7 kwietnia 2011 13:05

Zwyciężyć… znaczy przeżyć. Broad Peak po raz pierwszy w zimie

Przy okazji tegorocznej polskiej próby zdobycia zimą Broad Peaka, tekstem Alka Lwowa przypominamy, historię zimowej wspinaczki na Broad Peak na początku marca 1988 roku. Partnerem Alka był wtedy Maciej Berbeka. Alek wycofał się przed przełęczą Broad Col (7850 m), natomiast Berbeka dotarł na przedwierzchołek, tzw. Rocky Summit (8035 m) i wrócił do namiotu szturmowego mocno wyczerpany po biwaku w wichurze i całodniowym zejściu. Czekał tam na niego Lwow, a z dołu wyruszył zespół ratowniczy w składzie: Mirosław Dąsal, Mirosław Gardzielewski i Krzysztof Wielicki, który pomógł im w dotarciu do bazy.

Alek LwowTekst ten napisałem 23 lata temu! Wierzyć mi się nie chce, że to jednak prawda: 23 lata – szmat czasu, albo całe życie całkiem już doświadczonego młodego wspinacza.

Poniższy opis naszej próby zimowego wejścia na Broad Peak nie jest pełny. Brak w nim najważniejszego fragmentu – schodzenia. I komentarza. Więcej o całym tym zdarzeniu napisałem w mojej książce „Zwyciężyć znaczy przeżyć”. Tu nie chcę się powtarzać, wystarczy że powiem tak: było to jedno z najcięższych moich górskich przeżyć. W pewnej chwili byłem nawet prawie pewien, że zginę.

Andrzej Zawada zmarł na raka w sierpniu 2000 roku, Maciej Berbeka nadal się wspina – prowadzi ludzi po górach za pieniądze. Ja sam również od czasu do czasu włażę na jakieś góry. Są one coraz niższe, coraz łatwiejsze, minimum ryzyka. 57 lat na karku robi swoje, a przecież w końcu, w górach wygrywa ten, co… przeżywa.

Wówczas, po tamtej wyprawie Zawada – z niewiadomych przyczyn, podał światu wiadomość o zdobyciu szczytu, choć w rzeczywistości tak nie było. Berbeka był tylko (aż?) na przedwierzchołku. Mój tekst w Taterniczku opublikowany kilka miesięcy po wyprawie ujawniał prawdę. W efekcie Zawada się na mnie obraził i dał temu upust w publikowanym w Taterniku tekście poświęconym wyprawie, gdzie zawarł kilka (niezasłużonych) złośliwości pod moim adresem. Maciej też się obraził, bo wcześniej nikt mu nie powiedział, że on jednak… nie był na szczycie. To wszystko także opisałem w książce. Było, minęło!

Później nasze wzajemne stosunki wróciły do normy, a przykrości poszły w niepamięć. Andrzej bywał gościem honorowym kilku moich Spotkań GiA, aż do roku 1999 włącznie.

Kiedy dziś czytam opisy działania dopiero co zakończonej zimowej wyprawy Hajzera na Broad Peak, przed oczami stają mi jak żywe obrazy sprzed 23 lat. I zdumiewa mnie, jacy wtedy byliśmy hardzi, twardzi, bezczelni i chyba również… alpinistycznie dobrzy, by w czystym stylu alpejskim porwać się na tę górę i osiągnąć na niej tak wiele. Więcej, niż osiągnął – bez obrazy! – liczny zespół Artura, 23 lata później, z lepszym sprzętem i większym know how.

Alek Lwow
(Konradów, 7 kwietnia 2011 r.)

Zwyciężyć… znaczy przeżyć
Broad Peak po raz pierwszy w zimie

„W każdym wielkim przedsięwzięciu jest się zawsze zmuszonym pozostawić jakąś cząstkę przypadkowi”. Formułując tę myśl, Napoleon miał z pewnością na uwadze wojnę i politykę, mnie zaś zadziwia, jak bardzo słowa te pasują do himalaizmu. Umiejętności, siła, wytrzymałość, doświadczenie, determinacja i szczęście: to prawie wszystko czego potrzebuje alpinista, by doczekać pogodnej starości. Reszta do tego „prawie” pozostaje właśnie w gestii przypadku, zbiegu okoliczności, zrządzenia losu czy jak jeszcze byśmy tego nie nazwali.


Alek schodzi z bazy pod K2
(fot. arch. A. Lwow)

Pierwsza Zimowa Wyprawa na K2 (8611 m – drugi szczyt świata) jest już historią. Nieodległą wprawdzie, ale jednak. Góra Gór jak zawsze piękna i wyniosła, wyraźnie pokpiwała sobie z tych, którym jeszcze cztery miesiące temu wydawało się, że są w stanie zdeptać ją bez większych trudności. Pokonani powróciliśmy do domów, w których z dala od obiektu swoich marzeń, w efekcie drogo okupionych wysiłkiem i wyrzeczeniami, będziemy wracać do równowagi fizycznej i psychicznej, ucząc się od nowa żyć w bałaganie codziennych, zwykłych spraw. I tak aż do czasu przyszłej wyprawy; z tego piekielnego kręgu jest chyba tylko jedno wyjście…

I tym razem, nie po raz pierwszy, K2 nie dała nam najmniejszych szans. Trzymiesięczne oblężenie przyniosło rezultaty więcej niż mizerne; zdołaliśmy osiągnąć wysokość „zaledwie” 7300 m. Jak na górę tak ogromną, jest to bardzo mało i nie można tu nawet pocieszyć się faktem, że pokonaliśmy największe trudności techniczne, a do wierzchołka pozostało „tylko” 1300 m różnicy poziomów, gdyż na dużych wysokościach, szczególnie zaś w zimie, miejsce przebytych niżej problemów natury technicznej zajmują wicher, mróz i brak tlenu, pozostawiając człowiekowi mało szans na przeżycie w ogóle.

Nadzwyczaj trudne warunki atmosferyczne spowodowały załamanie się wyprawy już w fazie… domarszu do bazy i tylko dzięki wykorzystaniu helikopterów wojskowych możliwe było kontynuowanie przedsięwzięcia. Kto wie, czy w przyszłości First Winter K2 Expedition nie będzie bardziej znana pod nazwą First Helicopter K2 Expedition. Nasi następcy będą przeklinać Andrzeja Zawadę za zniszczenie lokalnego rynku pracy, co nastąpiło niechybnie w wyniku płacenia tragarzom astronomicznie wysokich stawek (tzw. zimowych) i ekwipowania ich w sprzęt oraz odzież o wartości setek dolarów na osobę. Już choćby z tego tylko względu, wyprawa ta zasługuje na przejście do historii alpinizmu.


Lwy Baltoro, to grupka „idiotów”, którzy nie załapali się na helikoptery i szli piechotą po pas w śniegu przez tydzień, z BC do Dasso. Dziwnym trafem – wszyscy (bez Berbeki, który wcześniej odleciał do szpitala), co dostali w dupę na Broad Peaku. Pozostali latali! Nie było demokracji na zimowej K2! Na fotce: A. Lwow, K. Wielicki, J. Tinker, M. Gardzielewski i dwoje Kanadyjczyków, kucharz, M. Dąsal

Zdobywanie K2 w zasadzie sprowadzało się do permanentnego przeczekiwania złej pogody. Mając w sobie więcej heroizmu niż rozsądku, próby kontynuowania akcji w takich warunkach przy nosiły marny efekt. Już w połowie lutego stało się dla mnie jasne, że szansa na zdobycie góry gwałtownie maleje zdążając do zera. Od tamtej pory nie opuszczała mnie myśl o Broad Peaku. Jego trzy wierzchołki dominują nad bazą, a widoczna jak na dłoni droga do szczytu kusi pozorną łatwością. Wydawało się wręcz, że choć położony tuż obok K2, Broad Peak ma nawet nieco lepszą pogodę – niższy od swego wspaniałego sąsiada o prawie 600 metrów był znacznie częściej widoczny w całości, w czym także pewna „zasługa” innego usytuowania względem wiatrów stale wiejących z tego samego kierunku. Tak, stanowczo tylko Broad Peak dawał wtedy jakąś tam szansę na sukces. Z pewnością tak myśleli i inni, ale każdy skrywał to w głębi duszy, by nie zostać posądzonym o sianie defetyzmu. Realizm i chłodna ocena sytuacji nie zawsze są mile widziane.

