15 grudnia 2011 09:57

Opowieść z wyprawy Batura Muztagh Pakistan 2011

W sierpniu br. 4-osobowa ekipa KW Kraków działała w dziewiczej okolicy lodowca Sath Marau, w Karakorum Zachodnim, w okolicach Gilgit (Pakistan). O wyprawie opowiada Piotrek Picheta.

***

Nie wiem, jak Bóg stworzył ten świat. Nie wiem, czym się kierował, wiem jednak, że ma niezwykle bujną wyobraźnię.

Fabryka snów na styku nieba i ziemi – góry Karakorum. Ci, którzy tam byli, zarzekają się, że w tym miejscu człowiek śni długo, intensywnie i niezwykle realnie. To prawdziwy sen na jawie, który zapada głęboko w pamięć, utrwala się, wypiętrza ponad wszystkie dotychczasowe doświadczenia. Jest wyrazisty aż do przesady – błękit nieba odcinający się od ostrych turnic doliny Sath Marau. Każda kolejna doba spędzona w takim miejscu sprawia, że w końcu zaczyna się dostrzegać coś więcej poza sobą. O wiele więcej. Bóg miał fantazję!


Cel główny wyprawy. Koti Chok 5970 m (fot. Piotr Picheta)

Wyprawa Batura Muztagh Pakistan 2011 zorganizowana została przez członków Klubu Wysokogórskiego Kraków. W skład wyprawy weszli: Maciek Chmielecki, Jakub Gałka, Piotr Picheta, Mikołaj Pudo. Obszarem działań górskich była prowincja Gilgit – Baltistan (pn. Pakistan), w której znajduje się podgrupa górska Purian Sar, w regionie Batura Muztagh West (Karakorum Zachodnie). Celem wyprawy była eksploracja i wspinaczka na dziewicze wierzchołki w otoczeniu lodowca Sath Marau.

***

  • PODRÓŻ

Nasza podróż w góry Karakorum podzielona została na trzy etapy. Etap pierwszy obejmował przejazd z New Delhi do Amritsaru, a następnie przekroczenie granicy indyjsko-pakistańskiej na przejściu Attari – Wagah. Etapem drugim była podróż przez Karakorum Highway i dotarcie do miasta Gilgit (pn. Pakistan), w którym zrobiliśmy zakupy m.in. żywności. Etapem trzecim i ostatnim było dotarcie do wioski Bar, wynajęcie tragarzy, trekking w interesujący nas rejon i wspinaczka.

Przejście graniczne Attari – Wagah

Wagah – miasteczko na granicy Indii i Pakistanu jest jedynym, otwartym drogowym przejściem granicznym, łączącym oba kraje. Granicę przekroczyć można jedynie między godziną 8 a 15. Na granicy istnieje możliwość wynajęcia tragarzy, którzy za drobną opłatę przeniosą bagaż przez strefę buforową (kilkuset metrowy pas niczyjej ziemi). Uwaga, indyjscy tragarze niosą bagaże tylko do pakistańskiej bramki i to samo się tyczy tragarzy z drugiej strony.

Wiza pakistańska

Planując wjazd do Pakistanu od strony indyjskiej konieczne jest wcześniejsze posiadanie wizy. Zdobycie wizy w Delhi graniczy w zasadzie z cudem. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest staranie się o wizę w ambasadzie pakistańskiej w Warszawie. Na wizę czeka się standardowo dwa tygodnie, ale możliwe jest uzyskanie wizy w ciągu jednego dnia (kilku godzin). Wszystko zależy od humoru ambasadora i determinacji proszącego o wizę.

Karakorum Highway

Niektórzy twierdzą, że ten, kto nigdy nie jechał Karakorum Highway, tak naprawdę nie był w Pakistanie. Myślę, że dużo w tym racji, bowiem KKH uważane jest przez wielu ludzi za jedną z największych (i równie męczących) atrakcji Pakistanu. „Autostrada Przyjaźni” (ang. Friendship Highway) łącząca Abbottabad w Pakistanie i Kaszgar w Chinach, wybudowana została w 1986 roku, po 20 latach ciężkich, inżynieryjnych robót. Jej niezwykłość podkreśla fakt, że przecina trzy najważniejsze na świecie pasma górskie – Hindukusz, Karakorum i Himalaje. 1300 kilometrów wąskiej, eksponowanej drogi, o którą toczy się nieustanna walka z naturą – przyroda daje i przyroda odbiera. I te zmagania nie mają końca, bowiem KKH to jeden z najważniejszych szlaków handlowych współczesnej Azji.


Kolorowe ciężarówki przemierzające Karakorum Highway (fot. Maciek Chmielecki)

Zapadał już zmrok, gdy busem wynajętym od agencji Adventure Tour Pakistan dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego. Byliśmy w Kohistanie, prowincji północnego Pakistanu, którą postrzega się, jako najbardziej niebezpieczne miejsce podczas całej podróży. Nie bez przyczyny. To właśnie w tym dystrykcie zdarza się najwięcej napadów rabunkowych i morderstw.

