30 grudnia 2013 16:59

To bardzo osobisty i inspirujący wyraz prywatnej walki o autentyczną egzystencję – Artur Szachniewicz o „Chińskim maharadży”

Od wejścia na rynek „Chińskiego maharadży” Wojtka Kurtyki minęło już trochę czasu, wystarczająco dużo by nieco bardziej wnikliwie zapoznać się z treścią tej małej książeczki. Czasowy dystans otwiera możliwości dyskusji i pozwala pokusić się o interpretacje. Ktoś może oczywiście powiedzieć, że to tylko w oryginalny sposób sfabularyzowany fragment historii polskiego wspinania. Bohaterowie są znani, a dlaczego nie występują pod własnym imieniem? Aha, to już licenta poetica i sprawa stylu.

Jest mi jednak trudno uznać preferencje stylistyczne za fundamentalne przyczyny działań i  dzieł. Rzeczy oprócz zewnętrznego pozoru mają głębię, a jak jej nie mają to są pozorne właśnie – lub są po prostu puste. Literatura to sztuka sprawiania pozorów, jeśli ma być pustym słowotwórstwem to mamy do czynienia z potęgowaniem pozoru, czyli pustki. Czyli w zgodzie z matematyką po prostu z niczym, i a fortiori – z niczym ważnym.

A przecież książka Kurtyki oddziałuje na czytelnika i wytwarza grawitację właściwą obiektom o znacznej masie. Nie jest to tylko pozór, nie tylko ciekawa zabawa słowami czy gra w „zgadnij kto to i gdzie”. Powieść ma masę, a więc i treść; coś kryje się pod słowami.

W promocyjnym filmowym wywiadzie autor sam stwierdza, że temat jest niezwykle osobisty i poważny – a forma miała jedynie złagodzić jego odbiór, i zapewne, uczynić go bardziej przystępnym.

Chiński maharadża - Wojtek KurtykaChciałbym przedstawić moje odczytanie powieści, według którego udało się autorowi w literackiej formie wyrazić uniwersalne doświadczenie egzystencjalne, na które wskazuje wielu wspinaczy. Oczywiście nie twierdzę, że autor miał taki zamiar. Nie czuję się na siłach, aby komukolwiek sugerować co zamierzał. Mogę jednak stawiać hipotezy, tym bardziej jeśli chodzi o literaturę, która według niektórych jest jak piknik – autor przynosi słowa, a czytelnik znaczenie. Niemniej jednak te a nie inne kilkanaście tysięcy słów nie jest czymś, co można pominąć milczeniem. Dlatego będę jednak odwoływał się do autora.

W mojej opinii Wojciech Kurtyka oddaje w obrazowej formie coś, czego wielu z nas czasem doświadcza, ale co nie zawsze dostrzegamy. Coś o czym mówią filozofowie w sposób zbyt skomplikowany, a inni wizjonerzy (np. wspinacze) w sposób zbyt prosty, by treść ta mogła utrzymać się na orbicie naszej uwagi.

  • Dżem – smuga cienia

Fundament mojej interpretacji stanowi sieć metafor i symboli, którymi autor oplótł fabułę znanych skądinąd zdarzeń. W moim odczytaniu powieści Dżem – i mniejsza o słowo – jest figurą specyficznego nastawienia egzystencjalnego. Lęku przed tym co nieznane, krępującym aktywność twórczej wyobraźni aż do granic gestualnej ekspresji. Daje się poznać jako gęstnienie przestrzeni, które wręcz fizycznie krępuje ruchy, jak gęsta plazma jak „rozpostarty w przestrzeni dżem”. Niemniej jednak, nasz bohater ma to szczęście, że rodzi się z „impulsem nakazującym przeciwstawienie się dżemowi”.

Jeśli uznać Dżem za siłę skłaniającą ku konformizmowi i zachowawczym postawom, to bohater rodzi się ze skorelowanym z owym dżemowatym skrępowaniem i lękiem imperatywem transgresji, wykroczenia poza zgęstniałą atmosferę wypełnionej Dżemem przestrzeni.

