3 września 2013 10:45

Zawody w krainie rowerów – czyli boulderowe Mistrzostwa Europy w Eindhoven

Ostatni weekend wakacji szkolnych poniósł europejską stawkę boulderową do Holandii, krainy serów, wiatraków, tulipanów i legalnych używek, ale przede wszystkim – krainy rowerów! Kto nigdy w Holandii nie był, temu niemożliwym będzie za pomocą słów unaocznienić jak to jest, kiedy społeczeństwo przesiada się na jednoślady – jednomyślnie! Co to znaczy, jak każda ulica, nawet jeśli nie znajdzie się na niej miejsca na chodnik, posiada kompletną ścieżkę rowerową. Że gdzieś na świecie istnieją podziemne parkingi rowerowe. Że problemem może być wyłowienie z tłumu na ulicy – pieszego. Kto nigdy nie słyszał Chopina, temu próżno o mazurkach gadać…

Ja również, odwiedzając to niewielkie, nadmorskie królestwo, nie byłem gotów na równie potężny szok kulturowy. Był to, co prawda, szok jednoznacznie pozytywny, szczególnie, że i architektonicznie i "atmosferycznie" Eindhoven robi bardzo dobre wrażenie. Niemniej prawie miło było doświadczyć zaraz potem czegoś znanego, oswojonego i do reszty przewidywalnego. Tradycyjnie czymś takim okazał się "technical meeting" przed zawodami, na którym powiedziano tym razem jeszcze mniej ciekawych rzeczy, niż zazwyczaj, zaś niezmiennie pełniący rolę delegata IFSC Graeme Alderson oszczędził sobie nawet zwyczajowego ostrzeżenia przed konsekwencjami podpowiadania zawodnikom podczas startu. Cóż – ostatnia boulderowa potyczka w tym roku, w pewnym sensie rutyna.

Szefem chwytowych tym razem inny Brytyjczyk, Percy Bishton, któremu towarzyszył przy wkrętarce sam Jacky Godoffe. Dodajmy, że Percy dał już w tym roku koncert w Kitzbuhel, na zawodach Pucharu Świata. Zapamiętałem z tych zawodów dosyć proste przystawki eliminacyjne mężczyzn i miała się ta tendencja po części w Eindhoven potwierdzić.

Co do aspektów organizacyjnych – tydzień temu w Monachium poprzeczka została postawiona naprawdę wysoko i bez ogródek przyznajmy, że Holendrzy jej nie przeskoczyli, prezentując dalece bardziej "wyluzowane" podejście do sprawy. Niby nic, ale w sytuacjach kryzysowych mogło to rodzić pewien dyskomfort (przykładem: zdobycie worka z lodem dla kontuzjowanego zawodnika okazało się nie lada problemem).

Start Polaków (Jakub Główka, Jakub Jodłowski i niżej podpisany Andrzej Mecherzyński-Wiktor) tradycyjnie omawiam na blogu, więc w relacji pozwalam sobie po prostu odesłać tam czytelnika. A teraz do rzeczy…


Austriacka siła – od lewej Kilian Fischhuber, Anna Stöhr i Jakob Schubert

***

  • Eliminacje

Runda eliminacyjna rozegrana "nietradycyjnie", gdyż tym razem pozwolono pospać panom (startowali od wczesnego popołudnia), natomiast równo z kurem budziły się dziewczęta. Tradycyjnie natomiast zawodniczki i zawodnicy podzieleni na dwie grupy (problemy w części były identyczne). Złośliwi zrzucą to pewnie na karb niewyspania, rzetelność dziennikarska każe jednakowoż przypiąć łatkę chwytowym: w damskiej grupie B można było wejść do półfinału bez ani jednego topu!, choć Shauna Coxey zgromadziła ich aż cztery. Co ciekawe, dwie późniejsze finalistki (Anna Galiamowa i Monika Retschy) wemknęły się właśnie taką drogą.

W drugiej grupie damskiej było już znacznie mniej zaskakująco. Jeśli chodzi o baldy panów, to potwierdziły się prognozy tych, którzy wyciągali wnioski z Kitzbuhel: w "polskiej" grupie B konieczne były aż cztery ukończone przystawki, a i to w jednym przypadku okazało się niewystarczające (niestety, był to przypadek Kuby Główki). Wyraźnie najtrudniejszym problemem był klasyczny połóg na równowagę (taki sam w obu grupach), w sumie pokonany przez dziewięciu zawodników.

  • Półfinały i finały

Półfinały, wzbogacone biało-czerwonym akcentem (krew i magnezja), również bardzo zadowalające pod względem estetycznym. Znowu połóg okazał się trudnym egzaminem, tym razem zdanym jedynie przez trójkę panów. Finał dawały dwa topy w dobrych próbach, u pań trzy (jedyna zawodniczka z trzema topami poza finałem to Shauna Coxey, duże zaskoczenie).