Z niepokojem obserwowaliśmy ożywioną rozmowę naszego kierowcy z uzbrojonym policjantem. Oficer dawał jasno do zrozumienia – dalsza podróż bez policyjnej obstawy jest niemożliwa. Mimo opóźnienia, byliśmy wdzięczni policjantom za ich upór, bowiem w pamięci wciąż mieliśmy mrożącą krew w żyłach opowieść Kuby. To właśnie tutaj w 2007 roku Kuba i inni pasażerowie linii autobusowej NATCO zostali obrabowani przez uzbrojonych w broń maszynową bandytów. Sytuacja powtórzyć się nie mogła. W przeciwieństwie do wydarzeń z 2007 roku, to był początek wyprawy, a nasze kieszenie szeleściły nowiutkimi dolarami.

Kolejne godziny nocnej podróży przez Kohistan były prawdziwym kalejdoskopem wydarzeń, w którym tylko surowe otoczenie nie ulegało zmianie. Zmieniali się natomiast sami policjanci, ich środki transportu oraz przeszkody napotykane na drodze. Karakorum Highway to prawdziwy sprawdzian dla pojazdów. Niestety, większość kolorowych ciężarówek przemierzających „autostradę przyjaźni” to stare wysłużone maszyny, które zgodnie z prawem Murphiego psują się dokładnie tam, gdzie nie powinny.

Wreszcie koło godziny drugiej w nocy policyjna sztafeta dobiegła końca. Osiągnęliśmy Chillas. Na karku mieliśmy kilkanaście godzin męczącej podróży, a kolejny dzień wcale nie zapowiadał się lepiej – do Gilgit wciąż było 10 godzin jazdy.


Tuż przed Gilgit. Karakorum Highway (fot. Piotr Picheta)

Podróż z Islamabadu do Gilgit i Skardu

Droga lądowa to najtańszy sposób. Do dyspozycji jest kilka linii autobusowych oraz prywatne marszruty. We wszystkich przypadkach cena biletu waha się w granicach 25 dolarów od osoby (przeszło 600 km jazdy). Podróż trwa około 28 godzin, ale może znacznie się wydłużyć – KKH jest nieprzewidywalne. Inną opcją wartą uwagi jest wynajęcie prywatnego busa np. od agencji turystycznej. Koszt wynajęcia przy czterech osobach waha się w granicach 50 dolarów od głowy.
               

Droga powietrzna to zdecydowanie najszybsza opcja (koszt około 108 dolarów w jedną stronę). Niestety, nie jest ona pozbawiona wad. Bilety na lot są często wcześniej zarezerwowane (konieczna rezerwacja z wyprzedzeniem, np. przez agencję), a samolot, mimo posiadanej rezerwacji, może nie wystartować. O tym czy samolot poleci czy też nie decyduje pilot, po wcześniejszej analizie aktualnych warunków pogodowych (w Gilgit i Skardu). Dość częste załamanie pogody (np. niski pułap chmur, deszcz, silny wiatr) wyklucza bezpieczne lądowanie w terenie górzystym.

Z Gilgit do Baru

To był początek Ramadanu. Posępne miny mijanych na ulicy Pakistańczyków dobitnie świadczyły o rygorze, jaki panuje w okresie świętego postu. Mimo, że na ulicach było bardzo dużo jedzenia, wszyscy chodzili głodni. Drugi dzień Ramadanu niczym się nie różnił od najzwyklejszego dnia w roku, może tylko pod jednym względem był inny – nikt nie jadł, nie pił, ani nie palił tytoniu.

W hotelu Madina Guest House, w którym zatrzymaliśmy się, wisiała sugestywna karta. „Sierpień jest miesiącem święta Ramadan. W tym okresie muzułmanom od świtu do zmierzchu nie wolno jeść żadnych posiłków. Prosimy o uszanowanie naszego święta i niespożywanie jedzenia na ulicach Gilgit”. Dopiero po godzinie 19, gdy cichnie ostatni modlitewny śpiew muezina, całe Gilgit rusza na wielką ucztę – „Allah nie widzi, można jeść”. W tym czasie handel zamiera, a bary i restauracje zapełniają się ludźmi, którzy nagle zaczynają się uśmiechać.


Na ulicach Gilgit (fot. Piotr Picheta)

Drugi sierpnia spędziliśmy na zakupach jedzenia, które miało stanowić nasz górską dietę. Pięć 23 kilogramowych konopnych worków wypełnionych po brzegi lokalnymi specjałami dało nam pewność, że z głodu nie powinniśmy umrzeć.

Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór, przyjechał po nas Jawed (kuzyn naszego przewodnika), z którym udaliśmy się do małej pasterskiej osady, zamieszkałej przez szyickich pasterzy. Droga, a w zasadzie wąska ścieżka prowadząca do wioski Bar była niezwykle kręta i przepaścista. W samochodzie siedział Szahid (nasz przewodnik) i prowadził ożywioną dyskusję z Kubą. Znali się z 2007 roku i dzięki tej znajomości – będąc jeszcze w Polsce – mieliśmy zaklepanych tragarzy po cenie niższej od tej, którą proponowała nam agencja Adventure Tours Pakistan.