Kiedy 26 lutego schodziłem do bazy w towarzystwie całkowicie wyczerpanego Johnatana Tinkera, mając za sobą piąte z kolei, znowu nieudane z powodu załamania się pogody wyjście w ścianę K2, wiedziałem, że nie ma już żadnych szans na zdobycie Góry Gór tej zimy. Był to 90. dzień wyprawy i 64. dzień pobytu w bazie (5000 m n.p.m.) lub powyżej. Po tak długim okresie spędzonym na dużych wysokościach wyczerpanie sił fizycznych i psychicznych zaczyna dominować nad korzystnymi skutkami długotrwałej aklimatyzacji, a jeżeli dodać do tego fakt, że mieliśmy stosunkowo marne wyżywienie i prawie bez przerwy fatalną pogodę, to w zasadzie należało już zacząć myśleć o powrocie w doliny. Ze zdziwieniem więc przysłuchiwałem się optymistycznym w tonie wypowiedziom leadera i niektórych kolegów, którzy jeszcze wierzyli w sukces. Brak krytycyzmu w ocenie sytuacji doprowadził do wielu tragedii, a propagowane lub publicznie werbalizowane, np. w TV przekonanie o potrzebie „stawiania wszystkiego na jedną kartę” w celu osiągnięcia najwyższego wyczynu nie powinno w ogóle istnieć w sporcie wysokogórskim, gdyż jest on sam w sobie wystarczająco niebezpieczny, bez konieczności pozwalania sobie „na ułańskie szarże z szabelką na czołgi”.

Tekst ten opublikowany został w „Taterniczku”, kultowym periodyku KW Kraków.

Taterniczek 1988, zeszyt 2
Aperiodyk – ukazuje się, kiedy chce

Zredagowali:

  • Krzysztof Baran
  • Ryszard Benduski
  • Piotr Korczak
  • Lubomir Prokopek
  • Mariusz Szelerewicz
    (redaktor graficzny)

Ale był jeszcze Broad Peak! Przez 3 dni namawiałem Andrzeja Zawadę, by zgodził się na moją propozycję i zechciał podjąć starania o pozwolenie na atakowanie go. Przez radio można było załatwić to bardzo szybko. Wstępną, werbalną zgodę naszego oficera łącznikowego miałem już wcześniej – Ashraf Aman lubił mnie, rozumiał argumenty i obiecał poparcie. Andrzej odmawiał, ale widać było, że propozycja jest i dla niego bardzo kusząca. Ostatecznie wyprawa „waliła się”, wydatkowano setki tysięcy dolarów nie mówiąc już o dziesiątkach milionów złotych. Potrzebny był więc sukces, a ewentualne pierwsze wejście zimowe na Broad Peak byłoby zarazem pierwszym w historii zimowym wejściem dokonanym w Karakorum.

Początkowo brałem pod uwagę możliwość ataku solowego. Dziś wiem, że musiałoby się to zakończyć niepowodzeniem. Ale oto niespodziewanie pozyskałem sojusznika – Maciek Berbeka zszedł do bazy na odpoczynek i on również nie widział już szans na K2. Zastosowaliśmy perfidną metodę „męczenia” Andrzeja na zmianę. Muszę przyznać, że Maciek lepiej znał jego najczulsze miejsca; zresztą zespół dwójkowy był już bardziej do przyjęcia ze względ6w bezpieczeństwa i z uwagi na potencjalne możliwości. W efekcie w sprawę został zaangażowany ambasador Piekarski, a my pośpiesznie przygotowywaliśmy się do wyjścia.

Ranek 3 marca był ponury, padał drobny śnieg. Wahaliśmy się: co robić? Pozwolenie wprawdzie jeszcze nie nadeszło, ale to nie miało dla nas większego znaczenia. Alpinista poza bazą jest całkowicie niezależny i zdany wyłącznie na siebie, nic więc dziwnego, że leader wyprawy nie ma w zasadzie wpływu na rozwój wypadków tam na górze.

Dla nas istotny był tylko czas, którego mieliśmy coraz mniej. Kalendarzowa zima dobiegała końca, wraz z nią kończyło się zezwolenie na atakowanie góry. W grę mógł więc wchodzić tylko jeden atak, na więcej – pomijając czas – nie starczyłoby ani sił, ani pogody. Przyjąwszy lekkie przejaśnienie za oznakę postępującego rozpogodzenia (niepoprawni optymiści!), wyruszyliśmy na nartach ku podstawie ściany zachodniej Broad Peaka. Zostawiliśmy je na morenie lodowca, w miejscu, gdzie zwykle znajduje się baza wypraw na Broad Peak. Nim jednak osiągnęliśmy podstawę ściany i początek drogi, musieliśmy przebyć labirynt lodowych kanionów i garbów, brnąc niekiedy po pas w nawianym śniegu. W tym czasie przez chmury zaczęło prześwitywać słońce (a jednak!), zrobiło się prawie gorąco, śnieg rozmiękł, lepił się do raków. Zapadaliśmy się po kolana klnąc na czym świat stoi… dobrą pogodę.