„Tym co trwale mnie zmieniło był odruch sprzeciwu wobec strachu”, a wiec wyjątkowy typ odwagi, a może po prostu odwaga, o której mówi się, że nie tyle jest brakiem lęku, ale świadomością istnienia rzeczy ważniejszych niż strach. Odważny jest nie ten, kto nie czuje lęku, ale kto potrafi nad nim zapanować i mimo wszystko podjąć działanie. Bohater „Chińskiego Maharadży” musi rzucić wyzwanie Dżemowi: ”ilekroć w moim życiu pojawiał się lęk, zawsze podejmowałem wyzwanie i usiłowałem się mu sprzeciwić”. Narrator stwierdza nawet, że to właśnie było prawdziwym zagrożeniem.

Zagrożeniem, bo uniemożliwiało bezpieczne, spokojne życie toczone utartą koleiną, którą przeszły pokolenia; zagrożeniem, bo prowadziło do przekroczenia smugi cienia, albo może w przypadku naszego bohatera – skłaniało do wkraczania w nią raz za razem.

Nakaz ten nie pozwalał żyć życiem, w którym „ledwo zawrzesz za sobą furtkę dzielącą cię od wieku chłopięcego, a już wkraczasz w zaczarowany ogród”.  Gdzie:

[k]ażdy zakręt drogi pociąga inną ponętą. Nie dlatego, aby to w twoim mniemaniu był ląd nie odkryty, przeciwnie, wiesz dobrze, że cała ludzkość kroczyła tą drogą. To, co ogarnia cię niewysłowionym urokiem, to właśnie zetknięcie się z powszechnym doświadczeniem, od którego oczekujesz […] odrobiny czegoś własnego. Idziesz przed siebie przyglądając się ciekawie drogowskazom wytkniętym przez poprzedników, idziesz w podnieceniu, przyjmując z jednakowym rozmachem złą i dobrą dolę […] idziesz na spotkanie losu mieniącego się barwami, a kryjącego w zanadrzu nieprzebrany zasób możliwości.

Komu dostaną się one w udziale? Czy tym, co na nie zasłużą, czy może szczęśliwym wybrańcom? – Mniejsza. Postępujesz naprzód, a twoim śladem nieodstępnie i niepostrzeżenie posuwa się czas. Aż przychodzi chwila, w której spostrzegasz przed sobą smugę cienia ostrzegającą cię, że dzień pierwszej młodości dobiegł już do końca. W tym to właśnie okresie nawiedzają człowieka dziwne chwile […] Chwile znużenia, przesytu, niezadowolenia z siebie. Chwile niezrozumiałego uporu. Człowiek jeszcze względnie młody dopuszcza się wtedy najnierozważniejszych czynów.

Bohater przekracza granicę już wcześnie. Wie, że nie dla niego czarujące życie, w którym obawa przed nieznanym każe trzymać się utartej ścieżki i widzieć zaczarowany, bezpieczny ogród. Wkracza „na ścieżkę, która w przyszłości zawiedzie go na krawędź” do miejsc, w których „zdumiewająca psychiczna żywość” graniczy z przerażeniem i uzmysławia kruchość ludzkiej, fizycznej, mięsistej egzystencji. Ścieżka wiedzie do miejsc i sytuacji, które unaoczniają, że człowiek jest po prostu kawałkiem mięsa w Dżemie – jako ciało w konstelacji stałych sytuacji i mniej więcej trwałych relacji. W niektórych momentach, kiedy ta żywa energia ulata, ukazuje się z całą trwogą niebezpieczny wymiar autentycznej, samorzutnej egzystencji i szaleństwo tych, którzy porzucają utarte ścieżki i konserwujący Dżem.

