27 września 2013 12:19

„Ocena moralna martwych jest nieludzka, a ocena moralna żywych jest ok?” – Adam Bielecki o raporcie i wydarzeniach na Broad Peak

Nie milkną echa raportu w sprawie wypadku na Broad Peaku. Po rozmowie z szefem komisji Piotrem Pustelnikiem oraz kierownikiem wyprawy Krzysztofem Wielickim, pora na spotkanie z Adamem Bieleckim. To właśnie w stosunku do Adama raport formułuje najwięcej zarzutów. Warto zatem zapoznać się z jego poglądem na tezy dokumentu oraz jeszcze raz przeanalizować wydarzenia na Broad Peaku.

Piotr Turkot (wspinanie.pl): Twoja pierwsza reakcja na raport była bardzo emocjonalna. Zanim przejdziemy jednak do rozmowy o sformułowanych w nim zarzutach, porozmawiajmy o Twoim spotkaniu z Komisją. Jak oceniasz tę rozmowę? Czy masz wrażenie, że przekazałeś Komisji wszystkie potrzebne informacje?

Adam Bielecki: Komisja dla mnie procedowała w bardzo zaskakujący sposób. O ile dobrze pamiętam, wymieniłem z Komisją może trzy, cztery e-maile. Dostałem początkowo e-mail z prośbą o przesłanie mojego sprawozdania, następnie – z prośbą o stawienie się na rozmowę, a potem chyba jeszcze jedną wiadomość z dodatkowym pytaniem i to była cała korespondencja, jaką miałem z kimkolwiek z Komisji.

Osobiście spotkałem się z Komisją raz – była to taka stosunkowo krótka rozmowa, konkretna, niewiele pytań. W sumie byłem tym zaskoczony – w końcu jestem jednym z dwóch podstawowych źródeł informacji na temat tego, co się działo podczas ataku szczytowego. Wyglądało to tak, że opowiedziałem po prostu o ataku z mojej perspektywy, dostałem kilka pytań i mi podziękowano.


Adam Bielecki w czasie ataku szczytowego. W oddali K2 (fot. Artur Małek)

Informacje, które otrzymałem i sumie całe działania były bardzo skąpe. Trudno mi powiedzieć, czy Komisja dobrze, czy niedobrze procedowała, bo zupełnie nie miałem – co oczywiste – wglądu w jej pracę. Bardzo dla mnie jednak przykre było to, że do końca nie wiedziałem, jaka jest procedura, ani kiedy w końcu raport zostanie opublikowany.

Zadzwoniłem w pewnym momencie do Piotrka Pustelnika i zapytałem go wprost: „Piotrek, nie wiem, co się dzieje, czy my teraz będziemy mieli możliwość zapoznania się z raportem, kiedy on będzie opublikowany?”. Usłyszałem tylko, że dokument został przekazany Zarządowi PZA i że Komisja nie ma już z tym dalej nic wspólnego.

Podsumowując, moja komunikacja z Komisją była bardzo skromna – Komisja niewiele ode mnie chciała. Przesłałem im opis ataku szczytowego, potem mniej więcej to samo powtórzyłem im osobiście, dostałem kilka pytań i to tyle.


Przebieg drogi i usytuowannie obozów wyprawy

Czy masz poczucie, że to, co powiedziałeś, zostało zinterpretowane zgodnie z Twoją oceną sytuacji? A może jest jakiś rozdźwięk między tym co powiedziałeś Komisji a raportem?

Rozdźwięk jest duży, ponieważ wiele rzeczy, o których mówiłem i pisałem w swoim sprawozdaniu dla Komisji, w tym raporcie zupełnie nie zostało uwzględnione. Ponadto moje sprawozdanie i moja opowieść dla Komisji stoją miejscami w sprzeczności z jej ustaleniami, tych sprzeczności Komisja nie próbowała ze mną wyjaśnić.

Czytając raport, odnoszę wrażenie, że Komisja nie bardzo mnie w ogóle słuchała i nie była za bardzo zainteresowana tym, co mam do powiedzenia. Podam przykłady. Kiedy np. raportowałem o tak istotnych kwestiach, jak o komunikacji przed Rocky Summit (a wydaje mi się, że to jest jeden z kluczowych momentów), o moim stanie psychofizycznym czy o wyjściu z obozu IV – to te informacje nigdzie się w raporcie nie pojawiają. Cały szereg rzeczy, o których mówiłem Komisji, czy które zawarłem w swoim sprawozdaniu, został zupełnie pominięty.

Popatrzmy na kilka głównych punktów raportu. Piotrek Pustelnik w wywiadzie dla wspinanie.pl również podkreślił kluczową rolę wydarzeń przed Rocky Summit. To właśnie tam podjęliście kontrowersyjne decyzje. Tam nie było większej, a w sumie – żadnej dyskusji, czy poważnych konsultacji z Krzyśkiem Wielickim. Opowiedz jeszcze raz, co się dokładnie przed tym Rocky Summit wydarzyło.

Przed Rocky Summit Krzysiek nawoływał do kontaktu; bardzo chciał wiedzieć, co się dzieje. O ile pamiętam, tylko ja wtedy używałem radiotelefonu. Podczas podejścia byłem skupiony na pokonywaniu trudności, koncentrowałem się na każdym kroku. Asekurację mieliśmy lotną, bo nie zakładaliśmy przelotów. No i trzeba było zapieprzać, bo było naprawdę późno, a Krzysiek co chwilę pytał: „Gdzie jesteście, jak wam idzie?”. Nie byłem w stanie z nim gadać i jednocześnie się wspinać – serce pracuje wtedy bardzo szybko, oddycha się głęboko.

W końcu jednak stanąłem i odpowiedziałem na te jego wołania. Krzysiek zaczął się ostro domagać kontaktu z Maćkiem. Artur siłą rzeczy musiał się też zatrzymać, bo byliśmy związani liną. Za nami stanęli chłopcy. Ja wtedy powiedziałem: „Chłopaki, wyciągnijcie ten cholerny radiotelefon, bo mnie tu Krzysiek zamęczy”. Tomek Kowalski, tak mi się wydaje, wyciągnął radiotelefon. No i wtedy odbyła się rozmowa Krzyśka z Maćkiem. Krzysiek wtedy powiedział: „Chłopaki, jest późno, może powinniście zawrócić”. Nie pamiętam dokładnie, co mówił Maciek, ale to było coś w stylu: „Krzysiu, idziemy, po to tu przyjechaliśmy”. Na co Krzysiu odpowiedział: „Maćku, zdaję się na twój osąd sytuacji. Pilnuj tych młodych, żeby nie zrobili jakichś głupstw” – chyba coś takiego jeszcze padło i tak naprawdę tyle, to był koniec tej łączności.

W tym czasie zaczęło mnie już telepać z zimna od tego stania i czekania. Zszedłem kilka metrów do słońca, bo akurat chowało się za granią. Mówię o tym dlatego, że cofnięcie się o tych kilka kroków to jest dużo – o każdy krok trzeba przecież walczyć. No więc rzeczywiście musiało mną telepać, żebym się jednak zdecydował zejść, wiedząc, że zaraz będę musiał z powrotem wychodzić do góry. No i to był taki moment, że zacząłem liczyć ten czas, szczerze mówiąc, jak bym nie liczył, to mi wychodziło na to, że będziemy schodzić do przełęczy po ciemku.

No i powiedziałem do chłopaków, trochę bez przekonania – Komisja tego w ogóle nie odnotowuje: „Może powinniśmy zawrócić?” Artur mówi, że tego nie słyszał, co mogę zrozumieć, natomiast słyszeli mnie Maciek i Tomek. Maciek na mnie po prostu popatrzył i w ogóle bez słowa wziął czekan i zaczął iść do góry. Nie było tutaj żadnej dyskusji, to było po prostu wcielenie w czyn tego, co w rozmowie zakomunikował Krzyśkowi.

