No i udało się. Poprawiliśmy istniejący rekord świata należący do Niemców o 2.78 sekundy. Nas czas jest 11:33.66. Dodatkowym powodem do dumy jest fakt, że według nieoficjalnych pomiarów (oficjalnie tego się nie podaje) swoją część przebiegłem w 2’:44”, a więc walnie przyczyniłem się do ostatecznego rezultatu. Rekord świata na bieżni 400 m jest oczywiście lepszy (mniejsze siły odśrodkowe na wirażach), więc trzeba będzie dalej ciężko pracować! Czy coś z tego wyniknie, zobaczymy.

Rekordowa sztafeta 4x800 m (fot. arch. Gerard Małaczyński)

Rekordowa sztafeta 4×800 m (fot. arch. Gerard Małaczyński)

W lokalnym wywiadzie powiedziałem, że pobicie rekordu świata daje podobne uczucie do przejścia ściany, której jeszcze nikt wcześniej nie przeszedł, lub do stanięcia na ośmiotysięczniku. Ma się łzy w oczach i taki moment zostaje w pamięci na zawsze. Wspominam o tym, bo wiem, że Ty znasz to uczucie.

Dziękuję za rozmowę!




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum