11 lutego 2014 18:23

Z Andrzejem Sławińskim „Negrem” rozmawia Janusz Kurczab

Rozpoczynany serię wywiadów z ważnymi postaciami z historii polskiego alpinizmu sprzed lat. Chodzi głównie o wartych przypomnienia taterników i alpinistów z pokolenia poprzedzającego „Łojantów”. A zaczynamy rozmową z ojcem Rafała Sławińskiego, Andrzejem „Negrem” Sławińskim.

Jesień 2011. W bazie pod Annapurną (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Jesień 2011. W bazie pod Annapurną (fot. arch. Andrzej Sławiński)

***

Janusz Kurczab: Niedawno na naszym portalu ukazał się wywiad z Rafałem – twój górski życiorys jakoś tu się zazębia, prawda?

Andrzej Sławiński: Tak, a zaczęło się dawno, na długo przed przyjściem Rafała na świat…

Niewiele osób wie, że w latach 50. chodziliśmy do jednej szkoły – Liceum im. Adama Mickiewicza na Saskiej Kępie w Warszawie – a przez pewien czas również do jednej klasy. Razem też zdawaliśmy maturę. Liceum rozwijało zainteresowania sportowe – głownie lekkoatletyką i gimnastyką, chociaż mieliśmy tez mistrzostwo warszawskich szkół w koszykówce. Gdy zacząłem się wspinać w kilka lat po skończeniu szkoły, w górach i Klubie Wysokogórskim spotkałem paru kolegów szkolnych, m.in. Mariusza Klimpla i Jurka Kalinowskiego. Czy Ty właśnie w szkole złapałeś bakcyla górskiego?

Nie, to nie była szkoła – z niej wyniosłem głównie zainteresowanie lekkoatletyką (biegi średnie), a skłonności do różnych aktywności fizycznych musiałem chyba mieć w genach, wiec próbowałem też innych sportów…

Wrzesień 2010. Andrzej Sławiński i Janusz Kurczab w Skałkach Rzędkowickich (fot. Krystyna Konopka)

Wrzesień 2010. Andrzej Sławiński i Janusz Kurczab w Skałkach Rzędkowickich (fot. Krystyna Konopka)

Jako kierunek studiów wybrałeś geologię na Uniwersytecie Warszawskim. Czy sentyment do gór odegrał jakąś rolę przy wyborze?

Może trochę, ale głównie pociągało mnie przebywanie w terenie, w miarę daleko od tzw. cywilizacji, z daleka od biura i biurka. Tak to sobie wtedy, trochę naiwnie, wyobrażałem.

Znałem kilku świetnych alpinistów wśród geologów np. Andrzeja „Maharadżę” Skupińskiego, Rafała Kardasia czy Szymona „Szamana” Wdowiaka. Ty z pewnością jeszcze wielu mógłbyś wymienić. Czy koleżeństwo na studiach przenosiło się na góry? Wspinaliście się razem?

Tak, trafiłeś w dziesiątkę. Z „Maharadżą” i Szymkiem byliśmy na jednym roku. Andrzej miał już za sobą jeden lub dwa sezony w Tatrach, namówił nas, i po kursie terenowym w Górach Świętokrzyskich znaleźliśmy się całą trójką w Moku (sierpień 1955). Na drugi dzień po przyjeździe, z Ryśkiem Grzesikiem (narciarz zjazdowiec, ocierający się o ówczesną kadrę), poszliśmy na Żabiego Mnicha. Droga? Nie mam WHP, żeby sprecyzować. Pierwszy sezon udał mi się bardzo – oczywiście, jak na tamte lata. I tak zacząłem się wspinać, chyba nietypowo, bo bez wstępnego szkolenia.

Lata 50. Szymon Wdowiak,, Eugeniusz Piątkowski, Andrzej Sławiński i  Krystyna Grochocka, później Rećkowa (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Lata 50. Szymon Wdowiak,, Eugeniusz Piątkowski, Andrzej Sławiński i Krystyna Grochocka, później Rećkowa (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Pierwsze moje oficjalne szkolenie to był kurs na stopień pomocnika instruktora na wiosnę, chyba w roku 1958. Potem przyszło parę następnych sezonów z tatrzańską zimą włącznie. O ile dobrze pamiętam, to pod koniec lat 50. spotkałem się z Tobą w Tatrach, ale wspólne wspinanie nie „kliknęło”, ewidentnie ze szkodą dla mnie!