Ja pamiętam wtedy dokładnie swoje myśli: „Kurczę, dobra, skoro idziemy, no to idziemy, ale w takim tempie to nie dam rady”. Teren już się generalnie kładł, wcześniej Artur proponował, żebyśmy się rozwiązali. Stwierdziłem – dobra, to rozwiążmy się. Ruszyłem, a za mną ruszył Artur, za nim Maciek, Tomek – chłopcy też się rozwiązali.

W raporcie jest napisane, że Maciek nie wyraził zgody na to rozwiązanie się naszej dwójki. Ale tak jak nie wyraził zgody, tak samo – nie wyraził sprzeciwu. Mógł to przecież zrobić łatwo, po prostu powiedzieć: „Chłopaki, nie rozwiązujcie się”, bo byliśmy tam w bardzo małej odległości od siebie.


Główny wierzchołek (tuż na lewo od środka) widziany z Rocky Summit. Po lewej w głębi gniazdo Gasherbrumów (fot. Adam Bielecki)

Gdy wyszedłem już na Rocky Summit i zobaczyłem grań szczytową, to przeżyłem moment totalnej załamki. Wtedy chciałem naprawdę zawrócić – bo to był hektar terenu przed nami (jest takie zdjęcie zrobione z Rocky Summit w kierunku szczytu). Stwierdziłem, że to w ogóle jest jakaś bzdura, w Beskidach to byłaby godzina drogi, a co dopiero tutaj, w Karakorum – jest po prostu zbyt daleko. Poza tym nie widziałem sensownej drogi, wtedy połączyłem się z bazą i powiedziałem: „Krzysiek, ja w ogóle nie wiem, gdzie iść, to jest jakiś bezsens, jest strasznie daleko”. Krzysiek mnie wtedy pocieszył, słusznie mówił, że mam się trzymać grani, że tam na pewno jest przejście, i że szczyt już jest blisko.

Zmotywował mnie pozytywnie, żeby jednak pocisnąć ten kawałek i poszukać drogi. Ruszyłem granią, z tyłu widziałem chłopaków wychodzących na Rocky Summit, i zacząłem szukać przejścia. Bardzo się skoncentrowałem na tym, aby znaleźć jak najlepszą linię przejścia. Na tym początkowym odcinku była jakaś stara rozwalona poręczówka, jakiś nawisik, teren był nie tyle trudny, co miejscami czujny.

No i w końcu doszedłem do szczytu – na tym końcowym odcinku stopniowo powiększał się dystans pomiędzy mną a Arturem, Arturem a Maćkiem, no i Maćkiem a Tomkiem. Te odległości tak naprawdę nie były jakieś bardzo duże – myśmy weszli na szczyt na przestrzeni czterdziestu minut. Podczas swojego zejścia mijałem najpierw Artura, potem Maćka, potem Tomka, z każdym z chłopaków pogadałem. O tym już wielokrotnie mówiłem.

Tak wyglądał, opowiedziany szczegółowo, atak szczytowy. Jak odniesiesz się zatem do zarzutu, że to Ty jesteś głównym odpowiedzialnym za zerwanie integralności zespołu.

Zanim do tego dojdę, popatrzmy na punkt pierwszy mojej oceny w raporcie. Zespół negatywnie ocenia postawę Adama Bieleckiego, który od razu założył, że nie będzie schodził z resztą uczestników ataku szczytowego, o czym nie poinformował ich jasno i jednoznacznie w trakcie ustalania taktyki wejścia.

Niesamowity jest ten punkt. Jakbym rozłożył go na czynniki pierwsze, to mamy coś takiego: zespół negatywnie ocenia nie tyle nawet postawę, co ocenia moje założenia, intencje. Twierdzi, że od razu założyłem – nie wiem co prawda co to znaczy „od razu”. „Od razu”, czyli po wyjściu z bazy, czy „od razu” w wyjściu na atak szczytowy, czy „od razu” na Rocky Summit, czy „od razu” w zejściu ze szczytu w trakcie mijania chłopaków. Tak czy inaczej, jest to ocena intencji, nie mówimy tutaj o fakcie. Negatywna ocenia nie dotyczy postawy Adama Bieleckiego (który się oddzielił), tylko który „od razu” założył, że nie będzie schodził razem z resztą uczestników.

A przecież do oceny intencji człowieka potrzebujemy zazwyczaj ekspertów w postaci psychologów… Ale idźmy dalej: „o czym nie poinformował ich jasno i jednoznacznie w trakcie ustalania taktyki wejścia”.

Sami członkowie Komisji wcześniej stwierdzili, że naszym błędem, czyli błędem zespołu i kierownika, był brak ustalenia taktyki wejścia. Co więcej, raport jest tutaj niespójny, bo najpierw odpowiedzialność za ustalenie taktyki wejścia jest przypisywana kierownikowi, a w końcowej części raportu ta odpowiedzialność jest rozłożona na uczestników i kierownika.

Natomiast skoro nie było ustalenia taktyki wejścia, no to nie wiem, jak mogłem ich jasno i jednoznacznie poinformować… Przełożę ten punkt tak jak go rozumiem: „Zespół negatywnie ocenia (nieistniejącą) intencję Adama Bieleckiego, o której nie poinformował w trakcie (nieistniejącego) spotkania mającego na celu ustalenie taktyki wejścia”.


Maciek asekuruje Adama, poręczującego jedną z 3 szczelin, które zagradzały drogę do wierzchołka
(fot. Artur Małek)

Załóżmy jednak, że Komisja skupia się jednak na odpowiedzialności za rozdzielenie zespołu, a nie na Twoich intencjach.

Ok, gdyby ten punkt brzmiał: „Zespół negatywnie ocenia postawę Adama Bieleckiego, który odpowiedzialny jest np. za zerwanie integralności zespołu”, to byśmy mieli z czym polemizować, miał bym nad czym się pochylić, nad czym zastanawiać. Pamiętajmy jednak, że tak naprawdę ostateczne rozdzielenie się zespołu nastąpiło w momencie, kiedy, schodząc, mijałem chłopaków.

Dlaczego w takim razie Komisja odniosła się do Twoich intencji w tym raporcie?

Nie mam pojęcia, to jest pytanie do Komisji. Nie przypominam sobie, żebym coś takiego w ogóle powiedział. Na pewno wychodząc do ataku szczytowego na Broad Peak, nie zakładałem, że będę na niego samodzielnie wchodził i z niego schodził.

Powiedz mi jeszcze jedną rzecz a propos ustalania taktyki. Faktycznie nie było rozmów na ten temat? Kiedy np. należy akcję zakończyć i zacząć odwrót?

Rozmowy o taktyce wyjścia ciągnęły się godzinami, mieliśmy na to prawie dwa tygodnie. Przez te jedenaście dni załamania pogody wiedzieliśmy, że następne wyjście będzie atakiem szczytowym. Siedzieliśmy w bazie i nudziliśmy się jak mopsy – więc co robią wspinacze jak siedzą i się nudzą? Gadają o wspinaniu, nie?

No i myśmy o tej taktyce rozmawiali – o tym jak się ubrać, o której należy wyjść, jak to będzie na tej grani. Te rozmowy o taktyce były liczne, długie i intensywne. Natomiast rzeczywiście nie było czegoś takiego, że się spotykamy i teraz nakreślamy plan i taktykę ataku szczytowego. To się jakoś tam wykluło w toku licznych rozmów, gdzie każdy sobie wyrabiał jakieś zdanie.

Podczas żadnej ze swoich wypraw nie spotkałem się z taką naradą wojenną i ustalaniem reguł. I w tym wypadku zgadzam się z oceną raportu, że takie ustalenia powinny być poczynione przed atakiem. Powinny dotyczyć tego: jaką mamy kolejność decyzyjną, co robimy w sytuacji, gdy ktoś już wejdzie na szczyt, gdy ktoś zawraca. Może ten casus Broad Peaka pozwoli lepiej podejść do tego w przyszłości.

Natomiast nie było tak, że myśmy w ogóle o tym nie rozmawiali. W tych rozmowach w bazie, przewijał się motyw, że będziemy schodzić po ciemku i my sobie zdawaliśmy z tego sprawę. Twierdziłem np., że lepiej wyjść jak najwcześniej – jeszcze w nocy. Wolę na tym mrozie być w momencie, kiedy jestem rozgrzany, w pełni sił i jeszcze jestem nieodwodniony, niż w zejściu w nocy.

Wiadomo, że zimą dzień jest za krótki, i że jak wyjdziemy o świcie, no to prawdopodobnie będziemy schodzić po ciemku – takie stwierdzenie padło w tych rozmowach w jadalni. Mówiłem wtedy: „Chłopaki, myślę, że musimy dojść do przełęczy za dnia, z przełęczy nawet po ciemku damy radę zejść”. Faktem jest, że to nie zostało przez nikogo powiedziane dokładnie – „Chłopaki, mamy taki i taki deadline”. Za taki deadline uznawałem konieczność dotarcia zespołu do przełęczy jeszcze za światła. Wydaje mi się, że chłopcy też mniej więcej w ten sposób sobie kombinowali, jednak nie było założenia typu: „O tej porze podczas ataku szczytowego zawracamy”.


Grań szczytowa widziana z przełęczy (fot. Adam Bielecki)

W tych wszystkich atakach na Ciebie przewija się taki aspekt Twojej natury jako wspinacza – Ty tak po prostu masz, że na poprzednich wyprawach uciekałeś do przodu. Uprośćmy to, żeby tego nie owijać w bawełnę – Ty po prostu uciekasz ze szczytu. Duch w zespole panował dobry, czy oni jednak nie dawali Ci do zrozumienia, że się obawiają o taką sytuację?

Duch w zespole był dobry, z Arturem się znaliśmy już wcześniej. Z Tomkiem dogadywałem się bardzo dobrze, no bo byliśmy w podobnym wieku, mieliśmy trochę podobną drogę życiową – wzbudzał we mnie ojcowskie uczucia typu „wujek dobra rada”. Sam wiem, jak było na mojej pierwszej zimówce, kiedy miałem starszych kolegów, którzy się świetnie dogadywali, a ja byłem trochę z boku i byłem niepewny swojej pozycji. Więc tutaj darzyłem Tomka bardzo dużą sympatią i starałem się być mu maksymalnie pomocny i przydatny. Taki przyjacielski po prostu, żeby on się nie czuł źle na tej wyprawie z bardziej doświadczonymi kolegami.

Jeżeli chodzi o Maćka, to była zupełna rewelacja – był cudownym facetem. W tej pierwszej fazie wyprawy, z różnych względów (takich jak moje problemy gastryczne, „wyrachowanie” Maćka plus ambicja i chęć „wykazania się” Artura i Tomka) było tak, że chłopcy wyrwali do przodu, a myśmy ciągnęli za nimi bety. Więc miałem okazję, żeby spędzić czas z Maćkiem, żeby z nim gadać, no i rozmawiało mi się z nim super.

Całe życie miałem taki kompleks bycia poza środowiskiem, właściwie to kiedyś nie miałem w nim znajomych. Pierwszą osobą, która się nade mną pochyliła, był Artur Hajzer, czego mu do końca życia nie zapomnę. Drugą taką osobą był Maciek Berbeka, z którym gadaliśmy o wszystkim. Gadaliśmy o moim i jego przewodnictwie, o wyjazdach komercyjnych. Gadaliśmy o wypadkach w górach, o tych poprzednich wyjazdach, no bardzo szczerze i głęboko wchodziliśmy w różne tematy. Maciek opowiadał mi, jak stracił klienta w górach, zadał też wszystkie trudne pytania. Ja z kolei opowiadałem mu o śmierci mojego partnera w Alpach na Piz Berninie*, mówiliśmy o ostracyzmie środowiskowym. Bardzo się przed Maćkiem otworzyłem. Żaden z nas nie jest typem faceta, który by się zwierzał; może dlatego paradoksalnie łatwiej było nam również te ciężkie tematy wzajemnie poruszać. Miałem taką myśl podczas tej wyprawy, że, kurczę, fajnie, że będę miał kogoś takiego po powrocie. Bo wiadomo, że zakopiańskie środowisko przewodników nigdy nie darzyło mnie jakąś tam wielką sympatią. Również w środowisku pezetowskim mam sporo wrogów. Głównie ludzi, którzy mnie nie znają i nigdy ze mną nie rozmawiali, ale mimo to mają wyrobione o mnie zdanie i prostu mnie nie lubią.

Miałem takie poczucie, że mam faceta, który mnie lubi, że ja go lubię, bardzo szanuję i darzę olbrzymim autorytetem, że gdzieś tam po prostu się dogadujemy i nam dobrze jest w tych obozach. Mam takie poczucie, oczywiście tego nie wiem na pewno, ale mam takie poczucie, że to było obopólne, takie rzeczy się czuje.

Mam taką alternatywną wizję, że gdyby to się skończyło inaczej, to byśmy siedzieli z Ergajem [Ryszard Gajewski] i Pawliczanem [Maciej Pawlikowski] w Morskim Oku i pili piwo razem, a oni by mówili, że ten Bielecki to jednak nie taki straszny jest. A teraz to w ogóle strach spojrzeć w tamtym kierunku.

Wracając do twojego pytania, bo trochę zboczyłem z tematu. No nie, zupełnie nie było takich sygnałów. Czułem się bardzo dobrze w tym zespole i myślę, że wszyscy się czuli dobrze. Może Tomek Kowalski czuł się trochę niepewnie, bo obawiał się, że ten szczyt mu ucieknie. Ale czuł się z nami dobrze – potwierdzają to jego maile do rodziny, w których chwalił atmosferę na wyprawie. Tak że zupełnie nie było czegoś takiego jak zła atmosfera.

Wiesz, te opinie o mnie nie są wyrażane przez ludzi, którzy ze mną byli w górach i się ze mną wspinali. Gdzieś tam się pojawia wypowiedź Janusza Gołębia, i to jest jedyny znany mi przypadek, że osoba, która miała mnie za partnera, która ze mną rzeczywiście w górach była, i która ze mną się wspinała, miała mi coś do zarzucenia. ale nie wiem, na ile ta wypowiedź była sprawką mediów, bo Janusz osobiście nie wyraził nigdy żadnych pretensji, a jest osobą, która by to raczej zrobiła twarzą w twarz . To jest przykre, że źle gadają o mnie ludzie, którzy nigdy mnie nie poznali.

Gdybyśmy zapytali chłopaków chociażby z Makalu, czy oni mają do mnie jakieś pretensje, jak oni mnie postrzegają? Czy Marcina Kaczkana, jak mu się ze mną na K2 współpracowało? Mam poczucie, że potrafię współpracować z ludźmi, dlatego boli mnie taki obraz.

Moim zdaniem widać w tym raporcie, że przyjęto odgórne założenie, że Bielecki jest psychopatycznym zbójem, który ma w dupie partnerów, robi swoje i interesuje go tylko wynik. A jak jeszcze przykleimy mu łatkę „młode pokolenie”, które przecież ma wszystkie zasady gdzieś, to składa nam się to w spójny obraz. Tylko że to obraz fałszywy – to jest po prostu strasznie nieuczciwe.