Sensacją półfinałów, czy raczej gwiazdą, która rozbłysła już w eliminacjach, żeby teraz zalśnić na oczach liczniejszej widowni, był 17-letni Włoch Michael Piccolruaz – trzeci wynik rundy i znakomity technik. Mówiąc szczerze – stawiałem na niego przed finałem, aczkolwiek wychodząc z błędnego założenia, że ewidentnie lubiący połogi zespół chwytowych nie odmówi sobie przyjemności przetestowania na nich szóstki najlepszych.

Pomyliłem się – połóg w finale owszem był, ale tylko damom oddany do użytku, jako trzeci problem. Panowie mieli techniką popisywać się w zacięciu, przeznaczonym na drugą rundę. Inne jednakże spotrzeżenie wydało nam się donioślejsze. Mianowicie, gdy z Kubą Główką analizowaliśmy, zaraz przed startem finału, zaproponowane przystawki. Otóż, jak czujnie zauważył Kuba, do ich skonstruowania nie użyto ANI JEDNEGO chwytu przykręcanego za pomocą śruby! Tylko paczki i "spaxy", "spaxy" i paczki. "Znak czasu" – Kuba spojrzał na mnie z ukosa i podniósł palec do góry, niczym rodowity krakowianin. "Za kilka lat ściany na zawody w ogóle nie będą miały gniazd!". Ma, cholera, rację – chyba klucz odchodzi do lamusa, nad wszystkim zapanuje wszechwładna wkrętarka…

  • Panie…

Damska jedynka od razu pokazała, kto tu gra o najwyższą stawkę. Wejście w zacięcie na starcie nie jest trudne, ale arcytrudne wyjście z niego przepuszcza tylko Minę Markovic, Annę Stöhr i Mélanie Sandoz, niemniej tę ostatnią zaledwie do struktury pod topem, nie do samego topu. Anna finiszuje za drugim, Mina za pierwszym razem – sprawiając wrażenie, jakby szła po drodze wspinaczkowej, nie boulderze.

Drugi problem mniej subtelny – trzeba było mocno ścisnąć dwie paczki i przedrzeć się z nich do bonusowej krwądki, a potem do następnej (stąd ruch do topu, już znacznie łatwiejszy). I znowu Mélanie Sandoz daje popis, tym razem kończąc balda w czwartej próbie. Anna przebiega go, Mina męczy się, ale w kończu powtarza wynik Mélanie (topu w czwartej, bonus w pierwszej).

Trzeci, jak wspomniałem, połogi. Najpierw trawers po strukturach, a potem dynamiczne przytrzymanie bonusowego trójkąta i już chyba prosty ruch do topu. "Chyba", gdyż udaje się tutaj dojść jedynie Annie i Minie (pierwszej za czwartym razem, drugiej – natychmiast!). Mélanie również zalicza bonus, ale jedynie starą metodą "na wyciągnięcie ręki", przechylając ciało i dotykając struktury. Być może ostatni ruch sprawiłby pozostałym zawodniczkom większe trudności, nie wiem.

Czwórka miała, zgodnie z zasadami dobrego widowiska, zadecydować o Mistrzostwie Europy. Mina prowadziła z Anną próbami do bonusa. Flash na czwórce dawał jej zwycięstwo bez względu na wszystko – na to trzeba było jednakże zaczekać, gdyż startowała jako ostatnia. Zaczęła Jekaterina Andriejewa, po jej wystepie nie dało się jednak niczego o problemie powiedzieć, gdyż nie sięgnęła nawet bonusa. Natomiast drugia Rosjanka, Anna Galiamowa, zrobiła to w drugim podejściu i zaczęło się stawać jasne, że problem jest do pokonania. Kiedy startująca jako trzecia Mélanie zrobiła go flashem było już niemal pewne, że zawody roztrzygną próby, ba!, może jedna próba.

Anna pojawiła się jako następna, przebiegła się po chwytach i zaczęło się oczekiwanie na Minę, "skazaną na flasha", jeśli chciała zgarnąć Annie tytuł sprzed nosa. Oczekiwanie długie, gdyż w międzyczasie pełne cztery minuty spędziła na tym problemie Monika Retschy (tylko bonus). Wreszcie pojawiła się Mina, wystartowała i… wszystko stało się jasne. Nie ma flasha, nie ma tryumfu nad austriacką cesarzową, top jest, owszem, ale dopiero w trzeciej, jakże z tej perspektywy odległej, próbie. Anna pierwsza, Mina druga, na trzecim, nie zbliżywszy się do nich ani na chwilę, ale wyraźnie najlepsza spośród pozostałych, Mélanie Sandoz.

Pierwsza szóstka pań:

  1. Anna Stöhr (Austria)
  2. Mina Markovic (Słowenia)
  3. Mélanie Sandoz (Francja)
  4. Monika Retschy (Niemcy)
  5. Anna Galiamowa (Rosja)
  6. Jekaterina Andriejewa (Rosja)
  • Panowie…

Przyznaję uczciwie – przesadziliśmy, a nawet więcej: omyliliśmy się kardynalnie, kiedy wespół z Kubą orzekliśmy przed męskim finałem, że "flash na jedynce daje mistrzostwo". Ale też istotnie, baldy wiodące po niemal samych strukturach sprawiały jednoznaczne wrażenie "przegiętych". A tymczasem.