Oczywiście, było więcej taterników geologów; krakowiacy Andrzej Paulo, Lesław Bober, Henryk Cionćka… Z Maharadżą wspinałem się dość dużo, latem i zimą, z Szymkiem trochę mniej; świetnie jako partner pasował mi Tomek Kreczmar. Niestety, zginął w wypadku koło Morskiego Oka w grudniu 1958 r.

Lato 1958. Andrzej Sławiński na filarze Koziego Wierchu (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Lato 1958. Andrzej Sławiński na filarze Koziego Wierchu (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Kiedy poznałeś swoją małżonkę Elżbietę z Lewandowskich? W górach? Wiem, że się świetnie wspinała… Wspinaliście się również razem?

Elżbietę poznałem na Wydziale Geologii (chociaż studiowała fizykę), chyba to był rok 1957, pomagała wtedy Szymkowi malować jakąś ścienną mapę geologiczną. Zgadało się o górach, spotykaliśmy się w Klubie Wysokogórskim. Elżbieta zaczęła bardzo wcześnie swoją przygodę z Tatrami, miała chyba 14 lat, a wprowadzali ją w góry tacy ludzie jak Ludwik Ziemblic, Olek Tobolewski, Staszek Janik, czyli głównie, a może wyłącznie, zakopiańczycy. Miała świetne przyłożenie do skały, wspinała się w skałkach, w Tatrach w lecie i w zimie, ale tatrzańskie lato „leżało” jej najlepiej. Między innymi, była pierwszą Polką na Orłowskim na Galerii Gankowej (z Januszem Polkowskim). Razem wspinaliśmy się niewiele; jakoś to nam nie wychodziło. Jak Elżbieta prowadziła trudne wyciągi, to nie czułem się komfortowo; utkwiła mi w pamięci próba Komina Pokutników, po deszczu, mokro, krucho, na głowę leci – a my oczywiście bez kasków. A propos kasków, to jedynie Zdzisiek Dziędzielewicz wyprzedził wtedy epokę.

Lato 1959. Małgorzata Surdel (-Nykowa) i Elżbieta Lewandowska w Morskim Oku (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Lato 1959. Małgorzata Surdel (-Nykowa) i Elżbieta Lewandowska w Morskim Oku (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Jakie były Twoje najciekawsze przejścia tatrzańskie?

Tu się trzeba podrapać w głowę, bo w porównaniu do tego co dzisiaj się liczy… szkoda słów. A więc były takie „obowiązkowe” drogi: Zamarła Turnia z różnych stron, Mnich (ale nie przez Wariant R), środek Żabiej Turni, środek Kazalnicy droga Paszuchy – Lapinskiego, w zimie lewy filar Cubryny (wtedy to było chyba czwarte przejście, nawet odnotowane w „Taterniku”(!).

Najefektowniejsza dla mnie była wschodnia ściana Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego wiosną 1959 roku: z początku normalne zimowe wspinanie, gdzieś w środku drogi kilka wyciągów efektownego, wodnego lodu, a potem rampa skalna wypełniona firnem, a do tego wspaniale kwietniowe słońce. Byłem tam z Heńkiem Szymanowskim, czyli „Koniem Pozorantem”. Dzisiaj trochę mi się włos jeży, jak przypomnę sobie sprzęt (zwłaszcza w porównaniu z tym co się teraz używa na lodzie), który mieliśmy do dyspozycji: dziesięciozębne raki, proste, długie czekany z drewnianym styliskiem, dobrze wysłużona podwójna sizalowa zjazdówka, itp. itd. Ale mimo to, dzień był świetny!

Ponadto trochę szkoliłem, sprawiało mi to dużą satysfakcję. No i miałem szczęście podzielić się umiejętnościami z ludźmi, którzy zapisali się i w Tatrach i poza nimi: Andrzej Pietraszek (kurs teoretyczny), Marek Sokołowski, Andrzej „Baron” Skłodowski, Jacek Woszczerowicz, „Kirasjer Truchcik” czyli Andrzej Kuś – to był kurs skałkowy. A potem, w lecie 1959 szkolenie w „Betlejemce” pod okiem Zdziśka Jakubowskiego „Szlachetnego”, z takimi kolegami-instruktorami jak „Maharadża”, Krzysiek Berbeka, Janusze: Hierzyk i Jeleński oraz wielu wielu innych.