Na szczycie – Adam Bielecki

W pewnym momencie oczywiście zacząłem się zastanawiać, czy może ze mną jest coś nie tak. Jest takie japońskie przysłowie, że jak wyjdziesz z domu i sąsiad Ci powie, że jesteś pijany to możesz go olać, jak stróż na klatce – to też, ale jak ci obcy przechodzień powie, że jesteś pijany, to lepiej pójść do domu. I coś w tym jest. Natomiast widzę coś takiego, że jak rozmawiam z ludźmi, rozmawiam o tych wydarzeniach, mam prelekcje, to ludzie zaczynają na mnie inaczej patrzeć.

Niedawno przez trzy godziny gadałem z Andrzejem Marciszem, który jako wspinacz jest dla mnie autorytetem. Po tej rozmowie Andrzej stał się jedną z nielicznych osób broniących mnie na środowiskowych forach.

Generalnie widzę coś takiego, że ludzie, którzy mnie znają osobiście, nie podzielają takich negatywnych opinii o mnie. Mam spore wsparcie wśród moich partnerów wspinaczkowych. Ciepłe słowa mieli dla mnie np. Maciek Stańczak, Kacper Tekieli, Tomek Chwastek czy Jarek Gawrysiak. Panuje też takie przekonanie, że jestem turbosilny i wytrzymały – ale, kurde, czy faktycznie taki jestem? Wiem, że mam dosyć mocną psychę, że po prostu potrafię się zmusić do wysiłku. Na przykład taki Bieg Rzeźnika przebiegłem prawie bez przygotowania, ale przebiegłem go w jakimś tam słabym czasie, na osiemdziesiątym którymś miejscu. A w tych górach też to nie jest tak, że zawsze jestem najszybszy. Dopiero gdzieś tam wysoko widać, że dobrze reaguję na wysokość i w stosunku do kolegów mniej tracę na prędkości. Tak szczerze mówiąc, to się nie czuję żadnym terminatorem, w Tatrach to co najwyżej mogę Kacprowi Tekielemu plecy oglądać.

Teraz jest lansowana taka opinia, że ja z tego Broad Peaka zbiegłem w świetnym stanie, że po powrocie do namiotu miałem jeszcze zapas sił. No, to jest jakaś bzdura. Przecież na tym ataku szczytowym to prawie zdechłem. Przede wszystkim niepojęte jest dla mnie to, jak raport mógł nie uwzględnić tego, że przez trzydzieści pięć czy czterdzieści godzin, od momentu wyjścia na atak szczytowy, nie przyjąłem żadnego płynu i żadnego pokarmu, że przez cały atak szczytowy nie piłem nic, oprócz 0.5 litra kawy zbożowej, którą szybko zwróciłem. Było o tym wiadomo i o tym mówiłem. Artur Małek, zapytany o to, również by to potwierdził.

Raczej nie rzygam na wysokości – Hajzer miał zawsze tak, że jak wychodził z namiotu, to pierwsze, co robił, to wymiotował, i dopiero potem szedł dalej. To było dla niego normalne, dla mnie to normalne nie jest. Natomiast tak było ze mną na tym ataku szczytowym: wyszedłem z namiotu i pierwsze, co zrobiłem, to się wyrzygałem. „No, to dzień dobry, ładny początek ataku szczytowego” – pomyślałem… No i potem podczas ataku wielokrotnie wymiotowałem. Na koniec, już w zejściu, to po prostu miałem torsje – rzygałem żółcią, potem już nie miałem czym, więc mną tylko telepały skurcze.

Po zejściu do obozu dalej nie byłem w stanie nic wypić. Pierwszy raz udało mi się coś utrzymać w żołądku, pomimo licznych prób, następnego dnia rano. Gdzieś o jedenastej zjadłem pół kubka kisielku, i ten kisielek się przykleił. Oczywiście zaraz potem wypiłem herbatę – pomyślałem: „No dobra, żołądek przyjmuje”. Oczywiście od razu ją wyrzygałem… Zszedłem do tej czwórki w stanie zupełnie fatalnym, psychicznie i fizycznie, byłem totalnie odwodniony.

Adam Bielecki na szczycie Broad Peak:

Zanim zejdziemy do czwórki, to jeszcze wróćmy do tego momentu mijania się, kiedy schodzisz, a chłopaki idą do góry. Tam tak naprawdę następuje podejmowanie decyzji i to głównie tego zespołu, który wychodzi do góry. Chłopaki idąc do góry, mieli alternatywę: albo schodzić z Tobą, albo iść do góry. Poszli do góry, więc mogli myśleć o Tobie i Arturze w dwojaki sposób: to są bandyci, bo uciekają, albo „to wy, chłopaki, idźcie na dół, a my zaraz jakoś sami zejdziemy”.

Chłopcy wiedzieli, że my na nich nie poczekamy, bo dla wszystkich nas tam obecnych było oczywiste, że w tych warunkach jest to niemożliwe. Zauważ, i to jest w sumie ważna rzecz, że mijając Maćka, powiedziałem mu: „Maciek, ja już schodzę, przekaż Krzyśkowi na szczycie, że nie działa mi radio”. Maciek kiwnął głową i to były moje ostatnie słowa do niego. Tak że Maćkowi zakomunikowałem wprost, że schodzę.

Nie powiedziałem: „Nie będę na was czekał”, ale powiedziałem: „Ja schodzę”. Co tu dużo mówić, Maciek tego ani nie oprotestował, ani nie powiedział: „Adam, czekaj na nas”. Pewnie i tak bym powiedział, że nie poczekam, może gdyby chciał, żebym czekał, to zaproponowałbym wspólne schodzenie – nie wiem. Uważałem, że nikt tak jak on nie zasłużył sobie na to wejście i cieszyło mnie, że po tylu latach mu się udało.

Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak będziemy schodzić. Stwierdziłem: dobra, Artur idzie za mną sam, ale ma linę, jest lepszy technicznie, więc sobie poradzi – tak zacząłem kalkulować, czy jestem w stanie w ogóle samodzielnie tę grań pokonać? Uznałem, że Maciek jest z Tomkiem, i idą na szczyt, więc niech idą. A ja muszę zapieprzać, żeby wykorzystać tyle światła, ile się da, aby przebyć jak najwięcej grani. Potem już sobie mogę iść pomalutku – każdy wspinacz wie o tym, że w ostatnich momentach przed zmrokiem trzeba napierać najbardziej, żeby wykorzystać jeszcze światło.

Uważam zatem, że zerwanie integralności zespołu, jak to ładnie w raporcie jest określone, nastąpiło w tym momencie, czyli pod szczytem. Nie jest prawdą, że tego zespołu się nie dało scalić. Po prostu zespół rozdzielił się przed wejściem na wierzchołek i nie próbował połączyć, kiedy to jeszcze było możliwe. A to, kto od kogo się oddzielił, zależy tak naprawdę wyłącznie od perspektywy.

Prawdą jest, że zespół rozdzielił się. Ale cały zespół czteroosobowy – Maciek z Tomkiem podjęli decyzję, że idą do góry; ja zdecydowałem, że schodzę w dół, nie czekając na Artura; Artur również nie zaczekał na Tomka i Maćka, który zaproponował mu wspólne schodzenie. Wiemy też, że Maciek nie schodził z Tomkiem. Zaraz po powrocie powiedziałem wprost, że jeżeli Artur miałby do mnie pretensje jakiekolwiek o to, że poszedłem na dół sam, to mógłbym tylko posypać głowę popiołem i powiedzieć: „Przepraszam, Artur, że dałem ciała. Bałem się zimna i nocy, nie byłem w stanie czekać i po prostu pognałem na dół. Byłeś moim partnerem od liny, a ja dałem dupy”. Gdyby Arturowi coś się na tym zejściu stało, to nie wiem, jak bym sobie z tym psychicznie poradził. To, że Artur nie ma do mnie pretensji, wynika jak sądzę z tego, że on tam był i to rozumie…

Nie jest prawdą, że myśmy wyszli do szczytu jako zespół czteroosobowy. Myśmy w tym ataku szli jako dwa zespoły dwuosobowe. W ten sposób się przygotowywaliśmy do tego wyjścia, w ten sposób dzieliliśmy żarcie, dobieraliśmy sprzęt. Na wcześniejszym etapie wyprawy zostały podzielone te dwa zespoły, jeszcze przy pierwszym ataku szczytowym, i do końca te dwa zespoły się utrzymały. My szliśmy razem, ale to były dwa dwuosobowe zespoły i przynajmniej tak to w mojej świadomości (i, jestem przekonany, że również w świadomości chłopaków) funkcjonowało. Czułem się bezpośrednio odpowiedzialny za Artura Małka, a pośrednio za Tomka i Maćka.


