18 września 2012 11:03

Kolaże. 12 Apostołów górskiej eksploracji. Cz. I – Steve House. Outside the Box

Przedstawiamy pierwszy artykuł z cyklu poświęconego alpinistom i eksploracji górskiej. Autorem jest Piotr Safier. Jak mówi: „Moje teksty będą przypominały kolaże. Pisanie o ludziach, których udało mi się osobiście poznać jest dużym wyzwaniem. Nie jestem alpinistą, więc patrzę z perspektywy laika. Jest to chyba zaleta, gdyż to co robię, robię po swojemu, kierując się wyłącznie własną wrażliwością na góry i intuicją, która podpowiada mi z kim i o czym mam rozmawiać”.

Bohaterem pierwszego tekstu Piotra jest wybitny amerykański alpinista Steve House, który gościć będzie na 10. Krakowskim Festiwalu Górskim.

***

            1.            
STEVE HOUSE
OUTSIDE THE BOX

OREGON VS SŁOWENIA

Oregon Outback – kresy lub wielkie pustkowia, badlands Oregonu to kraina, z którą kojarzy mi się Steve House

Geografia: Oregon leży na północnym zachodzie USA zwanym Pacific Northwest. Stan dzieli się na trzy wybitne regiony. Pierwszy to wąski pas leśny i zarazem górzysty, ciągnący się nad Oceanem Spokojnym, północne przedłużenie Kalifornii. Drugim jest biegnąca południkowo dolina oraz przylegające do niej od wschodu Góry Kaskadowe, których kulminacjami są liczne wulkany pokryte lodowymi czapami: Mount Hood, Three Sisters, Crater Lake. Trzeci to bezludzia pełne słonych kotlinek, porośnięte rachityczną roślinnością. Jest to pustynia, która zaczyna się nagle na wschodnim skłonie Gór Kaskadowych i rozciąga na południowy wschód w kierunku Nevady.

Steve niechętnie mówi o swoim pierwszym domu. Jego opowieść zaczyna się w Słowenii, gdzie trafił jako osiemnastolatek na roczną wymianę, w ramach programu American Field Service.

Miałem wielkie szczęście, po pierwsze, dlatego że pojechałem do Jugosławii, a po drugie, że wylądowałem w Słowenii. W 1988 roku na wymianę do Jugosławii pojechało dwudziestu dwóch uczniów, głównie ze Stanów. Byłem sam jeden w Słowenii, a dokładnie w Mariborze. Po paru miesiącach, gdy dopadła mnie bezczynność i tęsknota za domem, zapisałem się do lokalnego klubu wspinaczkowego Kozjak. 

W Alpach Julijskich Steve przeszedł słoweńską szkołę alpinizmu.

Wróćmy do Oregonu. Na stronie Steve’a czytamy, że niedaleko jego rodzinnego miasteczka rozpościera się wilderness. Jest to słowo klucz, jeśli tylko interesuje nas amerykańska wrażliwość, a więc to, co siedzi w Stevie. Wilderness nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim. Na myśl przychodzą dwa słowa: puszcza i dzicz, ale o jakiej puszczy i o jakiej dziczy mowa? 

Dla Amerykanów wilderness to góry, a także świadomość ekologiczna. Nazwą wilderness objęte są wielkie rezerwaty przyrody, głównie na zachodzie USA i na Alasce. Na ich terenie ruch kołowy jest absolutnie zabroniony. Parki narodowe to wizytówki Ameryki, a wilderness to prawdziwe skarby, ostoja nieskażonej przyrody.

Słowenia – w przeciwieństwie do Oregonu – jest miniaturową krainą, której symbolem jest Triglav, „bogogóra”, jak pisał o niej Przyboś. Jednak dla Steve’a to nie przyroda, lecz odmienna rzeczywistość społeczna była najbardziej uderzającym elementem krajobrazu.

W pierwszą sobotę jadę eksplorować okolicę na rowerze. Pedałuję bocznymi uliczkami doprowadzającymi na ogromny cmentarz wojenny, przez który przejeżdżam na blokowisko. Dzieciaki bawią się na żelaznych huśtawkach na rozległym, martwym podwórzu. Po drugiej stronie ruchliwego mostu ciągnie się promenada, przy której wyrastają nowe budynki – puste. Przedzieram się przez zatłoczony dworzec autobusowy i dalej jadę szutrową alejką przez park, pod drodze mijam trzy stawy.

Drzewa zdradzają nadchodzącą jesień. Podjeżdżam wąską uliczką, która wyprowadza poza miasto, na otwarty teren. W asfalcie coraz więcej dziur, domy są coraz rzadziej rozrzucone i bardziej zapuszczone. Zaczynam się pocić, a uczucie przygnębienia narasta. Za ostatnim domem droga zwęża się do jednego pasa, przecina pola kukurydzy i ogołocone poletka, na których jeszcze tydzień temu rosła kapusta. Podjazdy na wzgórza męczą, a rower skrzypi. Nie znajduję tu nietkniętego wilderness, pośród którego dorastałem w Oregonie. Jelenie, łosie, bobry, pumy, lisy, zające, pstrągi i łososie – nie ma ich. W powietrzu nie czuć sosenki i bryzy, która niesie jej zapach. Nie ma niczego na podobieństwo rancz, gdzie pasie się bydło i gdzie pracowałem w lecie. Nawet tutaj dociera drażniący odór miasta, a liście pokrywa dziwna powłoczka sadzy. Jest mi smutno. Straciłem wolność, na którą potrafiłem zapracować w sezonie. Zostałem przyjęty do dobrego college’u, miałem konkretne oszczędności i szybką yamahę. Zamieniłem to wszystko na mgliste bajanie o przygodach w dalekich krajach.

Z powrotem w domu, u moich opiekunów – Spindlerów – zasiadam w kuchni, najcieplejszym pomieszczeniu. Piszę dziennik, analizuję swoje położenie. „Życie wydaje się przygnębiające, teoretyzuję, ponieważ jest za mało miejsca na realizację pragnień”. Franci włączył telewizor na wieczorne wiadomości. Poprzez barierę językową przebija się ostra retoryka polityczna. Piszę dalej: „A może bardziej prawdopodobne, że moje fatalistyczne nastroje biorą się stąd, że przyszłość tego narodu stoi pod znakiem zapytania. W takim środowisku nie można zadośćuczynić ambicjom. Jest tylko czekanie na lepsze czasy”.

***

KSIĄŻKA I GÓRA GÓR

Steve House wydał jak dotąd jedną książkę – Beyond the Mountain – w której podsumowuje wielki rozdział życia. Na okładce czytamy: „Boardman Tasker Prize”. Steve zgarnął parę ważnych nagród, jego proza została wyróżniona. Po lekturze pomyślałem – wyjątkowa książka. Prostota języka, wyrazistość, jasność i precyzja dzielenia się doświadczeniami pustki i pełni; z książki bije amerykański egzystencjalizm i pragmatyzm. To nie są opowiadania Trumana Capote, ale mają ze sobą wiele wspólnego: surowość narracji i kulturowa kalibracja. Bez znajomości Ameryki trudno będzie pojąć pewne sprawy, którymi dzieli się z czytelnikiem Steve.

Beyond the Mountain to książka, w której na pozór dominują góry, a tak naprawdę między wierszami można znaleźć znacznie więcej. Już sam tytuł to mówi. Dodałbym jeszcze pytajnik „co”? Co jest poza tytułową górą gór? Po pierwsze, ta góra to symbol ścieżki, którą Steve wybrał, i spełnienie, które stało się jego udziałem. Po raz pierwszy znalazł się u jej stóp w 1990 roku wraz z dużą wyprawą słoweńską. Nie był gotowy. To było zaledwie pierwsze zetknięcie z górami najwyższymi. Potem nastały intensywne wspinaczkowo lata 90., które Steve podsumowuje tak:

Slovak Direct to prawdopodobnie najtrudniejsza droga na Denali, na Alasce. Są też inne, prawie tak samo wymagające. Powrót na te drogi byłby krokiem wstecz. Pokonaliśmy tę największą i najtrudniejszą w sześćdziesiąt godzin – nie widzę sensu w dalszym biciu rekordów. Nadal interesowała mnie eksploracja gór Alaski. Wielkie, skomplikowane topograficznie łańcuchy górskie kryją wiele wyzwań. Ale wyprawa w Himalaje to marzenie każdego alpinisty. Taka była kolej rzeczy.

Góra gór czekała na swój czas, od dawna była w głowie Steve’a. Od 1990 roku, kiedy zanotował w swoim dzienniku:

To, czego się nauczyłem na tej wyprawie, będzie docierało do mnie przez długi czas. Dostałem wiele cennych lekcji. Okazało się, jak mało wiem. A Marija i Joze [Marija Frantar i Joze Rozman; zginęli rok później na Kanczendżondze] pokazali mi, jak dużo można zdziałać. Stawanie się alpinistą, alpinistą, który zdobywa szczyty, włącznie z Nanga Parbat. Oto, kim chcę być.


Steve podczas jednej z zimowych wspinaczek
(fot. arch. Steve House)

***

WYWIAD

Dwadzieścia lat od tamtej pamiętnej dla Steve’a wyprawy spotykam go w Brixen, w Dolomitach, na International Mountain Summit – zlocie alpinistów firmowanym przez Reinholda Messnera, który napisał przedmowę do książki House’a.

Jest późna jesień, w Alpach spadł pierwszy śnieg, w dolinach deszcz. Nasze spotkanie odbywa się o poranku w hotelu Pacher. Rozmowa przebiega w bardzo miłej atmosferze, udaje mi się zahaczyć o parę ciekawych tematów.

Patrząc na doskonałe zdjęcia w twojej książce, uśmiecham się w duchu, bo myślę, że masz niezłą paczkę przyjaciół.  [Otwieram książkę i zatrzymuję się przy zdjęciu, na którym Steve, Barry Blanchard i Joe Josephson stoją ramię w ramię, po ich próbie na Emperor’s Face – Mount Robson, Kanada. Zdjęcie zrobiono przed wejściem do drewnianego schroniska Hargreaves. Chłopcy odpoczywają, suszą rzeczy, pozują klasycznie: w polarach, spodniach i z piłką do drewna. Tylko Steve odstaje – ma na sobie dziwne dwukolorowe (jedna nogawka różowa, druga niebieska) getry. W szybach chaty odbija się lodowiec. Steve patrzy na zdjęcie i wybucha śmiechem].

Steve: Tak, to nasza pierwsza wycieczka. To było w marcu 1997 roku. Wiesz, dlaczego nam się nie powiodło na Emperor’s Face? Na biwaku zorientowałem się, że nie mam pompki do maszynki MSR. Ta wtopa przesądziła o odwrocie. Ale Barry i Joe prędko mi wybaczyli i wtedy nauczyłem się, co to znaczy partnerstwo.

Kiedy czytam opowiadania o waszych wspinaczkach w Górach Skalistych w Kanadzie, zastanawiam się, co macie ze sobą wspólnego. Wiem, co was łączy, ale chodzi mi o to, co leży głębiej.


Dla nas to była pasja wspinania i wyjątkowy – jeszcze dziesięć lat temu – sposób wybierania trudno dostępnych dróg. Nigdy nie interesowało nas wspinanie przy szosie, w dolinie. W Kanadzie nie ma takiej infrastruktury jak w Alpach. Przypinasz narty i masz do pokonania powiedzmy trzydzieści kilometrów pod ścianę.

Przypomina mi to dawne opowieści polskich taterników – ale trochę w innym sensie, poza tym Tatry są mikroskopijne w porównaniu do Gór Skalistych…

Tak, pewnie możesz wyczuć podobieństwo – to duch eksploracji. Musisz dobrze się natrudzić, zanim zaczniesz wspinaczkę, nie idziesz na łatwiznę. Wyczuwam też, szczególnie jeśli chodzi o góry wysokie, jak ważne jest środowisko ludzi gór – ciągle napotykam te same nazwiska, mam na myśli Polaków. To było środowisko zjednoczone na przykład wokół zimowego zdobywania ośmiotysięczników.

Sztuka cierpienia…

Tak, sztuka cierpienia. Zimowe wspinanie musi opierać się na grupie, a nie na jednym gościu. Aby osiągnąć sukces, różne warstwy muszą się dopełniać. Podobne realia panowały w Słowenii jeszcze na początku lat 90. Ale to jedna strona medalu, bo z drugiej, gdy patrzysz z zewnątrz, widzisz wyraźnie zmianę pokoleniową. Czy to, co mówię, ma dla ciebie sens?

Tak.

Czy ludzie nadal myślą w kategoriach złotej ery polskiego alpinizmu lat 80.?

Chyba tak.

Trudno to przezwyciężyć. Bardzo trudno. Trzeba zdawać sobie sprawę, że ze spuścizną trzeba się rozstać. Sam musiałem to zrobić. To psychologiczna zapora hamująca rozwój, zapora, której musisz się pozbyć. Oto cel, jaki sobie stawiam: nie być obciążeniem dla następnych pokoleń. Cóż, nasi ojcowie pewnie nie mieli tego w zamiarze. Oni się po prostu wspinali.

Czy miałeś kiedyś do czynienia z Rosjanami? Mam na myśli otwartą dyskusję na temat stylów wspinaczkowych.

Tak. To było przy okazji przyznania Złotego Czekana 2004. Nasz K7 kontra północna ściana Jannu. Odbyliśmy dyskusję z Aleksandrem Odincowem. Żałuję, że jej nie nagrałem. To była dobra dyskusja, konstruktywna, nikt się nie złościł, ale na koniec nie pokonaliśmy dzielących nas różnic. Jeśli o mnie chodzi, to nie przejmuję się ich oblężniczym stylem, ale powinni wszystko po sobie posprzątać. To była moja główna myśl. Trzeba szanować następne pokolenia. Jeśli tego nie robisz, to dużo o tobie mówi. Jeśli nie masz szacunku dla gór i ludzi, to tak naprawdę brak ci szacunku dla samego siebie. Kim jesteś, kim chcesz być, co po sobie zostawiasz?

Czy Aleksander rozumiał ten właśnie argument?

Wiesz, to ciekawe. Owszem, rozumiał słowa. Ale był tak przywiązany do swojego sposobu myślenia, kompletnie zafiksowany. Mówił: nie ma innego sposobu na zrobienie tej ściany, w stylu alpejskim to niemożliwe, nie ma miejsca na biwaki, itd. Dobra! To nie wspinaj się na północnej Jannu. Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne? Dlaczego musisz? Może warto zostawić coś, jako teraz niemożliwe do zrealizowania. Sto lat temu było mnóstwo takich rzeczy, których nie mogłeś sobie wyobrazić. Musi być przyszłość dla alpinizmu.

Mam nadzieje, że duch eksploracji przetrwa. O tym jest twoja książka.  Przywiozłem coś dla Ciebie z Krakowa, to od Jerzego Wali, który jest mistrzem, jeśli chodzi o mapy Karakorum. 
[Steve bierze do ręki opracowanie dotyczące masywów K6 i K7, które są jego oczkiem w głowie; po chwili rozkłada załączoną mapkę graniową i nie może wyjść z podziwu, jak dokładny jest rysunek].

Tak! Poznałem jego opracowania dzięki Rafałowi Sławińskiemu. To przywodzi na myśl działalność Bradforda Washburna [zmarł w 2007 r.], który zajmował się górami Alaski, szczególnie masywem Denali. Oczywiście ten rejon stał się bardzo popularny i wszystko o nim wiemy. Jednak gdy studiujesz mapy Alaski, zwróć uwagę na wielką plątaninę i ogrom pasm górskich. Z czasem Bradford zaczął wynajdywać cele wspinaczkowe, które leżą naprawdę daleko od uczęszczanych tras. Ściany, których nikt dotąd nie widział. To przedsięwzięcia wymagające czasu. Musisz spędzić parę dni, żeby dostać się tam i spenetrować dany rejon, a potem zapoznać z topografią i wypatrzyć interesująca linię. W Karakorum jest podobnie.