Pierwszy taki moment trafia się bohaterowi podczas wspinaczki na Abazym; ale czy nie każdy z nas miewa podobne chwile w codziennych sytuacjach, każdy na miarę swojego poziomu psychicznych sił? Każdy ma swojego żywca, swojego Abazego, i Chińskiego Maharadżę – są tylko może mniej spektakularne i doniosłe.

  • Krea – uśpiona moc „drzemie nawet w płowych trawach”.

Boskim pierwiastkiem w człowieku jako elemencie przyrody jest „moc twórczej przemiany”. To o realizację tej mocy podejmuje walkę bohater, to o nią zabiega przeciwstawiając się zachowującemu wszytko w bezruchu Dżemowi. O ile Dżem ustala naszą małość i nakazuje oportunizm by zapełnić „głód ciała”, Krea to głód, który „czuje [się] gdzieś głębiej”, to „chęć zadrwienia z lęku przed śmiercią”. Przez śmierć można rozumieć także wszytko to co ostateczne – co w końcowym rozrachunku nieodwracalne i niezmienne, i dlatego przekraczające nas absolutnie.

„Wspinaczka jest […] trudną próbą wzlotu ponad siebie samego. Jest sięganiem ku wolności”. Ale należy pamiętać, że także Dżem „jest częścią naszego losu”. Tak zatem trwają one we wzajemnym związku, jak pan i niewolnik, nakaz i wykroczenie. Oczywiście wspinaczki nie trzeba traktować dosłownie, w tej książce-przypowieści jest ona po prostu wehikułem przenoszącym nas w dziedzinę autentycznego, kreowanego przez autonomiczny podmiot doświadczenia, życia na własną miarę. Równie dobrze może to być jakiekolwiek wyzwanie, jednak dla autora, wybitnego wspinacza, wybór wspinaczki jako egzemplarza jest oczywisty.

Lęk przed porażką ogranicza pragnienie wolności, ale z drugiej strony istnieje nieznośna ciasnota zastanych okoliczności – wielu marzy o wyzwoleniu się spod jej pańskiego bata. Pragnienia duszy mają fizyczne, namacalne skutki. Myśl zmienia ciało, ale ono nie zawsze jest jej poddane i reaguje lękiem. Oto istota „magicznej pompy” – pragnienie transgresji, marzenie o celu poza nami zniewala tak samo jak zastana sytuacja i brak wolności; jak poddanie się ograniczającej sile Dżemu – nieraz pocą nam się palce na samą myśl o działaniu.

Tekst może sugerować, że aby być wolnym, należy z przedmiotu pragnienia uczynić element naturalnego toku rozwoju zdarzeń. Zasymilować przekraczający nas cel, uwewnętrznić go. Pragnienie zwykle kieruje się ku temu co na zewnątrz nas – zgodnie z domniemaną tu intencją tekstu – być może czyniąc je częścią siebie, trzeba chcieć, ale tak jakby się nie chciało, bezsilnie i bez wysiłku, w pełni spokoju umysłowych władz.

W tym konkretnym przypadku odsłania się dialektyczna struktura, z którą w powieści stykamy się dość często. Przyjmuje ona różne konkretyzacje; w rozdziale ‘Geko’ gdzie bohater w indyjskim hotelu widzi się w dwóch lustrach, z których każde podkreśla jeden aspekt – szlachetne oblicze i gębę matołka. Lub wtedy kiedy bohater buduje w swoim życiu ład, a ten rozpada się i doprowadza do frustracji. Zbyt mocna chęć ładu i porządku, zgrania wszystkich elementów doświadczenia w jedną harmonię zwykle prowadzi do chaotycznej szamotaniny. Aby uzyskać spokój i ład trzeba zaryzykować utratę spokoju i ładu. Nie można po prostu chcieć ładu by go osiągnąć, tak jak nie można po prostu chcieć szczęścia aby go zaznać. Tak samo nie można chcieć przeżyć, by autentycznie żyć; by żyć trzeba zaryzykować  – może nawet życiem.

„Ład budowany z mozołem sypał się, czułem bezsilność i nie potrafiłem wyzwolić się z gniewu. […] w końcu straciłem nadzieje, zrezygnowałem z dalszej walki. I wtedy  […] gniew gdzieś się ulotnił”. Okazuje się, że gniew odchodzi wraz ustaniem walki toczonej z oporem materii w wysiłku nadania naszemu życiu indywidualnego piętna.

Narrator porównuje pragnienie osiągnięcia celu, nadania życiu własnej formy do zakazanego owocu wykradzionego z raju. Co ciekawe słowo ‘raj’–  łacińskie ‘paradisus’ widoczne w angielskim ‘paradise’ – pochodzi od perskiego ‘pairidaeza’ – oznaczającego ogród otoczony murem. A więc mamy zakazany owoc wykradziony z raju najbliższego otoczenia – krainy obfitości i spokoju, miejsca bezpiecznego, w którym nasze życie trwa bezpiecznie, ale ograniczone jakby murem, podobne innym żywotom. Warto zauważyć, że to obrazy podobne tym, które uwidaczniają się w przytoczonym wcześniej fragmencie Josepha Conrada.

  • Zuchwałość ciemiernika

W bardzo osobistym rozdziale ‘Przymierze ciemiernika’– narrator przyznaje się, choć nie wprost, do poddania się Dżemowi i powolnej prokrastynacji. Po tym jak Halinka pojechała do Indii i zawodowe sprawy już nie krępują bohatera, „nastały tygodnie zachwycającej wolności”. „[N]iby mogłem wreszcie przystąpić do treningu” ale „po prostu mi się nie chciało”.

Bohater nie może wejść na drogę wiodącą do celu – nie może rozpocząć treningów – ucieka w erzatze, czynności zastępcze – brzuszki i szmaty. Nie sposób nie odnieść tego do szerszego kontekstu codzienności, w której nie mogąc mieć tego co pragniemy, staramy się wzbudzić w sobie pragnienie tego co mamy. Oddajemy się jakimkolwiek działaniom by zachować wrażenie „że moc jest z nami”. A jednak nie udaje się zapełnić pustki w sercu – i wielu skończyło „zostawiając przy kopniętym krześle straszny list”. Poddanie się, bezsilne trwanie w skostniałej, z zewnątrz narzuconej formie mającej zachować nas przy życiu, prowadzi niejednokrotnie do zanegowania woli życia. W obliczu niemożliwości życia autentycznego, życia kreatywnego w ekspresji ducha mocy twórczej, ludzie wybierają ucieczkę.

W świecie przedstawionym w powieści wolność ciała odciążonego od obowiązków codziennej krzątaniny zaczyna sprawiać wrażenie stanu jedności wymiaru cielesnego i duchowego – pełni wolności.  „Spokój sklejał umysł z zimową pustka”. Filar maharadży staje się odległym wyobrażeniem, przedmiotem chłodnego namysłu i nie wzbudza emocji, pozostawia duszę bohatera wyciszoną. A przecież ta turnia „jest zaprzeczeniem spokoju”… wtedy właśnie autor wprowadza fundamentalny dla symboliki powieści obraz kwitnących ciemierników.

„Delikatne płatki tną przez kryształki lodu. Ciemiernik sprzymierza się z zimową pustką. W jego płatkach nie ma dramatu walki, przeciwnie – to piękno, kruche i zdumiewająco zuchwałe wyraża pojednanie”.

Alternatywą czynności zastępczych i samo-zwodzenia się jest życie „bez dramatu walki”. Choć kruche, to zdumiewająco zuchwałe – jak piękno ciemiernika przebijającego się bezwolnie i bez wysiłku spod lodu. Takie życie „wyraża pojednanie”. Ciemiernik zdaje się być dumny z lodowego osaczenia ponieważ „tylko u kresu może się spełnić pojednanie”.

Tym zdumiewająco zuchwałym, a pięknym czynem realizującej się bez nadmiernej ambicji i usilnego pragnienia aktywności, jest dla bohatera żywiec na Maharadży. Jest jak wypuszczanie pąków i kwitnienie w lutym, kiedy na granicy możliwości podjęte zostaje ryzyko walki o doczekanie wiosny. Ale czy nie jest takim zuchwale pięknym gestem każde wyzwanie podejmowane bez nadmiernej ambicji, bez próby zaimponowania sobie, udowodnienia zdolności do tego czy innego? Owszem, każdy z nas jest zdolny do wielu rzeczy, ale oceniani jesteśmy po tym czego dokonaliśmy. Wyzbycie się tej myśli o wymiernym charakterze naszych działań – to właśnie mądrość ciemiernika.

Ciemiernik zdaje się być „świadom swojej chwały”, jak mówi bohater „jego duma przenika również mnie”. „Zaczynam wreszcie rozumieć powab krawędzi – tak, chcę sięgnąć kresu, gdyż tylko u kresu, tylko w osaczeniu może się spełnić to trudne pojednanie”.

Kres nie jest wartością wymierną, jasno określoną. W tym tkwi istota uniwersalizmu przypowieści Kurtyki. Wspinaczka jest tylko pretekstem albo lepiej, jednym paradygmatycznym egzemplarzem z nieskończonej ilości wyzwań, które prowadzą nad kres.

  • Cyfra na usługach targowiska próżności

Ponadto kres także (a może przede wszystkim) we wspinaniu nie wyraża się liczbową miarą – cyfrą. Niby „miarą chwały we wspinaniu są trudności techniczne, wyrażane w skali wspinaczkowej właśnie cyfrą. Ale ja przejrzałem cyfrę na wylot” – mówi bohater-narrator – „cyfra, owszem, wyróżniała, lecz właśnie dlatego była podłym rejestrem na usługach targowiska próżności. W istocie nie wyrażała niczego z siły wspinaczkowego doświadczenia. Cyfra była po prostu trucizną”.

I tak w szerszym planie, zewnętrzna ocena nie stanowi wyrazu doniosłości prywatnego doświadczenia.

Cyfra jest tylko miarą postępu i degradacji, degradacja i postęp są jakościami zmiany, a przemiana jest formą kreacji. Ale, o tyle o ile poddaje się metryce, staje się „najpodlejszym rodzajem Krea”, obsuwa się w „grę rywalizacji”.  Porażka powoduje gniew, a gniew rozbija jedność i jest tchnieniem Dżemu – wyrazem lęku przed byciem zdominowanym, przed określeniem z zewnątrz, wyrazem ambicji, która zanieczyszcza indywidualne przeżywanie i jedność podmiotu i doświadczenia; jest dysonującą nutą w dążeniu do harmonii i rozwoju własnej egzystencji.

Jeśli „pierwotnym powołaniem” jest „wznosić się ponad własny strach i ludzkie ograniczenia”, to cyfra „opisuje jedynie fizyczny opór wznoszenia”, a trzeba zrozumieć, że „wznosisz się ponad siebie samego”, nie ponad zewnętrzne ograniczenia wobec których postęp wyrażamy cyfrą. „Cyfra wyróżnia i zabija przeżywanie jedności”.

  • Deszcz lepszy od seksu

Deszcz jest kolejnym znakomitym symbolem tej powieści. Deszcz dla wspinacza jest zjawiskiem doniosłym. Kiedy przychodzi deszcz wiadomo, że nic nie musimy, że teraz na pewno nie da się wspinać – deszcz jest figurą obiektywnej zmiany okoliczności wykluczających realizację przedsięwzięcia. Jest też metaforą wyzwolenia spod presji i obowiązku realizacji celu – w deszczu nie da się żywcować – w deszczu nic nie można zrobić.