Zachód słońca na szczycie (fot. Artur Małek)

Czy faktycznie miałeś przeczucie, że nie przeżyjesz tej nocy?

Schodząc, mówiłem sobie, że jest źle, ale na razie nie tragicznie. Oceniając swój stan, miałem takie poczucie, że nie mogę się zatrzymać na dłużej, ale póki się ruszam, jest ok. Natomiast w głowie miałem naprawdę bardzo silny, taki zwierzęcy strach – kurwa, co się stanie, jak zajdzie słońce?

Nie wiedziałem po prostu, co się stanie, nikt nigdy przed nami, ani po nas, nie był nocą zimą na grani na ośmiu tysiącach metrów w Karakorum. Myśmy nocą szli na atak szczytowy na Gasherbrumie I, ale wtedy weszliśmy na wierzchołek jakoś po ósmej i od razu schodziliśmy. To był pierwszy w historii przypadek. Będąc tam, miałem tego świadomość, no, nie wiadomo, co się stanie. Ale nie zakładałem też, że od razu umrę. Liczyłem się jednak z tym, że być może temperatura spadnie tak, że sobie z tym nie poradzę. Na pewno był to bardzo silny motor napędowy, który mnie pchał na dół. W tych warunkach, przy tym zachodzącym słońcu, przy każdym zatrzymaniu się, po chwili następowała „telepka”. Po prostu się bałem, co będzie, jak zajdzie słońce.

Już po zejściu z przełęczy wcale nie było tak strasznie, ale w momencie, kiedy byłem na tej grani, to nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. Na grani zresztą było rzeczywiście źle, dopiero poniżej przełęczy stok był bardzo dogodnie osłonięty od wiatru i nie było tak strasznie. Natomiast w czasie, kiedy zapadał zmrok, ta wizja nocy była najbardziej przerażającą rzeczą.

Komisja twierdzi, że nie przekonuje ich nasza relacja o tym, że było ciężko. To jest dla mnie trochę absurdalne, bo co przekonałoby Komisję, że te warunki ciężkie jednak były? Skoro relacja dwóch facetów, którzy przeżyli, ich nie przekonuje? Skoro to, że dwóch światowej klasy himalaistów nie przeżyło tej nocy, również ich nie przekonuje? Skoro, powiedzmy, opinia dr. Roberta Szymczaka ich nie przekonuje, no to nie wiem, co mogłoby ich przekonać, że tam rzeczywiście było ciężko. Musieliby tam po prostu pójść i to poczuć na własnej skórze.

Uważam, że oni po prostu sobie, cholera jasna, nie zdają kompletnie sprawy z tego, w jakich warunkach my działaliśmy. A dla mnie już po wejściu na Gasherbrum I, ewidentne było to, że wejścia zimowe są gdzieś tam na granicy wytrzymałości nas i sprzętu. Że cały czas potrzebujemy poprawić ochronę rąk, nóg, oczu – na przykład na K2 zimą ten sprzęt byłby za słaby jeszcze.

Nie wiem, na jakiej podstawie te stwierdzenia Komisji. W tym raporcie w sumie mało jest faktów, a dużo jest przekonań Komisji.

Ale faktem jest na przykład to, że podczas zejścia nie połączyłeś się z bazą przez radio.

Nie byłem w stanie się połączyć przez to radio, bo ono po prostu nie działało. Ostatni raz się połączyłem dwadzieścia minut przed szczytem. Na górze również chciałem się połączyć, wyciągnąłem to radio z klapy, bo gruszka nie działała. Musiałem ściągnąć łapawice, a ono było zablokowane na innym kanale.

Nie wiem, co się stało, niech specjaliści od łączności to wyjaśniają, ale radio było zablokowane. Odblokowałem je i jak chciałem ręcznie ustawić odpowiednią częstotliwość, to ono mi przeskakiwało o nieregularną liczbę wartości. To jest tak jak w normalnym w radiu, kiedy potencjometr nie szuka ci stacji po całym paśmie, ale przeskakuje do kolejnych, ustawionych stacji. Mnie się włączyło coś takiego, że nie byłem w stanie po prostu ustawić tej naszej częstotliwości sto czterdzieści sześć i dziesięć. Potencjometr przeskakiwał o ileś tam jednostek i koniec.

Oczywiście miałem na to jakieś dwadzieścia sekund czy trzydzieści, bo straciłem czucie w dwóch palcach. Byłem wtedy absolutnie przekonany, że tego czucia już nie odzyskam, że straciłem palce. Zwyzywałem się w myślach: „Ty debilu – właśnie straciłeś palce”. Na szczęście nie straciłem, po godzinie gdzieś wróciło czucie. Wrzuciłem to radio do plecaka po prostu i poprosiłem Maćka o to, żeby przekazał, że to moje radio nie działa.

Jeżeli chodzi o łączność, to dla mnie jest przykre, że do Rocky Summit byłem osobą, która utrzymywała łączność radiową z Krzyśkiem. Dziewięćdziesiąt procent wszystkich łączności podczas ataku szczytowego, przynajmniej do momentu wejścia na szczyt, to były rozmowy moje i Krzyśka. W raporcie tylko Krzyśkowi zaliczono na plus utrzymywanie łączności… Tak jakby tego nie zauważono, że rozmawiałem z nim podczas ataku i na bieżąco informowałem o postępach wspinaczki, i tak dalej – dopóki ten radiotelefon działał, Maćka był wyłączony. Tomek też na początku nie miał włączonego tego radia, włączył je chyba dopiero na grani.

Wracasz do obozu IV. Wtedy już wiesz, że dzieje się coś złego, no bo wciąż jest światełko na grani?

To nie było tak, że dopiero w namiocie zorientowałem się, że jest światełko na grani. Schodząc, widziałem go jeszcze na grani, widziałem za sobą światełko Artura. Wiedziałem, że schodzi. To nie było tak jak próbuje przedstawić Komisja, że po prostu miałem w dupie to, co się tam dzieje – oglądałem się do tyłu, szukałem oznak schodzących chłopaków.

Widziałem zawsze jedno światło; nie, jakoś mnie to strasznie nie niepokoiło. Tam są liczne załomy, więc, myślałem, pewnie mi się schowali czy coś. Natomiast był taki moment, że zanim jeszcze znalazłem czwórkę, to zobaczyłem bardzo wysoko na grani światło. Nie potrafiłem tego dokładnie zlokalizować, ale wiedziałem, że to jest na grani, no i miałem świadomość, że oznacza to jakąś masakrę po prostu, bo nie ma prawa, aby o tej porze ktoś był na grani, w międzyczasie widziałem też schodzącego Artura.