Po kilku godzinach brawurowej jazdy wreszcie dotarliśmy do celu. Ugoszczeni w domu Jaweda, rozsiedliśmy się wygodnie i rozpoczęliśmy trudną sztukę negocjacji. Przez kolejnych kilka godzin walecznie negocjowaliśmy limit wagowy dla tragarzy i cenę za jeden odcinek drogi do bazy (stage). Wreszcie po północy doszliśmy do porozumienia. Nasza podróż przez Indie i Pakistan oficjalnie dobiegła końca. Przed nami były góry, te wymarzone, dzikie, niedostępne, kiedyś owiane mitem, a teraz na wyciągnięcie ręki i czekana. Byliśmy szczęśliwi, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że minie jeszcze trochę czasu zanim zaczniemy się wspinać.


Wioska Bar (fot. Piotr Picheta)

Wynajęcie tragarzy

Wynajęcie jednego tragarza to koszt około 700 pakistańskich rupii za odcinek drogi (stage), co daje jakieś 8-9 dolarów. Odcinki ustalone są odgórnie przez lokalsów i w tej kwestii nie ma możliwości negocjacji. Do naszej bazy były 4 odcinki (2 dni trekkingu), przy czym tragarzom płaci się nie tylko za dojście do bazy, ale i za powrót do wioski (powrót na lekko liczony był jako 2 odcinki drogi). Na grupę tragarzy zawsze przypada conajmniej jeden wolny (również opłacony), który niesie jedzenie i część wyposażenia  dla całej grupy (np. kociołek do gotowania).

Dolina Sath Marau 

Lodowiec Sath Marau (zwany również: aka Satmaro, aka Rara Gamuk) znajduje się w podgrupie górskiej Purian Sar, w regionie Batura Muztagh, w Karakorum Zachodnim. Usytuowany na wschód od wielkiego lodowca Kukuar-Toltar, ograniczony jest granią główną grupy górskiej Purian Sar. Grań ograniczająca od północy kocioł Sath Marau zaczyna się od wierzchołka Kuti Dorkush (5950 m) i dalej biegnie ku południowemu zachodowi. W obrębie tej grani wznoszą się wierzchołki: Koti Chok (5967 m), Swat Maras (6005), rozległy masyw szczytu Gadeny (6015 m) i nawyższy Purian Sar (północny wierzchołek).

Od masywu Purian Sar grań skręca ostro na wschód i biegnie w stronę szczytu Koran Peak (okooło 5700 m), który znajduje się już w grani bocznej, ograniczającej kocioł Sath Marau od południa. Grań tego wierzchołka opadając na północ, wraz z przeciwległym szczytem Kuti Dorkush (zwany również: aka Kuti Pokush, aka Kutio Deri Kush) tworzy wąskie gardło dla lodowca Sath Marau, który opadając na wschód potężnym lodospadem łączy się (jako lodowiec Rara-Gamuk,  nazwa lokalna) z lodowcem Kukuar. Szczyty otaczające w kształcie podkowy kocioł Sath Marau w przeważającej ilości są nadal dziewicze.


L

Na zielono zaznaczony lodowiec Sath Marau. Oprac. Piotr Picheta
Źródło: Jerzy Wala: Karakorum Zachodnie [W:] Taternik 1/2004

Legenda o siedmiu zabitych

To właśnie w tym miejscu, w dolinie Sath Marau zrodziła się niezwykle ciekawa legenda, która wyjaśnia etymologię nazwy Sath Marau. W dialekcie Shina (odmiana języka dardyjskiego, którym posługuje się część ludności zamieszkującej region Gilgit – Baltistan), Sath Marau oznacza siedem zabitych (sath – siedem, marau – zabijać).

Według podań lokalnej ludności w dolinie tej przez wiele dni pewien myśliwy bezskutecznie tropił stado kozic. Za każdym razem, gdy już wydawało mu się, że wreszcie będzie mógł przyjąć dogodną pozycję strzelecką, kozice te jakimś cudem mu umykały. Gdy ów myśliwy w końcu postanowił dać za wygraną, nagle los okazał się dla niego niezwykle łaskawy. Oto przed nim, podążając jedna za drugą, wspinało się całe stado kozic. Ukryty za skałą i podekscytowany niebywałą okazją, pełen nadziei, przyjął pozycję, wycelował i oddał strzał, który okazał się niezwykle skuteczny. Zabił siedem kozic jedną kulą! Okoliczni mieszkańcy, aby uczcić to wydarzenie i zachować w pamięci niezwykły wyczyn, postanowili nadać tej dolinie nazwę Sath Marau, czyli 7 zabitych.

Do dnia dzisiejszego legenda ta pozostaje niezwykle żywa, i wciąż z nie mniejszą siłą oddziałuje na wyobraźnię lokalnej ludności. Trudno się dziwić, w końcu, ci ludzie byli i nadal są myśliwymi przemierzającymi trudno dostępne przełęcze w poszukiwaniu zwierzyny łownej.