Oczekiwanie czyni bohatera odległym obywatelem świata, jest nieobecny i popada w fatalizm. Uporczywie podejmowane próby żywcowania palą na panewce z nieoczywistych przyczyn, niby można by spróbować, ale warunki są zawsze jakoś nieoptymalne. A czy nie jest tak, że często odkładamy wielkie wyzwania na później i często mamy pretensje do siebie – a może trzeba było ruszyć, wyjść i wbić się w drogę naszej prywatnej wspinaczki; podjąć wyzwanie czymkolwiek by nie było.

„Przez lata wyzwań wspinaczkowych deszcz zawsze uwalniał od trudnego czuwania i napięcia, rozgrzeszał ze strachu. Deszcz był chyba lepszy od seksu. Wprawdzie przyjemność z jednego i drugiego jest porównywalna ale przecież deszcz trwa dłużej”.

„Deszcz przywracał powab prostym przyjemnościom”. Deszcz pokazuje, że w działaniu nie chodzi o przełamanie oporu materii ale o przezwyciężenie gnuśności ducha. Kiedy deszcz wyzwala, to wyzwala ducha od oczekiwania a nie cel od obiektywnych trudności. Deszcz – czymkolwiek by nie był – nie zmienia świata, zmienia nasze nastawienie. Gdyby było inaczej, czy deszcz mógłby wpłynąć na naszą percepcję sytuacji?

  • Promieniujące nic

Mimo trudności bohaterowi udaje się zrealizować zamiar. O mało nie popadł w fałszywy kult cyfry: „osamotniony szukałem pociechy w swojej korzystnej miarce, no i proszę, trafiło się imponujące cztery. A z cztery wyrodziła się duma. Lecz duma to zdradliwe uczucie, łatwo przeistacza się w pychę. No i popaprałem się”.

„tak właśnie rodzi się opętanie cyfrą. Dopada każdą szlachetną dyscyplinę: poezję, muzykę i trud naukowca. […] zatracamy się w durnym złudzeniu, że jesteśmy warci tyle, co wyłudzony od świata zaszczyt.[…] handlujemy własnymi duszami, a sztuka przestaje być sięganiem do gwiazd i staje się kupczeniem”.

Jednak ostatecznie udało się:

„zamiast runąć, dojrzałem do najważniejszego zrozumienia mojego życia – jestem niewolnikiem własnych myśli i wyobrażeń. Zrozumiałem, że są one czymś co mną włada i panoszy się we mnie, a jednak mną nie jest”.

Po skończonej drodze bohater doznaje głębokiego uczucia radości:

„Wypełnia mnie i promieniuje ponad doliną donikąd i daje poczucie jedności”. Określa je jako „żywe nic”, „promieniujące nic”. Jest to kłopotliwa sformułowanie, gdyż metaforyka światła w odniesieniu do nicości wprowadza w sprzeczny obraz rozpromieniającego się niczego, pustki emanującej z nicości. Rozumiałbym to jednak nieco inaczej, mianowicie jako pustkę wypełniającą każdą rzecz.

Jedność jest osiągalna, ponieważ zewnętrzna różnorodna powłoka rzeczy i zdarzeń jest tylko pozytywną zasłoną ich wewnętrznej nieokreśloności i negatywności –  to co tkwi w środku przebija rzeczywistość, jak szpadka w szaszłyku.  To „promieniujące nic” jest tym do czego próbujemy się dostać kopiąc w głąb, zdejmując wymierne aspekty rzeczy. „Promieniujące nic” jest tym co jest widoczne w naszych największych prywatnych bojach.

Walczymy o to, by odsłonić powłokę zdarzeń – tych wielkich, które tworzymy, największych żywców w których stawiamy na szali wszystkie wartości. Osiągamy cel, ale cel okazuje się być pusty w środku, w każdym razie jest niczym z tego czym miał być. Jest pustką, niczym. Nieuchwytny żadną miarą, niewyrażalny żadną liczbą, najwyżej zerem. Przekracza wszelkie powszechnie znane i uznane kategorie. Wewnętrzna istota rzeczy jest nieskończenie głębsza i bardziej złożona niż jakikolwiek jej zewnętrzny aspekt. W świetle aspektowych ujęć, holistyczna natura doświadczenia opisywanego przez Kurtykę musi być określona jako nic, a w najlepszym razie jako nic z tych rzeczy, o których zwykle mówimy.