A więc uważasz, że działalność takich ludzi, jak Washburn czy Wala jest bardzo ważna i pożyteczna? Kartografia to kawał dobrej roboty.

W ich przypadku to więcej niż profesja. To wypływa z wewnętrznej potrzeby, powiedziałbym z potrzeby serca. Ci ludzie są instytucjami, chociaż ich dzieło nie ma wymiaru działalności komercyjnej. Opracowania, mapy są w ciągłym obiegu, w jakiś sposób trafiają w odpowiednie ręce.  

A co sądzisz na temat imprez komercyjnych?  Podobno wczoraj wziąłeś ludzi na wycieczkę w góry – to ważny punkt programu International Mountain Summit.

To było fajne doświadczenie. Teraz jestem zmęczony – mam bardzo napięty harmonogram, parę dni temu promowałem swoją książkę w Niemczech, potem pracowałem nad prezentacją. Tutaj, w Brixen, wszystko jest doskonale zorganizowane. Poprowadzenie pieszej wycieczki po okolicznych górach wydało mi się z początku dziwnym pomysłem, ale to była doskonała okazja, żeby porozmawiać z różnymi ludźmi.  Przeszliśmy dwadzieścia pięć kilometrów, zaliczyliśmy dwa pomniejsze wierzchołki…

Książka odniosła międzynarodowy sukces.  Co dalej?

To, że moja książka dobrze sprzedaje się w Niemczech, to zasługa dużego wydawnictwa i Messnera – napisał przedmowę.  Mogłem dłużej poczekać z jej wydaniem we Włoszech – prawdopodobnie znalazł by się większy wydawca i odbiłoby się to na sprzedaży. Widzisz, pracę nad książką skończyłem w 2009 roku i przystąpiłem do nowych projektów. Trudno mi pracować nadal nad czymś, co uważam za zakończone, trudno być otwartym na nowe pomysły dotyczące nowych, kolejnych wydań Beyond the Mountain – to wymagałoby ode mnie dodatkowej pracy.

W Beyond the Mountain jest dużo dobrych zdjęć, które ilustrują twoje opowiadania. Niektóre foty są niemal kultowe. Autorem części z nich jest Marko Prezelj. Jak ważna jest dla ciebie strona estetyczna twoich działań? Zadaję to pytanie, ponieważ odniosłem wrażenie, że masz to wszystko bardzo dobrze przemyślane.

Wrócę do tego, co powiedziałem przed sekundą. Staram się myśleć i realizować projekty po swojemu, nie trzymać się schematów, kończyć jedno i zaczynać następne, i być może w tym tkwi sedno i źródło dobrej jakości. Mamy takie wyrażenie w języku angielskim: thinking outside the box, co znaczy „szukać nowych sposobów robienia rozmaitych rzeczy”.

Steve, wiem, że miałeś wypadek w marcu [2010] na Mount Temple w Kanadzie. Jak się czujesz? Czy wracasz do formy? [Steve zniża głos i wzdycha].

Wspinam się od paru miesięcy, ale muszę słuchać swojego ciała. Nawet teraz, siedząc tu, odczuwam ból. Podczas wspinania ból się nasila. Lekarze mówią, że powrót do zdrowia zajmie rok – minęło siedem miesięcy. Jestem znowu na początku drogi.

***

WYPADEK I JEGO KONSEKWENCJE

(blog Steve’a)

Od wypadku na Mount Temple minęły cztery miesiące. Po tak długim czasie jest nad czym medytować.  Efekty ujemne:  ból – wynik dwudziestuparu złamań, bezsenność, leki i zamęt w głowie.  Łatwo przylgnąć do tej mrocznej strony, bo jednak jest we mnie jakaś chorobliwa chęć upajania się tym, że byłem na granicy życia i śmierci.