Lato 1959. Andrzej Sławiński - instruktor kursu w Betlejemce (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Lato 1959. Andrzej Sławiński – instruktor kursu w Betlejemce (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Z tej szkolonej na Hali Gąsienicowej młodzieży pozostało trochę ludzi w górach; najbardziej utkwiła mi w pamięci Krystyna Konopka, którą potem „nosiło” (i do dziś nosi) po górach w Polsce, w Azji, w Afryce i w obu Amerykach.

Było poza tym szkolenie żołnierzy 6 Dywizji Powietrzno-Desantowej, ale to temat sam w sobie… np. kiedyś z Marianem Bałą przeprowadziliśmy wybraną grupę komandosów przez ciągle pilnie strzeżoną „granicę przyjaźni” z Czechosłowacją na Cubrynę, Koprową Przełęcz, skąd do Ciemnych Smreczyn i przez Wrota Chałubińskiego z powrotem „na Ojczyzny łono”.

Opowiedz trochę na temat Waszej pracy w Zakopanem i Tatrach?

Los zdecydował, że zostałem asystentem profesora Stanisława Sokołowskiego (ojciec Marka, a brat słynnych przedwojennych taterników Mariana i Adama). Zamieszkaliśmy na kilka lat w Zakopanem, gdzie pracowałem przy kartowaniu Tatr i Podhala oraz prowadziłem tzw. nadzór geologiczny nad głębokim wierceniem na stokach Antałówki, uwieńczone odkryciem głębokich zasobów wód termalnych w Zakopanem. Było to pasjonujące zajęcie, ale trochę krepujące swobodę wyskakiwania w Tatry, które były na sięgnięcie ręką. Żałuję, że gdzieś mi przepadło oficjalne pismo na druku Instytutu Geologicznego zabraniające mi „podejmowania niebezpiecznych wspinaczek…”, bo cenne wiercenie może zostać bez fachowego nadzoru. A dostało mi się dlatego, że z Maharadżą w czasie pracy wyskoczyliśmy na Filar Leporowskiego na Kozim Wierchu. Sokołowski znał tę drogę z jej przedwojennej reputacji – w końcu był z tamtego pokolenia – któryś z nas nieopatrznie „puścił farbę”, no i „Stary” wpadliśmy w panikę.

Elżbieta przez pewien czas pracowała w Obserwatorium Meteorologicznym na Kasprowym Wierchu, m.in. wraz z Jurkiem Mitkiewiczem i Poldkiem Rajwą. Oczywiście w zimie do pracy chodziła z nartami, ja doskakiwałem do niej przy każdej okazji, albo i bez, towarzystwo było świetne, a Jurek Mitkiewicz zawsze coś wykombinował. Z nim po raz pierwszy zjeżdżałem Żlebem spod Palca, chodziliśmy do Cichej,  na Zawory, na Gładką… Nawiązaliśmy wtedy szereg przyjaźni, trwających latami, a niektóre z nich trwają do dziś.

Drugą Twoją pasją były narty… Łączenie tych dwóch pasji nie było łatwe. Zimą czasem trzeba było wybierać – wspinać się czy jeździć na nartach…

Rzeczywiście, zastanawiam się teraz: dlaczego narty przeważyły? Chyba dlatego, że wspinanie przychodziło mi łatwo, może za łatwo. W porównaniu z reżimem lekkoatletycznego treningu, do którego byłem wdrożony, przygotowanie do wspinaczek w tamtym okresie nie było szczególnie wymagające. Inaczej z nartami: z techniką bylem na bakier, a w Zakopanem dookoła tyle znakomitych wzorów! W końcu się zawziąłem „ja się, takaż mać, nauczę!”. Bardzo pomogli mi narciarze tacy jak „legendarny” (z racji elegancji jazdy i ogólnej aparycji) instruktor Zygmunt Dulski z Kalatówek, wspomniany już „Szlachetny”, zawodnicy Wojtuś i Władek Wawrytko … tyle twarzy, tylu ludzi… No i wciągnęło mnie bez reszty.

Przyszły kursy na pomocnika PZN, na pełnego instruktora, potem na „instruktora wykładowcę”, szkoliłem chyba we wszystkich górach w Polsce poza Bieszczadami, a na wiosnę 1979 w sławnym ośrodku Les Tignes w Val d’Isere (dzięki Markowi Tarnowskiemu, który miał swoje „chody” we Francji). Oczywiście na zawodnika się nie nadawałem, za późno się te narty zaczęły. Zresztą, może nigdy by nic z tego nie wyszło… Ale wyszło na to, że narty nie były już dla mnie tylko świetnym sportem, ale stały się swojego rodzaju „way of life”.

Na nartach skitourowych w drodze na Mt. Niblock, Lake Louise, Rocky Mt, zima  2013 (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Na nartach skitourowych w drodze na Mt. Niblock, Lake Louise, Rocky Mt, zima 2013 (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Jak doszło do wyjazdu całej rodziny Sławińskich za granicę, i to na dobre?

Rok 1975 Elżbieta spędziła na uniwersytecie w Knoxville, Tennessee, zaproszona tam na rok do pracy. Z Knoxville Elżbieta przysłała mi zaproszenie na miesiąc, paszport dostałem bez zacięć, no i ucięliśmy sobie podróż aż nad Pacyfik i z powrotem. Podobało się nam mnóstwo rzeczy, ale mnie osobiście najbardziej zachwyciła PRZESTRZEŃ, coś o czym w Europie trochę się już zapominało. No, a poza tym nie byliśmy oboje (ja chyba nawet bardziej) entuzjastami PRL-owskiej rzeczywistości. I byłem na tyle pesymistą, że uważałem, że ten znakomity system mnie przeżyje. Decyzja została więc powzięta (nad brzegami Rio Grande – bardzo tam było westernowo) i pozostało ją tylko realizować, jako że nasi synowie byli wtedy oczywiście w Polsce.

Zabrało to trochę czasu – w końcu w 1979 roku jesienią wyjechaliśmy na kontrakt do Algierii, do Oranu. Ja bylem „przy żonie”, bo mój pracodawca nie zgodził się, żebym również podjął pracę zagranicą. Powód: uprzednio pracowałem w Libii jako geolog polskiego przedsiębiorstwa, wiec może „będzie już tego wyjeżdżania”. W Oranie pośród innych Polaków spotkaliśmy Kazimierza Kowalskiego z żoną Barbarą; Kazik, znany grotołaz i podróżnik był nieoceniony w aranżowaniu wspaniałych wypraw na Saharę i w Atlas, a nawet wprowadzał mnie do jaskiń, co było bardzo ciekawe, ale to nie była moja „cup of tea”, mimo, że ze względów zawodowych musiałem czasem schodzić pod ziemię.

W Algierii byliśmy dwa lata, potem rok we Francji no i w 1982 roku wylądowaliśmy w Calgary, skąd łańcuch Gór Skalistych w pogodny dzień widać tak jak, powiedzmy, Tatry z Obidowej!

Obydwaj Twoi synowie – Michał (rocznik 1962) i Rafał (1967) po przyjeździe do Kanady zaczęli się wspinać. Czy za pełną aprobatą ojca? Jak wyglądały te początki?

Michał (starszy) był bardzo zaangażowany w sport jeszcze w Polsce, potem we Francji i jeszcze później na Uniwersytecie w Calgary grał w rugby; Rafał pasjonował się tenisem i pilnie trenował. A my z Elżbietą chodziliśmy na wycieczki, oczywiście zabierając chłopców. Potem zaczęło się trochę ambitniejsze chodzenie – z Calgary w mniej niż dwie godziny jazdy samochodem można wejść w góry z lodowcami. Rafał wcześnie złapał górskiego bakcyla, nasze wyskoki w góry zaczęły nabierać coraz bardziej sportowego charakteru.

Potem przyszło techniczne wspinanie się w skale, potem w lodzie. Michał również zaczął się samodzielnie wspinać, często z Wiktorem Skupińskim (synem „Maharadży”), ale Rafałowi góry chyba od początku lepiej „leżały”. Potem Michał miał bardzo ciężki wypadek podczas wspinaczki w rejonie Canmore, z którego w końcu wyszedł obronną ręką, ale to był koniec jego przygody z dużymi górami. Co nie znaczy, ze przestał być aktywny: wspina się sportowo, uprawia kolarstw szosowe… Natomiast Rafał szedł do przodu w takim  tempie, że wkrótce mogłem być tylko kibicem jego przejść. Co nie znaczy zresztą, żebyśmy w ogóle przestali ze sobą chodzić w góry, tylko, że wtedy musimy iść na kompromis: ja „się przykładam”, a Rafał obniża swoją poprzeczkę.