Lodowiec Sath Marau (fot. Mikołaj Pudo)

***

  • WSPINANIE

Praca czyni wolnym

Ten dzień był długo wyczekiwany. Dzień, w którym slogan „arbait macht frei” nabrał dla nas innego znaczenia. Obozy pracy dobiegły wreszcie końca. Przez ostatnich kilkanaście dni jedynym sportem, jaki uprawialiśmy był  t r a n s p o r t. Nosiliśmy jedzenie, sprzęt, paliwo, odzież, jedzenie, jedzenie i jeszcze raz jedzenie. A góry, choć na wyciągnięcie czekana wciąż były poza naszym zasięgiem. 10 sierpnia wszystko się zmieniło. Tragarze stali się myśliwymi, na lodowcu stanął nasz obóz wysunięty (4747 m) z większością wyposażenia, wytyczone zostało bezpieczne przejście przez labirynt szczelin, a pogoda po sześciu dniach lampy definitywnie się załamała. Byliśmy gotowi do wspinaczki!


Obóz wysunięty. Wysokość 4747 m (fot. Kuba Gałka)

11 sierpnia (czwartek) postanowiliśmy ruszyć na rekonesans i aklimatyzację. Za pierwszy cel obraliśmy sobie szczyt Kuti Pokush (5751 m, dwukrotnie zdobyty), zwany również przez miejscowych jako Kutio Deri Kush, co w lokalnym języku oznacza „Okno na Trójkątną Górę”. To był nasz cel aklimatyzacyjny, a zarazem punkt, z którego planowaliśmy dokładnie obadać linię naszej przyszłej wspinaczki na Koti Chok (robocza nazwa: Sath Marau Tower, 5997 m).


Wspinaczka na Kuti Pokush (fot. Maciek Chmielecki)

Mimo sporego zachmurzenia i opadu śniegu ruszyliśmy do ataku o godzinie 5 nad ranem (wg prognoz przesłanych z Polski opady miały być do niedzieli). Od plateau oddzielało nas solidne przełamanie lodowca, które tworzyło niezwykłą mozaikę szczelin, zawieszonych seraków i niewielkich mostów śnieżnych. Poruszaliśmy się wolno ważąc każdy krok. Związani liną, przypominaliśmy trochę olbrzymiego krocionoga, który klucząc pośród ślepych zaułków, wije się, to znowu przystaje, by zaraz ruszyć we właściwym kierunku.

Po kilku godzinach wspinaczki dotarliśmy do dużej, zawalonej potrzaskanym lodem szczeliny, nad którą wywieszał się serak. Był wysoki na kilkanaście metrów. Po lewej stronie ograniczała go skalna turnia z lodowym słupem, a po prawej oberwany blok. Byliśmy w kropce, a chwilę później w martwym punkcie. Wszystko wskazywało na to, że to koniec wspinaczki – utknęliśmy w połowie drogi. Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy obejść lodowy słup i tuż przy skale wspiąć się po lodzie. Wskoczyłem na zaklinowany w szczelinie blok, i wolnym krokiem zacząłem obchodzić lodowy słup. Rozległ się trzask, który mnie zmroził. Martwy punkt. „Żadnego bohaterstwa nie da się zaplanować; może się ono jedynie przytrafić”. Niezwykle szybko utraciłem animusz i wróciłem do chłopaków.

Chwilę później wybrałem śnieżno-lodową kolumnę po prawej stronie. Po pokonaniu przewieszki minęło kilka minut, zanim odzyskałem siłę do założenia stanowiska. To było raptem parę ruchów, ale płuca pompowały powietrze jak kowalskie miechy. Wysokość zaczęła robić swoje. Godzinę później ktoś nagle wyłączył zasilanie. Staliśmy na przełączce (5450 m) przyglądając się zachodniej ścianie Kuti Pokush, i wiedzieliśmy, że to koniec. Ambicja cisnęła, ale ciała mówiły dość. W sukurs przyszła nam pogoda. Zaczął padać śnieg, a chwilę później rozszalał się istny żywioł. To był definitywny koniec wspinaczki. Odwrót zarządziła pogoda!


Piotr przekracza nawis śnieżny (fot. Maciek Chmielecki)

19 sierpnia, z pomocą GPS-a, wróciliśmy na tą górę. Po pokonaniu szczeliny brzeżnej, wspięciu się 160 metrową lodową ścianą, i przekopaniu przez nawis, łatwą granią ruszyliśmy na szczyt. Na wierzchołku o wysokości 5751 metrów zameldowaliśmy się przy zerowej widoczności. Pogoda znowu nas zawiodła. Stare przysłowie mówi, że „nadzieja jest matką głupich, ale każda matka kocha swoje dzieci”, zatem siedzieliśmy na wierzchołku mając nadzieję, że chmury w końcu się rozwieją.

Od dobrej godziny intensywnie padał śnieg i wszystko wskazywało na to, że sytuacja nie ulegnie zmianie. Podczas zejścia, gdy tylko osiągnęliśmy nawis, przez który przedarliśmy się na grań, chmury zaczęły się rozstępować. Kolejne 20 minut rozkoszowaliśmy się widokiem pięknego szczytu Koti Chok. To była nasza pierwsza udana wspinaczka w Sath Marau, po 25 dniach wyprawy!


Droga wejścia na Kuti Pokush (fot. Jakub Gałka, oprac. Katarzyna Kowalska)
               

33 godziny lodu

I do południa budzikom śmierć,
a po północy niech dzwoni kto chce. 

Nie lubię Piasecznego, ale dość trudno się z tym nie zgodzić. Wspinanie to zabójczy sport – dla snu. Dobry alpinista to wyspany alpinista, ale jak pokazuje praktyka, jest to najtrudniejsza część wspinania.