Do platform biwakowych położonych na wysokości ok. 6000 m dotarliśmy o zmierzchu. Noc spędziliśmy w prawie komfortowych warunkach. Niestety, następny dzień znowu przyniósł załamanie pogody. Padał drobny śnieg, silny wiatr powodował powstawanie lawinek pyłowych, które bez przerwy spływały całą ścianą. Teren skomplikował się, stawał się coraz bardziej stromy, robiło się trudno i niebezpiecznie, nadal jednak nie asekurowaliśmy się. Dopiero, gdy dalszą drogę zagrodził nam pionowy, skalny kominek, a pod nogami mieliśmy już ogromne połacie stromego, twardego lodu, związaliśmy się liną niesioną dotąd w plecaku. Gdzieniegdzie spod lodu wystawały fragment starych lin poręczowych, ale rzadko tylko nadawały się do wykorzystania. Na wysokości ok. 6500 m napotkaliśmy stare i bardzo eksponowane platformy biwakowe. Na jednej z nich rozbiliśmy nasz namiot.

5 marca zapanowała wspaniała pogoda. Był to jeden z najpiękniejszych dni wyprawy. Po pokonaniu kilku trudnych partii skalnych wyszliśmy na rozległe pola lodowe. ale na szczęście natrafiliśmy na stare i nadające się do użytku poręczówki. Bez większych problemów osiągnęliśmy wysokość 7300 m, gdzie pod skałami kopuły wierzchołka głównego (8047 m) założyliśmy ostatni z planowanych biwaków. Wszystko układało się jak najlepiej. Pogoda zdawała się być trwała, czuliśmy się wspaniale, a widok na partie szczytowe leżącego tuż obok K2 zapierał dech w piersiach. Teraz dopiero, dzięki pogodzie i nowej perspektywie, mogliśmy zauważyć lśniący lód w tych fragmentach kopuły K2, gdzie przewidywaliśmy wspinaczkę bez trudności. Okazało się, że druga góra Ziemi szykowała nam okrutną niespodziankę na wypadek, gdybyśmy jednak pokonali tzw. Czarną Piramidę, najtrudniejszą  część skalną Żebra Abruzzów.

Zima plus wysokość, plus piękna pogoda, plus noc równi się piekielny mróz. Prosta, zwyczajna, dobrze znana alpinistom arytmetyka. Odczuliśmy to aż nadto dobrze w nocy poprzedzającej atak szczytowy (5/6 marca) Przed świtem zaczęliśmy gotować, ale topienie śniegu szło nadzwyczaj opornie. Cenny czas uciekał, płynu przybywało bardzo powoli. Długo trwało ogrzewanie i ubieranie botków wewnętrznych, butów i ochraniaczy, potem także kompletów puchowych. Klęliśmy na niefortunny pomysł zapinania spodni puchowych na taśmy samoprzylepne, co wprawdzie dawało projektantowi [A. Zawada – przypis autora] powód do nieustającej dumy, lecz zupełnie nie zdawało egzaminu na wysokości, sprzyjając odmrożeniom dłoni.

Wyszliśmy z namiotu dopiero o 8.30, o wiele za późno. Wprawdzie zakładaliśmy ok. ośmiogodzinną wspinaczkę do szczytu, więc było jeszcze dość czasu nawet na zejście i powrót do namiotu za dnia, ale nie mieliśmy żadnej rezerwy, a życie uczy, że w górach wszelkie kalkulacje mają znikomą wartość. Rano pogoda była bardzo dobra, wkrótce zza grani Broad Peaka wyszło słońce, a lodowaty wiatr przycichł po godzinie. Puchowe ubrania można było schować do plecaków. Początkowo posuwaliśmy się dość szybko. Śnieg był twardy, zaś strome pola nie nastręczały większych trudności technicznych. Ale im wyżej wznosiliśmy się, tym gorszy stawał się śnieg – głęboki, łamliwy, grząski. Teraz już trzeba było torować i oczywiście tempo wspinaczki znacznie spadło. Zacząłem się niepokoić – minęło południe, mieliśmy jeszcze bardzo daleko do przełęczy między wierzchołkami głównym i pośrednim, a z przełęczy idzie się do szczytu ok . 2-3 godziny!