A teraz pozytywy.  Rzeczy, których nigdy bym nie zrobił, gdyby nie wypadek.  Banały, takie jak spływ rzeką w upalny dzień – dlaczego miałbym sobie odmówić?  Odwiedziny u mamy i wycieczka na pływalnię z moimi siostrzeńcami. W niepamięć odeszły dni, kiedy uczyłem się czegoś nowego w trzydzieści minut. Pojechałem do Baker City, żeby kibicować na zawodach kolarskich [Elkhorn Classic] mojemu przyjacielowi i partnerowi wspinaczkowemu Markowi Twightowi. Dostał się do finału z różową koszulką lidera, ale zerwał łańcuch na pierwszym podjeździe i został odstawiony przez peleton. Widok jego samotnych zmagań na odcinku czterdziestu mil poruszył mnie do żywego, podziwiałem, jak Mark dostaje w kość.  Dla mnie i dla Marka takie doświadczenia są pożywne.

Jestem wolny – mogę robić plany na jesień, na czas, kiedy miałem już być po wyprawie na K2. Decydując się na taką wyprawę, myślę o niej codziennie. To potwornie ciąży.  Planowanie jest wtedy zupełnie niemożliwe.

Steve wyprowadził się z Oregonu i zapuszcza korzenie w małym miasteczku o wdzięcznej nazwie Ridgeway, w Kolorado. Czuł, że musi być bliżej ludzi gór, bliżej trudnego wspinania.  Jest przewodnikiem, twarzą Patagonii i co roku odbywa światowe tournée po festiwalach górskich. Praca nad nową książką jest na finiszu. Bez wchodzenia w szczegóły, rzecz jest o treningu.

Po zdobyciu Nanga Parbat w życiu Steve’a nastąpił okres przejściowy, być może okres przesytu. Steve jest po czterdziestce i jak mówi, nie ma wątpliwości, że czeka go jeszcze parę prób na Makalu i K2.  Z wiekiem zrozumiał, że dla siebie zrobił aż nadto, ale i nadszedł czas, by zacząć myśleć o innych, dlatego współpracuje z American Alpine Club przy opracowaniu programów szkoleniowych dla przyszłych adeptów alpinizmu.  Dziś pragnieniem Steve’a jest, by wszystkie błogosławieństwa, którymi został tak szczodrze obdarowany, pozostały w ruchu, ciągle przekazywane, ofiarowane dalej.

***

KONIEC

PS. Dwa lata temu, „przez przypadek” trafiłem w Londynie na książkę Steve’a. Tak mnie wciągnęła, że zapragnąłem przetłumaczyć ją na język polski. Z różnych przyczyn praca stanęła w szczerym polu – ale bynajmniej nie poszła na marne. Dzięki, Steve. 


Steve, Barry Blanchard i Joe Josephson po ich próbie na Emperor’s Face – Mount Robson, Kanada.
Zdjęcie zrobiono przed wejściem do drewnianego schroniska Hargreaves.

***

Wykaz najważniejszych przejść Steve’a House’a:

2011 Makalu (8462 m)
Jesień 2008, wiosna 2009 i 2011 – Steve uczestniczył w trzech wyprawach na Makalu, których celem była zachodnia ściana. Z przyczyn zdrowotnych i złych warunków pogodowych, nie przekroczono granicy 7000 m.

2008 Mount Alberta (3619 m) 
Droga Anderson-House to czwarta linia na północnej ścianie Mount Alberta, która jest ikoną kanadyjskich Gór Skalistych. Ponadto ściana została pokonana po raz pierwszy w warunkach zimowych.

2007 K7 West (6858 m)
Pierwsze wejście na przepiękny szczyt K7 West. Elegancka linia o umiarkowanych trudnościach. Partnerzy: Marko Prezelj i Vince Anderson.

2007 Mount Robson (3954 m)
Góry Skaliste Kanady. Nowa droga House-Haley na Emperor Face (po 11 latach od pierwszej próby na tej ścianie!); WI5, M7, 5, 800; całość od wyjścia z obozu – 35 godzin. 

2006 Kunyang Chhish, wschodni wierzchołek (około 7400 m)  

Anderson i House eksplorowali masyw Kunyang Chhish. Zostali zmuszeni do odwrotu na niebezpiecznej grani, a także na skutek braku odpowiedniej aklimatyzacji.