Cały wieczór miotałem się w śpiworze próbując zasnąć. Wszyscy chrapali, a ja pławiłem się w bezsenności. Był 22 sierpień. Już tylko 120 minut dzieliło nas od zarządzonej pobudki. Tej nocy mieliśmy rozpocząć najważniejszą wspinaczkę. Za nami była już jedna próba wejścia na Koti Chok, która zakończyła się nocą na przełączce, na wysokości 5800 m. Przez kolejne 8 godzin trenowaliśmy zjazdy z Abałakowa. Wówczas w akcji uczestniczyli Jakub, Mikołaj i Piotr. Maciek z powodu przypadłości, którą „znają wszyscy miłośnicy podróży na wschód” pozostał w obozie. Po 28 godzinach akcji przywitał nas ciepłą strawą i opowieścią jak to obserwował nas z lodowca.


Panorama na Koti Chok (fot. Piotr Picheta)

O godzinie 23 prawie zerwaliśmy się na równe nogi. Gotowanie to proces, który robi różnicę. Można go z powodzeniem realizować w śpiworze. Samą wspinaczkę już nie – i to było najbardziej okrutne. Chłód, ciemność, poszarpany lodowiec i naprawdę długi atak. Trzeba znaleźć w sobie dużo motywacji do wyjścia z namiotu.

Kuluar, który wybraliśmy, przez pierwsze trzysta metrów przypominał kształtem tatrzański piarg u wylotu żlebu. Szeroko rozwarty, pozwalał jęzorom lodowca swobodnie rozlewać się u podstawy góry. Kilkaset metrów wyżej zamieniał się w wąską nitkę śnieżno-lodową, która prowadziła na wysoko położoną przełączkę.

W pamięci wciąż mieliśmy wcześniejszy atak. Wówczas, w trójkowym zespole i z asekuracją na sztywno, zdobywaliśmy wysokość niezwykle wolno. O wiele za wolno, żeby wejść na wierzchołek. Tym razem nasza taktyka miała być inna. Dwa niezależne zespoły wspinające się z lotną asekuracją o wiele szybciej zdobywają wysokość – i tego się trzymaliśmy.


W środkowych partiach kuluaru na Koti Chok, na zdjęciu poniżej coraz
bliżej przełączki (fot. Mikołaj Pudo)

Pierwsze promienie słońca przedarły się zza linii horyzontu koło godziny 6 rano, rozświetlając odległe szczyty Karakorum. Nanga Parbat, Batura Wall i wiele innych znanych nam z książek szczytów, zapłonęło czerwienią wschodzącej gwiazdy. Zapowiadał się ładny dzień.

Wspinaliśmy się szybko. Mimo gorszej jakości lodu, nadrabialiśmy straty lotną asekuracją. Koło godziny 9 do kuluaru zaglądnęło słońce. Zmarznięci zimną nocą, cieszyliśmy się z ciepła, nie zdając sobie w pełni sprawy z zagrożenia, jakie tego dnia na nas czyhało. Nitką lodową płynęła już woda, a ze stromych ścian otaczających kuluar zaczął wytapiać się kamienny gruz. Pierwszy solidny kamień przefrunął koło nas z furkotem. Nie byliśmy zdziwieni, chociaż nasze obserwacje i doświadczenia z poprzedniego ataku nie zanotowały bombardowania. Pół godziny później kolejny duży „telewizor”, sześćdziesiąt metrów nad nami, rozorał lód i koziołkując, przeleciał nad naszymi głowami. To była prawdziwa bomba.

Koło godziny 14 Maciek i Mikołaj osiągnęli wreszcie przełączkę. Po założeniu stanowiska zaczęli gotować herbatę, zachęcając nas tym samym do podwojenia wysiłków. A my wcale nie wspinaliśmy się szybciej. W końcu byliśmy na wysokości 5800 metrów i mieliśmy za sobą jakieś 1000 metrów wspinania.


Mikołaj na przełączce (fot. Maciek Chmielecki)

Na przełączce siedzieliśmy około godziny. W zasadzie trudno to było nazwać siedzeniem. Jedyne dobre miejsca zajęli Maciek i Mikołaj. Ja i Kuba musieliśmy wisieć. Mimo lekkich niedogodności, upajaliśmy się tą chwilą. Zdjęcia, herbata i czekolada – prawdziwa słodycz wspinania. Byliśmy pewni, że wejdziemy na wierzchołek. W końcu pozostało nam mniej niż 200 metrów przewyższenia, a do zachodu słońca było jeszcze tak daleko. Jakże się myliliśmy.

Kolejne 160 metrów lodu zabrało nam przeszło pięć godzin! Napotkany w trakcie wspinaczki crux efektywnie nas spowolnił. Minęła dłuższa chwila zanim Maciek zdecydował się pokonać trudności. Kilka metrów wyżej założył stanowisko w lodzie i zaczął ściągać Mikołaja. W tym czasie ja i Kuba staliśmy w kolejce i czuliśmy, że tracimy czas. Nadzieja na szczytowanie gasła z każdą minutą. Na grani szczytowej widzieliśmy już wyraźną czerwień zachodzącego słońca. Skała „płonęła” i chociaż nie byliśmy panikarzami, wiedzieliśmy, że ciemność w strefie podzwrotnikowej zapada niezwykle szybko. Mogliśmy wspinać się nocą, ale zjazdy za dnia, w rozwodnionym lodzie, przy akompaniamencie fruwających kamieni, były nie do zaakceptowania.