Około 14.00 przez radiotelefon zapytaliśmy bazę o szczegóły dalszej drogi. Koledzy obserwowali nas przez lornetkę i z detalami widzieli drogę do szczytu. Krzysztof Wielicki, który w 1984 r. zdobył Broad Peak w znakomitym stylu i rekordowym czasie, udzielił nam wskazówek. „Ominiecie ten malutki serak , a potem wprost do przełęczy”. Musiał nas rzeczywiście doskonale widzieć, gdyż faktycznie znajdowaliśmy się pod małym serakiem. Nim jeszcze Maciek skończył rozmawiać, ruszyłem w górę zakładając ślad w stromym śniegu. Po kilkunastu metrach teren zaczął się przełamywać, zobaczyłem nieodległą już przełęcz i nagle… znalazłem się na krawędzi olbrzymiej szczeliny, która niczym rów przeciwczołgowy przegradzała całą szerokość kuluaru. Przeszkoda nie do przejścia. Klęska kompletna. To były moje pierwsze myśli. Poczułem się zmęczony, zniechęcony i bezradny. Samo obejście szczeliny nie tyle stanowiło problem techniczny, co raczej czasowy. Było późno, już nie mogliśmy zdążyć do namiotu przed nocą. Czyżby więc biwak w jamie śnieżnej? Nie, na to nie chciałem się zdecydować. A może – myślałem – po prostu przeznaczenie daje mi znak, ostrzega, może Bohdan, Marek i Andrzej próbują uchronić mnie od popełnienia błędu, który sami 13 lat temu popełnili*? Góry najlepiej uczą, że nie wszystko na tym świecie da się racjonalnie wytłumaczyć. Jakże często okazuje się, że ludzie z upodobaniem powołujący się na „doświadczenie życiowe” w celu wyjaśnienia pewnych niezrozumiałych pozornie zachowań i postępków ludzkich, w rzeczywistości mylą się głęboko w swych ocenach, dowodząc przy okazji, że nie mają ani doświadczenia , ani nie znają się na życiu.

Maciek po chwili był przy mnie. Przez chwilę miotaliśmy się po krawędzi szczeliny, trochę bez sensu szukając ewentualnego przejścia. Podzieliłem się z Maćkiem moimi myślami, ale zdaje się on nie miał żadnych wątpliwości, że trzeba wspinać się dalej. Trzeba? Bez przekonania ruszyłem w ślad za nim. Tuż pod skałami wierzchołka pośredniego rów zatracał się i tam wyszliśmy ponad niego. Od przełęczy dzieliło nas ok. 300 m stromego, lecz względnie łatwego terenu, dwukrotnie przeciętego w poprzek niewielkimi, pionowymi, 2-metrowymi uskokami. Na chwilę zatrzymaliśmy się. Wypiliśmy po łyku z termosu, przegryzając kawałkiem Prince Polo. Bazę poinformowaliśmy, że kontynuujemy wspinaczkę. Powoli i z trudem przetorowałem jeszcze kilkadziesiąt metrów w parszywym śniegu. Potem na prowadzenie wyszedł Maciek i tak już pozostało.

O 15:45 byliśmy mniej niż 100 m w linii prostej od przełęczy, ale ja decyzję już podjąłem. Maciek namawiał mnie bez przekonania, by spróbować jeszcze kawałek. Zgłosiłem się do bazy przez radiotelefon pełen niepokoju, że leader będzie mnie namawiać do kontynuowania wspinaczki i że ja nie będę w stanie przeciwstawić się wielkiej pokusie zdobycia szczytu. Zdrowy rozsądek nakazywał natychmiastowy odwrót, ambicja pchała w górę. Baza rzeczywiście zaczęła mamić możliwością schodzenia przy świetle księżyca w pełni, lecz cóż właściwie mogli oni wiedzieć o naszej sytuacji? Literalnie nic. Mieliśmy za sobą prawie 8 godzin wspinaczki, do zmroku pozostały zaledwie 2 godziny, a do szczytu nie mniej niż 2 godziny. W dodatku pogoda zaczęła gwałtownie załamywać się, w skałach ponad nami huczał wicher i wyraźnie widziałem fontanny pyłu śnieżnego wyrywane z grani, którą trzeba by wkrótce wspinać się. Stara poręczówka pozostawiona przez poprzedników tuż nad przełęczą łopotała pod uderzeniami wiatru. Na całym horyzoncie pojawił się wał ciemnych chmur, które szybko zbliżały się do nas. Jak żywy stanął mi przed oczami obraz tragedii sprzed 13 lat. Teraz dopiero zrozumiałem jaki przebieg miał tamten dramat, bo przecież sytuacja jakby powtórzyła się.