Na jedynce (baldzie jednego ruchu, bania z klamiastej paczki do poziomej rysy między strukturami, tuż przy niej top na obrzydliwej kuli pomalowanej na wzór) zatopowali wszyscy, niektórzy w pierwszej (Dmitrij Szarafutdinow, Michael Piccolruaz, Guillaume Glairon Mondet), inni w drugie próbie. Dwójki nie robi tylko Francuz, chociaż we wspomnianym technicznym zacięciu, którym się zaczynała, radzi sobie równie dobrze, jak pozostali.

Pierwsze dwa problemy są nieco za łatwe. Inna rzecz, że szczególnie drugi bardzo atrakcyjny, bardziej nawet gimnastyczny, niż wspinaczkowy. Dopiero trzeci łaskawie wpasował się w nasze prognozy i nie zyskał pogromcy, a jedynym, który zbliżył się na nim do topu, był Niemiec Stefan Danker. Poza tym nieźle radził sobie Dmitrij (bonus), Kiliana Fischhubera wywoziło z trójkątów, niemniej do bonusa się dociągnął. Glairon Mondet, Piccolruaz i Jakob Schubert zaszczytu tego nie dostąpili.

Podobnie jak u pań, wszystko miało wyjaśnić się na ostatnim boulderze. Przed czwartą rundą liderem (dzięki próbom do topów – dwa flashe) sensacyjnie siedemnastolatek z Włoch, mój faworyt. Niestety, miało się to okazać prowadzeniem witrualnym i to nie tylko dlatego, że Michael chyba nie wytrzymał ciśnienia i czwórki nie skończył (a poza Stefanem Dankerem poradzili sobie z  nim wszyscy pozostali i to wszyscy flaschem!), ale ponieważ wyszedł na jaw błąd sędziowski z "dwójki".

Otóż Michael wyszedł w trakcie wspinania poza ograniczniek, czego nie zauważyli sędziowie, zaliczając mu top. Poszedł prostest, sięgnięto po zapisy wideo i Michael musiał powtarzać problem zaraz po zakończeniu zasadniczej części zawodów, pokonując go ostatecznie w trzeciej próbie. Co gorsza – dla widowiska i oceny sędziów – na "jedynce" Glairon Mondet zachaczył o materac, więc równolegle z Piccolruazem powtarzał jedynkę. Francuz nie wykazał się opanowaniem i wyraźnie zdekoncentrowany dobrnął do topu dopiero za dziesiątym razem, co zrzuciło go na ostatnie miejsce. Przed nim, piąty, Włoch, dalej Danker, a na podium zawodnicy z trzema topami, rozrzuceni wedle prób: Schubert na trzecim, Szarafutdinov na drugim i na najwyższym, złotym miejscu Kilian Fischuber, wielka sława zawodniczego boulderingu początku XXI wieku.

Pierwsza szóstka panów:

  1. Kilian Fischhuber (Austria)
  2. Dmitrij Szarafutdinow (Rosja)
  3. Jakob Schubert (Austria)
  4. Stefan Danker (Niemcy)
  5. Michael Piccolruaz (Włochy)
  6. Guillaume Glairon Mondet (Francja)

  • I po zawodach

Po zawodach współnie z Kubą uderzyliśmy się w piersi. Będąc gotowi na bezkompromisową krytykę routesetterów, poczuliśmy się zmuszeni najszczerzej ich pochwalić. Szczególnie finał damski był nie tle udany, co doskonały: problemy różnorodne, estetyczne, pomysłowe, odważne, a co więcej – widać wyraźnie, że rzetelnie przetestowane. Do tego dramatyczny przebieg walki o Mistrzostwo, ewidentna różnica między parą najlepszych, a pozostałymi – wielkie gratulacje.

Co by nie mówić, mimo pewnych mankamentów również męski finał był niezwykle barwny, a gdyby jeszcze komukolwiek udało się pokonać tę trójkę… Ach! – co to był za boulder, marzyłem, aby ujrzeć go pokonanym! Niestety, nobody’s perfect.

Kończąc dodajmy, że obok rozdania tytułów mistrzowskich w boulderigu przeprowadzono również klasyfikację mistrzowską w "trójboju", na którą składały się wyniki osiągnięte przez zawodników na Mistrzostwach Europy na czas, w prowadzeniu i w boulderingu (cóż za potworek!). Wygrywają Dinara Fakritdinowa i Dmitrij Szarafutdinow, Rosjanie. Tyle z Eindhoven!  

Andrzej Mecherzyński-Wiktor

Tweety Kuby Główki znajdziecie tutaj.

Andrzej Mecherzyński-Wiktor (Reni Sport, wspinanie.pl)




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Udo Neumann - European Bouldering Championships Gallery [5]
    Udini wrzucił na twitter info o swojej galerii z w/w…

    3-09-2013
    mloskot