Była już noc. Ciemna, nieprzenikniona noc, podczas której na świat powyłaziły wszystkie paskudne demony. Naszym demonem było wyczerpanie i wizja porażki. Łydki paliły, jakby ktoś je przypiekał nad ogniem, pompa pracowała na pełnych obrotach tłocząc rzadkie powietrze, a każdy ruch do góry poprzedzał okrzyk. Za wszelką cenę chciałem dojść do grani i wspiąć się na szczyt. Ta obsesyjna myśl zdominowała mnie bez reszty i gdy wydawało mi się, że nic mnie nie zatrzyma, z dołu dobiegł krzyk Kuby:

– Do chłopaków, do chłopaków. – To był imperatyw, który nie podlegał dyskusji. Zamiast piąć się do góry, skręciłem w lewo, bezrefleksyjnie, jakby na rozkaz. Po chwili byłem na stanowisku. Maciek i Mikołaj właśnie przysypiali, gdy nakręciłem dwie śruby i założyłem stanowisko. Po 10 minutach byliśmy w komplecie; pod skałą, jakieś 15 metrów od postrzępionej grani i około 50 m od wierzchołka. O godzinie 23 z wielkim bólem serca zdecydowaliśmy się na odwrót.


Wschód słońca nad Sath Marau. Zdjęcie zrobione po nocnych zjazdach z Koti Chok (fot. Mikołaj Pudo)

Ostatni zjazd założyliśmy koło godziny 8 rano. Kilkadziesiąt minut później siedzieliśmy i klarowaliśmy liny. Do szczeliny brzeżnej mieliśmy wciąż około 200 metrów, ale już w łatwym terenie. Napięcie opadło, a jego miejsce zajęło otępienie, które nasiliło się, gdy tylko ogrzały nas pierwsze promienie słońca. Po zimnej nocy byliśmy wdzięczni za odrobinę ciepła, ale tylko przez moment. Chwilę później wszystko się zmieniło. Kamień pojawił się nagle. Leciał do nas ślizgiem, to znowu odbijał się, koziołkował i nie widzieliśmy go, dopóki nie było już za późno.

Głowa Mikołaja obficie krwawiła. Dostał na krawędzi kasku, który tylko po części przyjął uderzenie. Koti Chok zaczął na nas polować i nagle uświadomiliśmy sobie, że ten atak jeszcze się nie skończył. Wystarczyła tylko godzina słońca, by kuluar ponownie zaczął wypluwać kamienie złapane w górnych partiach ściany. Uciekliśmy pod skały. W trakcie opatrywania rozbitej głowy, ze zgrozą obserwowaliśmy furkoczące „telewizory”, które wprawiały nas w popłoch. To było prawdziwe artyleryjskie bombardowanie, a kaliber iście szatański.


Linia wspinaczki na Koti Chok (fot. Mikołaj Pudo, Maciek Chmielecki)

Podumowanie wspinaczek

W trakcie całej wyprawy przeprowadziliśmy kilka ataków szczytowych. Naszym celem głównym był dziewiczy wierzchołek Koti Chok (5970 m), który na nasze nieszczęście obronił się dwukrotnie. Na jego południowo-wschodniej ścianie zrobiliśmy długą, 1200 metrową drogę, która zakończyła się jakieś 15 metrów przed postrzępioną granią i około 50 metrów przed wierzchołkiem.

Drogę w skali alpejskiej wyceniliśmy na D (bardzo trudna), na której napotkaliśmy lód o nachyleniu dochodzącym do 70 stopni (górne partie ściany). Góra miała dwa dominujące wierzchołki i kilka mniejszych turnic.

Celem aklimatyzacyjnym był wierzchołek Kuti Pokush, który – nie licząc naszej wspinaczki – był już dwukrotnie zdobyty z innej doliny. W trakcie wspinaczki wytyczyliśmy nową drogę na wierzchołek. W skali alpejskiej wyceniliśmy tą drogę na AD- (trudno), lód ok. 60-70 stopni (160 m), podejście stromym lodowcem. Góra doczekała się pierwszego polskiego wejścia.

***

  • POWRÓT DO DOMU

Demontaż obozów

Po dwóch dniach odpoczynku i rekonwalescencji Mikołaja, 24 sierpnia rozpoczęliśmy żmudny demontaż obozów. Spotkanie z Szahidem i jego tragarzami zaplanowane było na 26 sierpnia. Do tego czasu musieliśmy zejść z lodowca do obozu bazowego, a następnie ruszyć z całym wyposażeniem do depozytu – miejsca, w  którym pożegnaliśmy się z większością naszych tragarzy.