Wigilia 2013. Rafał z żoną u Andrzeja (fot. Krystyna Konopka)

Wigilia 2013. Rafał z żoną u Andrzeja (fot. Krystyna Konopka)

Wpływ Twojej górskiej kariery na poczynania synów jest dla mnie oczywisty. Odwrócę trochę to zagadnienie. Wiem, że jesteś nadal bardzo aktywny fizycznie. W lecie wspinaczki skalne i trudne „scramblingi”, w zimie lodospady i jazda na nartach, głównie poza trasami. Czy to alpinistyczne sukcesy Rafała tak na Ciebie wpływają, czy po prostu poprzez aktywność chcesz dłużej zachować zdrowie? Czy obie te rzeczy naraz?

Myślę, że górskie wędrówki, trochę wspinania w skale i w lodzie robiłbym niezależnie od tego, czy moi „chłopcy” zajmują się alpinizmem, czy też nie. Również nie jestem pewny, czy robię to dla zdrowia. Ja to po prostu lubię, mam satysfakcję, a może także próbuję jeszcze uszczknąć coś z tego, co mnie ominęło przez pasję narciarską, przez czas przebijania się zawodowego w Kanadzie, a w końcu przez lata zmagania się z nieuleczalną chorobą Elżbiety.

Andrzej-Sławiński-na "Fang&Fist" WI5, Ghost Valley, Canadian Rockies 2012 (fot. arch. Andrzej-Sławiński)

Andrzej Sławiński na „Fang&Fist” WI5, Ghost Valley, Canadian Rockies 2012 (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Andrzej Sławiński na Bridge Too Far WI 4-5 Canadian Rockies, 2012 (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Andrzej Sławiński na Bridge Too Far WI 4-5 Canadian Rockies, 2012 (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Lato 2012. W skałkach Grassi Lake koło Canmore (fot. Janusz Kurczab)

Lato 2012. W skałkach Grassi Lake koło Canmore (fot. Janusz Kurczab)

Nie mogło zabraknąć pytania o Twoje najlepsze przejścia na kontynencie amerykańskim. Wymień parę.

Na pewno najbardziej cenię sobie wejście na Mount Robson (3954 m), najwyższą górę w Kanadyjskich Górach Skalistych, wymagającą kondycyjnie i technicznie, a jednocześnie znaną z kapryśnej pogody. Bylem tez na wielu klasycznych szczytach w Rockies i Bugaboos: Mt. Victoria, Mt. Lefroy, Mt. Forbes, Mt Athabasca, Mt. Edith Cavell, Bugaboo Spire i na wielu innych. Wszystkie te góry są zlodowacone, a cofanie się lodowców z powodu ocieplania klimatu powoduje, że robią się często trudniejsze, a na pewno niebezpieczniejsze z uwagi na tzw. obiektywne niebezpieczeństwa (seraki, szczeliny, spadające kamienie, itp.).

Wrzesień 2002. Szczytowa partia na Mt. Robson ponad Kain Face (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Wrzesień 2002. Szczytowa partia na Mt. Robson ponad Kain Face (fot. arch. Andrzej Sławiński)

Moje skalne wielowyciągowe drogi nie wychodzą poza 5.8, czyli trudną piątkę/łatwą szóstkę wg skali UIAA; natomiast w lodzie bardzo sobie cenię przejście Nemesis (WI6) oraz wielu innych, klasycznych linii jak Weeping Wall, Sorcerer, Murchison Falls – w sumie za dużo tego było, żeby wymieniać.

Poza Górami Skalistymi wspinałem się w Górach Kaskadowych (Mt. Shasta 4316 m). Dwa razy próbowałem wejść zwykłą drogą na Denali (Alaska), ale mi to nie wyszło, mimo, że nie mogę nic zwalić na pogodę. Poza tym byłem w górach Ameryki Południowej w Peru i w Boliwii, wszedłem na Cotopaxi (5897 m) w Ekwadorze co bardzo sobie cenię nie z uwagi na wysokość czy trudności (których brak), ale ze względu na chyba najgorsze załamanie pogody, jakie przeżyłem w górach. Turystycznie znam pasmo Sierra Nevada na pograniczu Kalifornii i Nevady, no a poza tym byłem na czterech trekkingach w Nepalu, w tym na dwóch razem z Tobą.

Dziękuję za rozmowę!




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Zygmunt Dulski [1]
    Dzień dobry, Do połowy lat 90-tych uczyłem się jazdy na…

    15-09-2017
    msmit