2005 Nanga Parbat (8125 m)
1-8 września 2005 – Steve House i Vince Anderson robią nową drogę na centralnym filarze ściany Rupal. Steve miał za sobą jedną zaawansowaną próbę na tej drodze w 2004 roku, z Brucem Millerem (odwrót z 7500, z powodu choroby wysokościowej). Linia Anderson-House:  M5 X, 5.9, WI4, wysokość ściany – 4100 m. Zejście drogą Messnera.

2005 Cayesh (5719 m)
Peru. Zespół: Steve House i Marko Prezelj. Po przejściu 3 dróg na „Sfinksie” (Triglav), wytyczyli nową drogę na zachodniej ścianie Cayesh. 16 wyciągów, OS, 5.10, M7+, w przeważającej części wspinanie mikstowe.

2005 Taulliraju (5830 m)
Peru. Z powodu wielkiego obrywu skalnego Steve i Marko opuścili północną bazę pod Huascaran. Powtórzyli drogę włoską na Taulliraju, którą pokonali klasycznie, w ciągu 3 dni.  

2004 K7 (6942m)
Karakorum, Dolina Charakusa, nowa droga mająca 2650 metrów, na południowo- zachodniej ścianie K7. Na wysokości 6300 m droga łączy się z linią japońską. Steve wycenia drogę na: 5.10, A2, lód 80, M6+, zrobiona solo, w 41 godzin od wyjścia z bazy; drugie wejście na szczyt. Za to przejście Steve otrzymał Golden Piton od magazynu „Climbing” i nagrodę publiczności na ceremonii wręczenia Złotego Czekana.

2004 Kapura Peak (6544 m)
Pierwsze wejście na szczyt;  dolina Charakusa, Pakistan. 1100-metrowa droga; 5.8, M5, lód 90. W zespole z: Doug Chabot, Marko Prezelj, Bruce Miller i Steve Swenson.

2004 Północna Ściana North Twin (5.9, A3, M?)
Góry Skaliste Kanady.  House i Prezelj. Pierwsze powtórzenie linii Lowe-Jones, z wariantami – 30 lat od poprowadzenia drogi.

2003 Wschodnia Ściana Mount Dickey
Pierwsze powtórzenie drogi Rowell-Ward-Roberts z 1974 roku (5.9, A1), Ruth Gorge, Alaska, partner – Jeff Hollenbaugh. 

2003 "The Talkeetna Standard" (AI5, 5.9, 3300′)
Eye Tooth, Lodowiec Ruth, Alaska, partner – Jeff Hollenbaugh, pierwsze wejście.

2003 Hajji Brakk (5985 m)
Pierwsze wejście, solo.  Dolina Charakusa, Pakistan.  Droga – 5.9, 1200 m, 19 godzin.

2002 Nuptse (~7,800 m)
Nowa droga na południowo-zachodnim filarze, pokonana w stylu alpejskim do wysokości 7200 m, gdzie łączy się z linią Boningtona. Bez wejścia na szczyt.

2001 Cho Oyu (8,201 m)
Północno wschodnia grań (droga normalna), 27 godzin od wyjścia do powrotu do bazy. Steve testował alpejski styl non-stop na ośmiotysięczniku.  

2001 Mount Foraker, "Infinite Spur", ściana południowa (5.9, WI4, w skali alaskańskiej VI)
Piąte przejście w czasie 25 godzin + 20 zejście. Poprzednie wejście (najszybsze) zajęło 7 dni! Na tej drodze Steve i jego partner Rolando Garibotti nauczyli się, że czasami to właśnie zejście stanowi cruxa.

2001 Mount Fay (3324 m), "Sans Blitz"
Nowa droga na wschodniej ścianie: 5.5, WI7, całość, od wyjścia z namiotu do powrotu 34 godziny. Bez wejścia na szczyt, ale najczystsza linia, tym bardziej emocjonująca, że chodziło o dziewiczy wierzchołek. W zespole z: Barrym Blanchardem i Rolandem Garibottim.