Po dojściu do czwórki pierwsze, co zrobiłem, to odpalenie radia – włączyłem się akurat w rozmowie z Tomkiem. Krzysiek się ucieszył, że jestem na radiu, zapytał, co z Arturem, więc go uspokoiłem, że Artur cały czas schodzi. Czekaliśmy na Artura, a w międzyczasie rozmawiałem z Tomkiem. W pewnym momencie czołówka Artura zniknęła na dłużej – cholera, coś się stało; bałem się, że wpadł do szczeliny. Patrzyłem na zegarek, pięć minut, osiem, no nie, no coś się stało i tak byłem cały ubrany, bo nawet nie ściągałem butów ani nic, więc tylko raki wrzuciłem na siebie, wziąłem picie, które miałem zniesione ze szczytu jeszcze, no i ruszyłem w górę.

Szedłem, nie patrzyłem na zegarek, mogę to oceniać tylko na oko, może dwadzieścia, trzydzieści minut. Stwierdziłem, że to jest kompletnie bez sensu, że po prostu poruszam się jak mucha w smole. Zawróciłem i dosłownie chwilę po dojściu do namiotu znowu zobaczyłem światło Artura.

Wlazłem do namiotu i powiedziałem Krzyśkowi, że wyszedłem i nie dałem rady, ale że widać już światło i Artur schodzi. Zaraz potem nawiązaliśmy kontakt głosowy z Arturem. On miał problem ze znalezieniem przejścia przez tę ostatnią szczelinę, więc mu krzyczałem, żeby szedł w prawo, światłem pokazywałem drogę. Doszedł do namiotu około drugiej w nocy, czyli trzy godziny po mnie, oczywiście od razu dostał picie.

Co dokładnie wydarzyło się rano? Raport negatywnie ocenił Twoje samowolne zejście z obozu IV.

To jest dla mnie największy hardcore. Ta noc była taka, że w zasadzie nie spaliśmy, ciągle trwały rozmowy z Tomkiem, w które się włączałem. Jestem psychologiem, miałem zajęcia z interwencji kryzysowej, byłem szkolony, jak rozmawiać w takich sytuacjach. O ile Krzysiek motywował go jakoś do zejścia, mówiąc: „musisz schodzić” i coś w tym rodzaju, to ja poszedłem w ogóle po bandzie, powiedziałem wprost: „Tomek, umrzesz, jeżeli natychmiast nie wstaniesz i nie zaczniesz schodzić, to za godzinę będziesz martwy”. Wiadomo było, że jest źle, bo Tomek powiedział coś w stylu: „Kto tu mówi o umieraniu?”. On sobie nie zdawał sobie sprawy ze stanu i z powagi sytuacji, będąc tam na grani. Udało mi się też ustalić, jak się później okazało – całkiem dokładnie, pozycję Tomka. Te rozmowy były niezwykle dramatyczne. Nie chcę o tym mówić…

W międzyczasie Krzysiek wysłał hapsów do góry. Wyruszył też Karim – dokładnie tych zdarzeń nie pamiętam, byłem po iluś tam godzinach bez porządnego snu, więc mam, jak o tym myślę, taką trochę „zupę” w głowie. O której godzinie coś się działo, trochę mi się to wszystko przestawia. Ale myślę, że gdzieś około dziesiątej doszedł do czwórki Karim.

Zanim przyszedł Karim, Krzysiek bardzo naciskał na to, że powinniśmy wyjść do góry po chłopaków, po Maćka. Myśmy się opierali tak naprawdę, bo stwierdziliśmy, że nie damy rady. Ale w końcu podjęliśmy decyzję, dobra, no to idziemy. No i Artur wyszedł, a ja stwierdziłem – dobra, to wezmę jeszcze picie.

To jest w gruncie rzeczy przygnębiające dla mnie, że jakieś takie minutowe niuanse, które nie miały znaczenia dla wyprawy, nagle składają się na jakąś negatywną ocenę mojej postawy, bo gdyby nie to, że po prostu chwilę dłużej gotowała mi się woda, to bym wyszedł razem z Arturem. Ale po prostu jeszcze mi się gotowała menażka wody, wlałem ją do termosu i wylazłem na zewnątrz, miałem problem, żeby w ogóle ubrać raki i zobaczyłem tego Artura, który w ogóle prawie się nie oddalił się od namiotu.

Patrzę na to wszystko, a pamiętam siebie z wyjścia parę godzin wcześniej po Artura, i mówię: „Artur, to nie ma sensu”. Artur powiedział: „Ok” i zszedł. Tak naprawdę gdybyśmy wyszli jednocześnie, to byśmy obydwaj dostali „pozytywa” za postawę. Tylko jakiś tam szczegół zadecydował o tym, że akurat to ja byłem drugi. Równie dobrze mogło być na odwrót…

Po tym doszedł do obozu Karim. Był strasznie zdenerwowany i roztrzęsiony, że nie ma chłopaków. My cały czas liczyliśmy na to, że Maciek po prostu lada chwila zejdzie, że jak raz pokazał, że się da, to drugi raz też mu się musi udać, z lepszym sprzętem i tak dalej – to była taka właśnie wiara w nadludzką siłę Maćka. Chociaż, patrząc po stanie moim i Artura, traciłem nadzieję. Zastanawialiśmy się, co dalej robić i zaproponowałem, żeby Karim wziął tlen i poszedł do góry. Zapytałem więc Karima, czy on byłby skłonny to zrobić, on powiedział, że tak, powiedziałem: „Krzysiek, słuchaj, może damy Karimowi tlen, żeby Karim poszedł do góry”, Krzysiek na to: „Jasne, dawaj go”.

Odpaliłem mu tę całą aparaturę i Karim poszedł do góry. Czekaliśmy na niego w obozie. Karim doszedł do pierwszej szczeliny, ale nie widział żadnych śladów Maćka. Połączyliśmy się z bazą, że nie udało się, że nie ma żadnych śladów. No i wtedy Krzysiek powiedział: „No dobra, no to, chłopaki, schodźcie”. No i my zgodnie z tym zaleceniem zaczęliśmy się zbierać do zejścia. Miałem już nagotowane w międzyczasie picie, więc już nie robiłem nic w namiocie i wylazłem na zewnątrz.

Chłopcy też już się zbierali w namiocie. A trzeba pamiętać, że jeżeli jest się we dwóch w namiocie, to jeden się musi ubrać najpierw, a potem drugi. Byłem tym pierwszym, więc po prostu pierwszy wylazłem na zewnątrz. No i powoli zacząłem schodzić. Od razu zakręciło mi się w głowie na maksa, zacząłem rozważać, nawet powiedziałem chłopakom: „Cholera, nie wiem, czy nie odpalić sobie tlenu”. Bałem się po prostu, czy gdzieś tam na tych poręczach nie stracę równowagi, bo kręciło mi się w głowie. Wziąłem parę oddechów i przeszło mi to. Pomalutku po tych kłopotach ciułałem kroki w dół – szedłem faktycznie wolno. Uszedłem kilkadziesiąt kroków, chłopcy już byli na zewnątrz, a w trójce widziałem czekającego na nas Szaheena. Tam jest pełna widoczność, bo pozwala na to ukształtowanie stoku, no i w pewnym momencie odzywa się na radiu Artur, który mówi, że: „Kurde, chłopaki – jak to, wszyscy schodzimy?”.

Rzeczywiście, Artur nie zrozumiał tej sytuacji. Krzysiek mówi: „No tak”, na co Artur: „Ale ja myślałem, że Karim zostaje”. W końcu Artur zaproponował, że może jeszcze zostaniemy po prostu jedną noc. Krzysiek się zgodził, zostawiając decyzję nam: „Chłopaki, jeżeli chcecie, no to możecie zostać”. W tej sytuacji nie wiedziałem już, co robić – czy miałem do nich wracać?

W sumie nie pamiętam dokładnie tego dialogu, zrobił się szum w tych radiotelefonach. Nie wiem, czy to w końcu Krzysiek powiedział, czy ja: „Czy mam z nimi zostać?”, ale Artur odpowiedział: „Bez sensu, schodź”. W każdym razie tak zapamiętałem tę sytuację, bo nie pamiętam dobrze konkretnych dialogów, że to był konsensus grupy.