Pękające w szwach plecaki nie wróżyły przyjemnej drogi. Nie myliliśmy się. Koło południa ruszyliśmy ciężkim, chybotliwym krokiem. 30-kilogramowe wory sterczały do samego nieba. Do przekroczenia mieliśmy skomplikowany labirynt szczelin, przełamanie lodowca, długi stromy lód, morenę obsypaną wielkimi granitowymi głazami, oraz trawiasty grzbiet, który sprowadzał prosto do obozu.

Szahid czekał już na nas z naręczem winogron. Po trzech tygodniach liofów i innych specjałów na bazie glutaminianu sodu, świeże owoce były darem od niebios. Chlebem również nie pogardziliśmy. Jednak to nie jedzenie sprawiło nam największą radość. Było to coś zgoła innego – waga. Mała, podręczna waga. Głód przemija, ale nie ciężar następnego dnia. Od tej chwili nasze plecaki ważyły 12 kilogramów i było to źródło szczęścia na kolejne dwa dni męczącej marszruty.


Ekipa wyprawy z tragarzami. Zdjęcie zrobione w wiosce Bar

Szahid Alam Nagari

Szahid Alam Nagari to niezwykle barwna i intrygująca postać naszej wyprawy. Tłumacz, przewodnik, sirdar odpowiedzialny za tragarzy, a także lokalny zagorzały polityk (separatysta) i doświadczony myśliwy. Przewodnik i przyjaciel Simone Moro, z którym łączy go nie tylko pełniona funkcja, ale i działalność społeczna. To właśnie dzięki wsparciu finansowemu Simone, Szahid mógł rozpocząć budowę szkoły dla mieszkańców malutkich, okolicznych wiosek, rozrzuconych między miasteczkiem Chalt a Bar.

– W tych wioskach żyją sami analfabeci – mówił – Niewykształceni, bez zawodu, bez pracy i perspektyw. Kradną, bo jak inaczej mają zdobywać pieniądze. Turyści i sami Pakistańczycy boją się tu przyjeżdżać i mają rację. To miejsce nie jest bezpieczne. To trzeba zmienić. Dzięki tym pieniądzom możemy na kilka lat zatrudnić nauczycieli, kupić szkolne wyposażenie, zacząć tych ludzi edukować, przyuczać do zawodu. – Gdy to mówił, w jego oczach było widać pasję – I co najważniejsze, możemy zmienić ich mentalność, pokazując im, że da się żyć inaczej.


Szahid Alam Nagari ze swoim najmłodszym synem (fot. Piotr Picheta)

Szahid jest aktywistą. Problemy lokalnej społeczności nie są mu obce ani odległe. Dzięki wieloletniej pracy w Islamabadzie, jako przewodnik górski poznał trochę świata i ludzi. Zobaczył więcej niż przeciętny Pakistańczyk i dlatego ma odwagę mówić.

Politycznie związany jest z ruchem Karakoram National Movments (KNM), który od przeszło 22 lat walczy o niezależność polityczną, ekonomiczną i społeczną regionu Gilgit-Baltistan (kiedyś: Northern Areas, należące do prowincji Dżammu i Kaszmir, zajęte przez Pakistan w 1947 r.). Według Szahida dystrykt Gilgit-Baltistan nie stanowi integralnej części Pakistanu. Co za tym idzie, nie może on być rządzony przez polityków z Islamabadu.

KNM w swoich postulatach wzywa rząd pakistański do respektowania fundamentalnego prawa tego regionu do wyboru własnych, politycznych reprezentantów. Ludzie ci, wywodzący się z lokalnej społeczności i znający realne potrzeby, byliby wstanie skutecznie działać na rzecz Gilgit-Baltistan. Niestety, mimo werdyktu sądowego z 1999 r. nadającego tej społeczności prawo do wyboru własnej reprezentacji politycznej, władze w Islamabadzie marginalizują ten problem, nie respektują postanowień sądu najwyższego i nadal prowadzą szkodliwą politykę dla tego regionu. Konflikt trwa i wzbudza coraz więcej niepotrzebnych emocji.

Podczas jednej z naszych rozmów Szahid przyznaje, chociaż nie mówi tego wprost, że jego wpływy polityczne zostały osłabione przez ostatnie wydarzenia. Otóż, kilka lat temu został on oskarżony o zorganizowanie zabójstwa lokalnego komendanta policji w Gilgit. Jak sam twierdzi, nie miał w tym najmniejszego udziału, ale jako aktywny opozycjonista KNM, jest jednym z głównych podejrzanych. Poszukiwany listem gończym musi się teraz ukrywać i pod żadnym pozorem nie może wjeżdżać do Gilgit.

Mimo oskarżenia, Szahid nadal pozostaje wpływową postacią lokalnej społeczności. Jak sam twierdzi – „Gdy tylko Islamabad umożliwi nam wybór własnych, politycznych reprezentantów, wystartuję w wyborach”. I zapewne mu się uda.

Wszystkie drogi prowadzą do…

Skardu – to największe i zarazem najważniejsze miasto Baltistanu, które głęboko wcina się w surowe góry Karakorum. Usytuowane jest ono na wysokości 2500 metrów nad poziomem morza. Zewsząd otaczają je suche, pozbawione roślinności wzgórza i szczyty, które podkreślają pustynny charakter tego rejonu. Miasto założone zostało w niezwykle rozległej dolinie (10 km szerokości i 40 km długości), w której to wartki nurt Indusu, na krótką chwilę przemienia się w leniwie płynący ciek. Olbrzymie rozlewisko u podnóża miasta ujarzmia rzekę, ale tylko na krótką chwilę, bowiem już kilkadziesiąt kilometrów dalej, wzdłuż Karakorum Highway, Indus na nowo przemienia się w spienionego, górskiego demona.