2000 Denali, "Slovak Direct”
Najtrudniejsza z dróg na Denali (Mt McKinley, 6194 m); wyceniona na: 5.9, WI6, M5, VI w skali alaskańskiej. Mark Twight, Scott Backes, Steve House dokonali 3 wejścia – 60 godzin non-stop. Steve okupił to przejście trwającym przeszło rok wypaleniem psychicznym. Wynikało ono głównie z osiągnięcia wszystkiego, co leżało w zakresie jego zainteresowań w górach Alaski; było to spełnienie zamiarów, które powziął siedem lat wcześniej.

1999 Howse Peak, "M16", ściana wschodnia (WI 7+, A2) 
Pierwsze zimowe wejście. Ukończenie tej drogi graniczyło z możliwościami zespołu: Barry Blanchard, Scott Backes, Steve House. To była ich największa wspólna przygoda.

1998 Mount Bradley, pierwsze wejście "The Gift That Keeps on Giving"
Ściana południowa (5.9, A3, WI6x, Alaska Grade VI), zima. Zespół: Steve House, Mark Twight, Jonny Blitz. Niemal każdy wyciąg był bardzo trudny z powodu fatalnych warunków lodowych. Ze względu na zawiązaną przyjaźń, Steve wspomina tę wspinaczkę najlepiej.

1998 King Peak, "Call of the Wild" (WI6, Alaska Grade V+)
Nowa droga, czwarte wejście na dziewiąty szczyt Ameryki Północnej. Ta droga byłaby klasyką w Alpach, z tą różnicą, że w Alpach nie ma tak ogromnych ścian. Partner – Joe Josephson.

1997 Denali, "Mascioli’s Pillar", South Buttress
5.10, AO, WI6, Alaskan Grade VI, pierwsze wejście, 34 godziny. Wspinanie skalne i mikstowe, ponad 1200 m ściany, droga kończy się na ok. 5200 m, najlepszy granit w całym paśmie Alaska Range, wspólnie ze Stevem Swensonem.

1997 Saskatchewan Massif, "Silver Lining"
5.9, WI6+R, pierwsze wejście w ciągu jednego dnia. Wspaniała wspinaczka nieopodal szosy. Klasyk, z wyjątkiem pierwszego, psychicznego wyciągu.

1996 Denali, "Beauty is a Rare Thing", Zachodnia Ściana Zachodniego Filara
5.8, AI4+, Alaskan Grade V, pierwsze wejście, solo. Steve dotarł do wierzchołka zachodniego filara, którym pochopnie postanowił zejść… Udało się.

1995 Denali (6194 m), "First Born" Fathers and Sons Wall
AI5, Alaskan Grade V. House, Eli Helmuth. Pierwsze wejście, osiągnięto grań na wysokości 4900 m.

1995 Mt. Rundle, "Two-piece Yanks"
5.11+, WI7, pierwsze wejście. Cztery wyciągi. Droga mikstowa – w dalszym ciągu bez powtórzenia. Mt Rundle słynie z dróg lodowych. 

1992 – Denali, "West Buttress and West Rib" – zachodni filar i zachodnie żebro

W ciągu 20 lat Steve poprowadził na szczyt Denali 70 osób. Poznał różne oblicza najwyższej góry Ameryki Północnej. Steve’a nigdy nie dopada nuda na myśl o alpinizmie, a to z prostej przyczyny – jest nieskończenie wiele wariacji na temat słowa: trudny. Żeby nie pozostawiać złudzeń – każde z wymienionych wejść wymagało dogrania bardzo wielu detali. Doświadczenie związane z subtelnościami i niuansami pozwala niektórym sięgać granic ich własnych możliwości, podczas gdy cała reszta wymięka po drodze – z powodu odcisków czy braku wyczucia czasu.

Piotr Safier





  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Komentarz. [1]
    Komentarz? Po co komu komentarz. Ten link mowi wszystko/humor!/.Milego: http://www.youtube.com/watch?v=DIv-s5hGw_s

    18-09-2012
    Reposado

    Masciolli's Pillar [1]
    Droga na pewno nie wychodzi ponad 6000m. jest polozona na…

    18-09-2012
    jerrygwizdek