Stanęło na tym, że Artur z Karimem zostaną w takim razie jeszcze jedną noc, a ja dojdę do Szaheena i razem zejdziemy do drugiego obozu. Pytałem ostatnio Artura o tę sytuację; on mówi, że sam nie bardzo to wszystko pamięta, chciał tylko, żeby Krzysiek namówił Karima do pozostania w obozie, bo Karim się opierał, mówił też, że bez sensu wydawało mu się, żebym wracał do obozu, i że chyba sam mi powiedział, żebym schodził.

Nie mam żadnych wątpliwości, że gdyby bądź to Artur, bądź to Karim, bądź Krzysiek powiedzieli: „Adam, zostań”, to bym został. Nie miałem przekonania, że to może cokolwiek zmienić, że to jeszcze ma jakikolwiek sens, ale mimo to też bym został.

Można mnie nazwać człowiekiem małej wiary, ale po prostu nie wierzyłem, że jakikolwiek człowiek może przetrwać tyle godzin w takich warunkach. I teraz przyjrzyjmy się, jak w ogóle sformułowany jest ten punkt w raporcie.

Ocena negatywna dotyczy Twojego zejścia z obozu IV, kiedy jeszcze nie było pełnej jasności co do losów Maćka.

„Negatywnie oceniono postawę Adama Bieleckiego w obozie czwartym i szybkie zejście”. Tam są dwie rzeczy połączone spójnikiem „I”.

Raport wskazuje, że powinieneś zostać z własnej inicjatywy, a Ty, mimo niepewnego losu Maćka, zdecydowałeś się na zejście.

Ta pierwsza część negatywnej oceny w ogóle nie została w żaden sposób uzasadniona. Tam jest napisane: „Ponadto Zespół negatywnie ocenia postawę Adama Bieleckiego po zejściu do obozu IV”. W całym raporcie nie znalazłem informacji o tym, który element mojej postawy po zejściu do obozu budzi jakiekolwiek zastrzeżenia. Zaraz potem jest kolejna negatywna ocena wskazująca na szybkie zejście do bazy w czasie, kiedy na górze jeszcze można się było spodziewać sytuacji ratowania Maćka.

Wynika z niej, że dostałem „negatywa” za niesprzeciwienie się decyzji kierownika. Trzeba tu też zauważyć, że ta decyzja Krzyśka o schodzeniu w moim mniemaniu była uzasadniona.

Rozumiem Komisję i również uważam, że decyzja Artura, żeby zostać (chociaż wiem, w jakim był stanie) to jest super rzecz i to jest chwalebne. On wierzył w jakiś cud i zdecydował się zostać. Trzeba mu to zaliczyć na plus. Natomiast czy zejście wspinacza, które odbywa się po decyzji kierownika, w konsensusie z całym zespołem, do którego nikt nie zgłasza żadnych zastrzeżeń, można oceniać negatywnie? Nie rozumiem tego zupełnie. Przecież Komisja wiedziała o tym. Wiedziała, jak tam sytuacja wyglądała. Opisywałem to ja, opisywał to również Artur.

Wyprawa zakończyła się tragicznie; oczywistym jest, że na wyprawie zostały popełnione błędy. Jakie błędy wskazane w raporcie przyjmujesz bez większej polemiki?

Zgadzam się z tym zaleceniem, że tlen powinien być zdeponowany jak najwyżej. Chociaż w tym wypadku to nie miało żadnego znaczenia dla przebiegu wyprawy. Nie zgadzam się natomiast ze stwierdzeniem Komisji mówiącym o tym, że położenie ostatniego obozu w warunkach zimowych było optymalne. Uważam, że ewidentnie nasza czwórka była za nisko.

Nie wiem, jak Komisja może stwierdzić, że obozy były dobrze rozmieszczone, skoro dojście z czwórki na szczyt zajęło tyle godzin; było to zdecydowanie za długo. Nie było to spowodowane wolnym tempem, a raczej tym, że to po prostu strasznie daleko.

Czwórka było za nisko, wszyscy chcieliśmy, żeby ona była wyżej. Tylko że w poprzednim wyjściu zakładali ją hapsowie. W sumie to chwała im za to, że ją w ogóle w tym miejscu ustawili, bo działali w totalnej dupówie. Nawet myślałem, że oni w ogóle nigdzie nie wyjdą. A potem to już był właściwy atak szczytowy i nie miał kto jej podnieść, przenieść.

Zgadzam się z tym, że brakło ustalenia taktyki. Na pewno był problem z łącznością. Nie wiem, dlaczego Maciek nie użył ani razu radiotelefonu, ale akurat o tym nie ma mowy w raporcie.

Zgadzam się z tym, że powinniśmy zawrócić z Rocky Summit. To był ten moment, kiedy zapadła błędna decyzja o kontynuowaniu ataku szczytowego. Ze względu na niedoczas trzeba było zawrócić.

Mam bardzo mieszane uczucia co do tej godziny wyjścia do ataku szczytowego. Nie wiem, i powiem, że na następnej wyprawie zimowej dalej nie będę wiedział, o której trzeba wyruszyć. Raczej się będę skłaniał do tego, żeby wychodzić w nocy, jeżeli warunki będą na to jakoś pozwalały. Ale nie jest to dla mnie rzecz ewidentna. W naszym przypadku najmocniejszy był głos Maćka, żeby jednak opóźnić to wyjście. Zresztą ta godzina była kwestionowana przez Krzyśka, który ma doświadczenie i wyczucie. Krzysiek sugerował wcześniejszą godzinę wyjścia. Wtedy radiotelefon wziął Maciek i powiedział: „Krzysiek, to jest dobra godzina i tak wyjdziemy”. Ja się z tym zgodziłem. W raporcie godzina piąta uznana jest za błąd.

Nie zgadzam się z tym, że mieliśmy dość czasu na odpoczynek; to był jeden z kluczowych elementów właśnie tej decyzji. Tam w ogóle były trzy elementy, które zadecydowały o godzinie wyjścia. Jeden to był taki, że mieliśmy mieć dość czasu, żeby odpocząć – doszliśmy do czwórki gdzieś koło trzeciej, wpół do czwartej. Gdzieś po piątej mieliśmy rozbite namioty, bo trzeba było wykuć platformę w lodzie.

Wpół do szóstej byliśmy w namiotach, potem dwie, trzy godziny na gotowanie. Około dziewiątej mogłem poleżeć w śpiworze. Artur mówi, że weszli jeszcze później, gdzieś po dziesiątej. Z doświadczenia zakładałem, że te pięć godzin na odpoczynek to jest absolutne minimum. Po czterech godzinach bym naprawdę nie chciał wychodzić. Wstając o trzeciej, mieliśmy mieć czas na odpoczynek, a druga, kolejna rzecz, to było to, że trzeba było wyjść jak najwcześniej, żeby mieć jak najwięcej z dnia. Więc w ogóle świt to było minimum. Trzecia rzecz to były paluchy Maćka, który twardo negował tę godzinę wyjścia. Cisnął, żeby było jak najpóźniej. Mówiłem, że wolę iść w nocy na atak szczytowy, niż wracać po nocy. W końcu wydała nam się ta piąta godzina jakimś tam kompromisem pomiędzy tymi trzema czynnikami.

Za swój błąd na grani szczytowej uważam to, że nie powiedziałem bardzo wyraźnie i dobitnie tego, co sobie pomyślałem na Rocky Summit, czyli: „Chłopaki, dobra, to się da zrobić, ale w takim tempie to ja nie dam rady, ja lecę do góry swoim tempem”. Powinienem był to po prostu zrobić i powiedzieć.