Do stolicy Baltistanu dotarliśmy 30 sierpnia, wierząc, że uda nam się z tego miejsca wrócić do Islamabadu drogą powietrzną. Byliśmy zmęczeni: podróżą, wspinaniem, całą tą logistyką i presją czasu. Zależało nam na wydatnym skróceniu podróży i było to całkiem realne – mieliśmy zarezerwowane bilety na lot.

Rejon Skardu obsługują linie lotnicze „Pakistan International Airlines” (PIA), które przez wielu ludzi nazywane są żartobliwie „Pakistan Inshallah Airline”.  W wolnej interpretacji oznacza to mniej więcej tyle: polecisz, jeśli Allah na to pozwoli. Niestety, nie zawsze pozwala. Niski pułap chmur, kiepska widoczność uniemożliwiająca bezpieczne lądowanie między górami, porywisty wiatr, święto z okazji końca ramadanu…  – jest wiele powodów, dla których lot może być odwołany.

1 września lot został odwołany. Był to koniec ramadanu, który bezsprzecznie wymagał świętowania. Mimo doskonałej lotnej pogody pilot samolotu podjął smutną decyzję – kino zamiast lotu. Zostaliśmy w Skardu i całe szczęście, bowiem mówi się, że „góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze”, o ile da im się szansę. Jeszcze tego samego dnia do naszego hotelu przyjechali Maciek i Wojtek z wyprawy Laila Peak 2011, a dzień później wspólnie udało nam się wprosić na uroczystą kolację do dziewczyn z wyprawy Sosbun 2011 (Polski Himalaizm Kobiecy).


Pamiątkowa kartka z wyprawy Sosbun 2011 podpisana podczas uroczystej kolacji w Skardu

Trzy wyprawy w tym samym czasie i w tym samym miejscu, a czwarta miała dopiero dotrzeć za klika dni. Miłka i Maciek, nasi przyjaciele z Krakowa od miesiąca przemierzali na rowerach Azję Centralną. Za sobą mieli już kilka tysięcy kilometrów po bezdrożach Kirgizji, Chin i Pakistanu. Spotkaliśmy się z nimi w Gilgit, tuż po zejściu z gór. Gdy wyjeżdżaliśmy do Skardu, obiecali, że będą szybko pedałować.


Miłka i Mikołaj w trakcie wyprawy Poza Horyzont (fot. Mikołaj Korwin Kochanowski)

To zadziwiające, że tyle niezależnych wypraw spotykało się w tym samym miejscu. Niby nic dziwnego. Taka specyfika rejonu, ale co ciekawe, większość członków tych wypraw wzajemnie się już znała. Świat jednak jest mały, a wszystkie drogi zdecydowanie prowadzą do Skardu!

2 września lot znowu został odwołany. Allah nadal trzymał nas na końcu świata i wyglądało na to, że sytuacja nie ulegnie zmianie. Pogoda była haniebna, a prognoza jeszcze gorsza. Po raz kolejny czekała nas przygoda na Karakorum Highway z liniami NATCO.

Piotr Picheta

***

PODZIĘKOWANIA

Chcemy gorąco podziękować wszystkim naszym sponsorom i osobom, które aktywnie przyczyniły się na rzecz wyprawy, a w szczególności: Kasi Kowalskiej za profesjonalną obsługę graficzną (projektowanie graficzne); Ani Nestoruk za pomoc w załatwieniu pakistańskich wiz; Marcinowi Karlikowskiemu (lekarz wyprawy) za konsultacje medyczne;  firmie ProfBud za przekazanie kamery HD i ładowarek solarnych; Bogusławowi Pęgielowi z firmy Kvapi Products LTD (dystrybutorowi marek: BCA, Madrock, Sterling Rope, Outdoor Research i in.) za przekazanie sprzętu; Monkey’s Grip za doskonałe rękawice wspinaczkowe; Fundacji im. Anny Pasek za pomoc w organizacji bezpiecznej wyprawy; firmie Lyofood za żywność liofilizowaną; firmie Freeway za kamery GoPro oraz firmie AMC (dystrybutor: Petzl, Beal) i chłopakom z Polarsportu za wsparcie.

Szczególne podziękowania kierujemy do Sekcji Akademickiej Klubu Wysokogórskiego AGH (współorganizator wyprawy), która aktywnie przyczyniła się do organizacji naszej wyprawy.

Chcemy również podziękować Damianowi Żurawskiemu z Uczelnianej Rady Samorządu Studentów AGH za poświęcony dla nas czas.

Serdecznie dziękujemy JM Rektorowi AGH prof. Antoniemu Tajdusiowi za objęcie naszej wyprawy honorowym patronatem.

Piotr Picheta




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Batura [23]
    Fajna wyprawa ale... Odnoszę wrażenie, że im skromniejszy dorobek ekspedycji,…

    16-12-2011
    Marian Żołędziewski