3 lutego 2014 15:12

Raport solisty z Czołówki Mięgusza

W tym roku tatrzański sezon zimowy rozpocząłem, jak nigdy dotąd, z wielkim poślizgiem. Okres nadzwyczajnej, nazwałbym to październikowej, pogody skończył się w połowie stycznia i tylko mogę ubolewać, że się w tamtym czasie nie powspinałem.

Autoportret

Autoportret

Jeszcze wieczorem w schronisku nie mogłem zdecydować się na wybór drogi. Generalnie spręża nie miałem. Maleńkie dziecko plus praca skłaniały raczej do powygrzewania się w słoneczku z piwkiem w ręku, a nie ciężkiej roboty w jakiejś groźnej  północnej ścianie. W tej sytuacji wygrała wersja „blisko i nie za długo”, czyli Czołówka MSW. Po prostu lenistwo.

Za cel wybrałem wolny fragment ściany z założeniem poprowadzenia nowej drogi. W linię tę wbiłem się już w tamtym roku z Maćkiem Janczarem, ale kruszyzna w trudnościach zniechęciła mnie skutecznie i zjechaliśmy. Myśl o tej linii nie dawała mi jednak spokoju. Postanowiłem na nią wrócić.

Dzień (25 stycznia) przywitał mnie cirrusami przysłaniającymi wschodzące słońce oraz mrozem – było poniżej -15 st. C. Pierwszy wyciąg (około 65 metrów długości) i pół drugiego oferuje nietrudne, rekreacyjne wspinanie w terenie o przeważających trudnościach 3-4. Dalej natomiast teren staje dęba, tworząc ścianę dachówkowato ułożonych płyt. Na pierwszym stanie, jeszcze w łatwym terenie, podczas operacji sprzętowych wypiąłem się ze wszystkiego i gdy to spostrzegłem powiedziałem do siebie – „uważaj Marcin, uważaj!”.

Tym razem w dachówkowate spiętrzenie wszedłem parę metrów na prawo od zeszłorocznej próby. Okazało się, że teren jest tu znacznie bardziej lity, a poprzerywane cienkie linie traw umożliwiają delikatną wspinaczkę na dziabach. Na przewieszonym starcie w kolejny wyciąg wisząca lina zaczęła mnie ciągnąć w dół. Stwierdziłem, że fizycznie nie dam rady poprowadzić klasycznie całego wyciągu. No i zacząłem haczyć, czego skutkiem było odpuszczenie wytężających prób powyżej.

Pierwsze płatki śniegu pojawiły się, gdy dotarłem do skalnej tafli leżącej na skośnej płycie w połowie trzeciego wyciągu. Wisząc w haku zacząłem się zastanawiać, czy podczas prób wdrapania się na taflę ściągnę ją na siebie czy nie. Czas płynął, a ja szukałem rozwiązania. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jest ona wystarczająco duża i na pewno przymarznięta, więc nie powinna spaść w momencie, kiedy ją obciążę swoim ciężarem. Decyzja zapada – napieram! Zaczepiłem dziaby o taflę i ciągnę. Nagle odpadam  z odkruszonym fragmentem.  Uznałem to za znak. Postanowiłem jakoś ją obejść dołem i udało się to zrobić podhaczając dziaby o dół tafli.

Małpowanie do trzeciego stanu

Małpowanie do trzeciego stanu, widok w górę z miejsca tuż powyżej tafli (fot. Marcin Księżak)

W zapadających ciemnościach dotarłem do wielkiej póły wiodącej w lewo, dającej nadzieję na łatwe połączenie z połogimi trawami i płytami nad Czołówką, na których zwykle kończą się drogi wychodzące ze środkowej części ściany. Odwodnienie spowodowało, że poczułem się zmęczony. Bardzo chciałem zakończyć drogę już w tym miejscu i pójść w kierunku zjazdów z Czołówki, tym bardziej, że opad śniegu cały czas się nasilał. Jednak wygrała estetyka tworzonej linii. Przecież bez głęboko uzasadnionych przyczyn nie powinno kończyć się przejścia w miejscu, w którym ściana jest jeszcze jest trudna, tylko dopiero w miejscu, gdzie trudności się naprawdę kończą.

Po ponad 12 godzinach akcji znalazłem się na końcu ściany czołowej i swojej drogi. Z perspektywy czasu nie wiem, dlaczego aż 1,5 godziny zajął mi zjazd i wyjście z powrotem do stanu. Może przyczyniły się do tego przerwa na jedzenie, picie, zadymka śnieżna, zmęczenie, jakieś błędy… Wyszło na to, że przestałem kontrolować czas.

Niedaleko ostatniego stanu udało mi się znaleźć fajne drzewo do zjazdu. Po długim zjeździe z górnego spiętrzenia, na Płytach nad Czołówką, miałem dużo szczęścia. Mimo nocy i opadu śniegu, w świetle czołówki przyjmującego postać wszechogarniającej, atakującej z każdej strony bieli, udało mi się znaleźć stany zjazdowe ze ściany. W trakcie zjazdów zaczęły mi towarzyszyć z obu stron odgłosy lawin, spadających a to z Bandziocha, a to gdzieś z okolic  Miedzianego. W duchu cieszyłem się, że wybrałem tego dnia ten cel.

Drogę nazwałem Książęcy raport, trudności zimowo-klasyczne 6, hakowe A1+, potrzebne jedynki i najfy. Pokonałem ją samotnie w dniu 25 stycznia 2014 roku, w czasie 14 godzin, 5 wyciągami o długościach 40 do 65 metrów. Wysokość ściany w tym miejscu dochodzi do około 200 metrów.

Topo drogi "Książęcy raport" (opracowanie Marcin Księżak, foto i dalsze opracowanie graficzne Grzegorz Głazek)

Topo drogi „Książęcy raport” (opracowanie Marcin Księżak, foto i dalsze opracowanie graficzne Grzegorz Głazek)

W trudnościach zostawiłem 3 haki (zaznaczone na topo). Było to też być może pierwsze w ogóle przejście górnej bariery, kończącej prawą część ściany. Moja linia przecina się w dolnej części, w łatwym terenie, z drogą Śmieszko-Łuczak z zimy 1984 roku (nr 20 na topo, widoczne stare haki i ślady stanowiska pod spiętrzeniem tuż na prawo od mojej linii). W sąsiedztwie po lewej znajduje się droga Gut-Skrzypczyński z 1983 roku (droga nr 19), uklasyczniona latem 1992 roku, zimą przebyta w 1991 (oba przejścia za sprawą Jacka Czyża, późniejszego zdobywcy nowej drogi solo na El Capitan) i raczej zimą rzadko przechodzona, do tej pory tylko hakowo. Natomiast po prawej biegnie droga Ostatnie Milenium zespołu Fluder-Paszczak z 2000 roku (droga nr 22).

Marcin Księżak (HiMountain, Monkey’s Grip)




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    gratulacje [4]
    Brawo!

    3-02-2014
    tomicjusz