Faktycznie zostałeś kozłem ofiarnym podejścia, które zastosowała Komisja?

Zupełnie nie rozumiem idei przyświecającej tak skonstruowanemu raportowi. Bardzo bolesne są te ostatnie zdania, gdzie jest napisane, że Bieleckiego nie należy brać więcej na tego typu wyprawy. Czy rolą raportu jest wymierzanie kary? A tak należy rozumieć ten punkt w świetle wywiadu z Czerwińską. Zacytuję wypowiedź: „Raport sprawi, że Bieleckiemu będzie trudno znaleźć miejsce na krajowych wyprawach. Zdajemy sobie z tego sprawę, ale uważamy, że na to zasłużył”.

Zwłaszcza, że raport cechują też mniejsze lub większe niespójności. Raport tej wagi, który w pewnym stopniu decyduje o losach żyjących ludzi, powinien być sporządzony z dużą starannością. Tu nie powinno być żadnych nieścisłości, nie powinno być subiektywnych ocen, a jeżeli nawet te subiektywne oceny członków raportu się pojawiły, to powinny być oddzielone grubą kreską od analizy faktów. A to, co dostaliśmy, to są teksty typu, że coś z moich wypowiedzi nie przekonuje członków komisji. Przecież to powinna być kwestia analizy faktów, a nie przekonań. Analiza powinna dotyczyć tego, co zrobiliśmy, co mogliśmy zrobić inaczej, czego według nich nie powinniśmy byli robić, jak należy to zrobić w przyszłości, żeby taka sytuacja się nie powtórzyła. Tego oczekiwałem od raportu.

Piotr Pustelnik w wywiadzie na wspinanie.pl mówi wprost, tak Maciek i Tomek popełnili błąd, ale oni zapłacili za to najwyższą cenę i osądzanie ich byłoby nieludzkie. Nawet jeżeli byśmy się z tym zgodzili, to jak należy traktować raport, w którym nie ma oceny dwójki, czyli połowy zespołu szczytowego? Jak taki raport może rzetelnie wyjaśniać to, co tam się wydarzyło? Ponadto według Pustelnika ocena moralna martwych jest nieludzka, a ocena moralna żywych jest ok?

Przecież Maciek, nieformalny lider tego zespołu, miał wpływ na to, co się tam działo, na podejmowanie pewnych decyzji. W momencie kiedy wytniemy postępowanie i wybory jego oraz Tomka z raportu, to bez względu na to, jak ocenilibyśmy postępowanie chłopaków, to ten raport nie może być rzetelny, nie może być obiektywny, nie może w pełni opisywać sytuacji, wyczerpywać wszystkich faktów.

Te same rzeczy, które mi są zarzucane, niewątpliwie dotyczyły też Artura i Maćka, jak choćby rozerwanie zespołu. W momencie kiedy tylko mi się za to obrywa, to jest to nie fair.

No i już zupełnie podsumowując: w momencie, kiedy Komisja nie znalazła żadnych pozytywów w moim zachowaniu, a znalazła je w zachowaniu innych, no jest to jakaś przesłanka, żeby stwierdzić, że w jakimś stopniu zostałem tym kozłem ofiarnym.

Myślę, że dla ludzi, którzy czytają ten raport, wyraźna jest postawa Anny Czerwińskiej, która zanim przystąpiła do pracy w Komisji, wyraziła swoje zdanie na mój temat i na temat tego, co tam się stało. Wiadomo, że było to nieprofesjonalne i w sumie powinno ją dyskwalifikować do pracy w tej Komisji.

Teraz widać, że ta początkowa opinia pozostała i mam takie poczucie, że najpierw napisano dość rzetelnie tę część analizującą wyprawę, po czym przystąpiono do ogólnej oceny i oceny postaw poszczególnych uczestników. A te oceny nie do końca wynikają z tego, co mieliśmy opisane w pierwszej części raportu, a raczej są wyrazem subiektywnego przekonania Komisji na mój temat. Może wynikają one z jakichś emocji oraz założenia, że Bielecki jest po prostu jakiś tam, ukażmy go, naprawmy go i pokażmy mu, jak powinien postępować.

Mam poczucie arogancji tej Komisji, która stawia się w pozycji moralizatorskiej i bierze się za wychowywanie, protekcjonalnie traktując zarówno mnie, jak i Artura Małka. Chciałbym, żeby niektórzy spojrzeli wstecz na swoje górskie życiorysy i zastanowili się nad sobą. Chciałbym, żeby się zastanowili, czy publiczne wydawanie wyroków na podstawie subiektywnych przekonań, ale podparte autorytetem „pracy w komisji” na kolegów ze środowiska, jest w ogóle etyczne.

Raport podkreśla znaczenie etyki: „Pragniemy, aby to, co zostało powyżej powiedziane, stało się naszym głosem w debacie na temat zasad, które powinny obowiązywać we współczesnym alpinizmie i himalaizmie”. Zarząd PZA rozważa zorganizowanie panelu dyskusyjnego o etyce powyżej 8000 m – na wzór tzw. Szczytu Gliwickiego z 1987. Jakie jest Twoje zdanie na ten temat? Masz już niebagatelne doświadczenie himalajskie – znalazłeś się w skrajnych i tragicznych sytuacjach. Innymi słowy, co dla Ciebie oznacza pojęcie etyki wspinaczkowej w himalaizmie, a w szczególności – partnerstwa?

Zasady etyczne we wspinaniu są stare jak świat, trwałe, dobrze ugruntowane oraz niezmienne. Według tych wszystkich zasad w ostateczności to życie ludzkie jest największą wartością, stąd m.in. wynika zasada znana wszystkim ratownikom, że akcje ratunkową podejmujemy w sytuacji, kiedy nie wiąże się to z bezpośrednim zagrożeniem życia ratowników. Wystarczy też przywołać zasady etyczne, jakie obowiązują w innych sportach, np. w nurkowaniu technicznym.

Dla mnie partnerstwo w górach zawsze pozostanie świętością i wartością, przeciwny jestem takiemu relatywizowaniu, że na wysokości 8000 metrów, zimą w Karakorum, te zasady etyczne są inne. Nie, te zasady etyczne są takie same. Natomiast czasami warunki działania ograniczają nas na tyle że możemy tylko uniknąć większej liczby ofiar.

Jeśli chodzi o zorganizowanie takiego spotkania, to, oczywiście, można to zrobić, dobrze jest o tych tematach rozmawiać. Ale nie sądzę, żebyśmy doszli do jakiś konstruktywnych czy nowych wniosków i przeformułowali właśnie te zasady etyczne, które od lat we wspinaniu funkcjonują.

Wydaje mi się, że moralność czy etyka to nie są te sfery, które możemy ubierać w jakieś odgórne zarządzenia. Myślę, że tutaj kluczowy jest środowiskowy konsensus, który przecież istnieje. Tak naprawdę nikt rozsądny i poważny nie kwestionuje i nie chce zmieniać obowiązujących zasad etycznych w alpinizmie.

————–

*Więcej o wypadku Adam opowiada w wywiadzie na stronie „Góry Książek” – „Adam Bielecki: nie jestem emocjonalnym terminatorem”.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    dużo niejasności [18]
    Adam zarzuca komisji niespójność, nierzetelność, a sam gubi się w…

    27-09-2013
    Artur80

    Adam Bielecki [21]
    Myślę, że obecnie dla Adama nie ma partnera ktory mógłby…

    29-09-2013
    blaszka3

    O co tak naprawdę chodzi Komisji? [27]
    Witam wszystkich, śledzę dyskusję o tym co sie wydarzyło na…

    29-09-2013
    Monika W.

    Krotka refleksja [7]
    Ciezko oceniac gdy sie tam nie bylo ..., ale po…

    13-10-2016
    Viodor