Jedność rzeczy opiera się na ich niewymierności, na wewnętrznej niezróżnicowalności. Wszystko jest jednym a absolutna jedność wszystkiego musi być niczym. I to jest owa uniwersalna prawda tej przypowieści. Prawdziwą jedność i niezróżnicowanie świata poznajemy starając się wyróżnić i oddzielić. Dżem gwarantuje łatwą egzystencję w zhomogenizowanej rzeczywistości, ale nie pozwala zrozumieć jej natury. Postawa jaką przyjmuje bohater powieści, pogoń za wyzwaniem, głębokim przeżyciem, przekroczeniem siebie, kreacją nowego Ja – wszystko to wiedzie od Dżemu okrężną drogą i przywodzi do tej samej prawdy i tej samej sytuacji, ale oferuje inaczej nieosiągalne jej zrozumienie.

Być może tym samym czym dla bohatera powieści był Chiński Maharadża dla Kurtyki dzisiaj jest jego książka. W promocyjnym filmiku mówi, że teraz czuje, że nie chciał by był to thriller, nie chciał by była to komedia, czy zwykła historia; chodziło mu raczej o owo „promieniujące nic”. Dziś, lata po historycznym przejściu Filara Pokutników Krea przejawia się w geście pióra, a nie w dynamicznym przechwycie gdzieś 20 metrów nad ziemią.

O tym, że opisywane przeżycie to nie tylko wymysł, świadczą słowa innych wielkich solistów, choćby Ueli Steck’a, czy Steve’a House’a. Ten pierwszy mówi w wywiadzie:

Myślę dużo o życiu i podejmowaniu ryzyka, z natury jestem realistą. Wiem, że jeśli na coś uda ci się wspiąć, to i tak nic w życiu się nie zmienia – świat pozostaje niezmieniony […] Jeśli wspinasz się na jakąś górę, to jest to tylko twoje własne doświadczenie nie mające wpływu na nic innego. Nikt inny nie jest w stanie doświadczyć tego co ty. Nigdy. To oczywiście powoduje, że całe ryzyko i związane z nim konsekwencje spadają na ciebie. Co oznacza również, że jeśli spadniesz to tylko ty odniesiesz rany, tylko ty się zabijesz. Jeśli zginiesz to świat będzie się dalej kręcił bez ciebie. To bardzo proste.

Steve House z kolei pisze w prologu do niedawno wydanej książki: “Kiedy stanąłem na szczycie najwspanialszej góry, jaką kiedykolwiek udało mi się zdobyć, poczucie sukcesu wyparowało. Jak wielu przede mną, nauczyłem się, że w chwili kiedy myślimy, że osiągnęliśmy cel, tracimy go. Sukces jest pustką. Bilans szczęścia i rozsądnej oceny sytuacji […] wynosi zero. […] wspinanie ma moc wydobywania z życia tego co w nim najistotniejsze – w ciągu kilku dni a nawet paru godzin. Jednocześnie […] zdałem sobie sprawę z tego, że działanie – wspinanie – jest jedynym sposobem zrozumienia tego fenomenu.

Jeśli powieść Kurtyki można traktować symbolicznie (a myślę, że można), to jest to bardzo osobisty i inspirujący wyraz prywatnej walki o autentyczną egzystencję, o suwerenne doświadczenie. Walki o to o czym wszyscy marzymy, a po co większość z nas nie zawsze ma odwagę sięgnąć.

Artur Szachniewicz

W tekście użyto cytatów z:

Chiński maharadża jest dostępny w księgarni wspinanie.pl