Schodziłem powoli i ostrożnie, co chwilę spoglądając w górę ku Maćkowi dochodzącemu do przełęczy. Namiot do którego zdążałem był zaledwie małym punktem daleko w dole. Gdy dotarłem do niego zapadał zmrok, a wiatr szalał z pełną siłą. Załamanie pogody stało się faktem. Pozbawiony radiotelefonu mogłem tylko czekać. Dramat rozgrywał się poza mną, choć byłem jednym z jego uczestników. Dla Maćka, dla wszystkich kolegów w bazie i na stokach K2, oraz dla mnie – de facto odciętego od świata – zaczęły się godziny próby. Próby nerwów dla jednych, sił, doświadczenia i twardości dla drugich.

Butan, cukier i żywność były na ukończeniu. Wicher szarpał namiotem, widoczność nie przekraczała 20 metrów, padał śnieg. Maciek nie powrócił ani wieczorem, ani w nocy. Przez cały następny dzień zamieć nie słabła. Po raz pierwszy w życiu byłem przekonany, że lada moment wiatr porwie mnie razem z namiotem. Przez 2 godziny bezsilny i przerażony przytrzymywałem stelaż rękami, całym ciężarem ciała przyciskając go do podłoża. Po południu zacząłem rozważać warianty ewentualnego samotnego zejścia. Szanse na szczęśliwy powrót Berbeki malały z każdą godziną. Dziwiłem się sam sobie, z jakim spokojem myślę o rzeczach tak dramatycznych, czy wręcz tragicznych. Byłem zdecydowany czekać jeszcze do następnego ranka, ale potem ratować co się da, czyli siebie.

O 18.00 leżałem już w śpiworze. Czekać – to było jedyne zajęcie, jakie mi pozostało. W pewnym momencie usłyszałem słaby krzyk. Ale łomot ścianek zagłuszał, a zaciągnięty kaptur kurtki puchowej tłumił wszelkie dźwięki. Byłem pewien, że to halucynacja, może nawet początek szaleństwa – tyle się o tym czytało. Wyjrzałem z namiotu i poświeciłem w czarną otchłań zamieci. Nic. Nim jednak zdołałem dobrze ułożyć się na powrót w śpiworze, znowu usłyszałem wołanie. Tym razem w ciemności przez moment mignęło mi słabe światełko. Była 19.00, gdy Maciek niczym zjawa dotarł do namiotu. Bez słowa stanął w absydzie i czekał póki nie ściągnąłem mu raków. Był bardzo wyczerpany.

I tu właściwie można by zakończyć opowiadanie. To, co nastąpiło potem, było już zwyczajnym, rutynowym, choć wcale nie pozbawionym dramatyzmu postępowaniem. Łączność z bazą, pojenie Maćka, ściąganie mu butów, wyrywanie skarpet, które całkowicie przymarzły do botków wewnętrznych itd., itd.

W czasie, kiedy Maciek walczył o dotarcie do namiotu, z bazy wyruszyła na Broad Peak trójka kolegów – Mirek Dąsal, Mirek Gardzielewski i Krzysztof Wielicki. Szli nam na pomoc. Nie wiedzieli, co się tam na górze dzieje, ale rozumieli, że może być bardzo źle. Decyzję o wyjściu podjęli spontanicznie i natychmiast ją zrealizowali. Ich pomoc szalenie ułatwiła nam bezpieczny odwrót przez najtrudniejsze technicznie partie ściany między 6500 a 6000 m, zaś dla Maćka była przysługą nieocenioną, gdyż kolejny, nieprzygotowany biwak, bez picia i butanu pogłębiłby odmrożenia nabyte w czasie zejścia po ataku szczytowym. Tak postępują tylko prawdziwi profesjonaliści. Dziękuję wam, tego się nie zapomina.


Maciek Berbeka po powrocie z Broad Peaku
(fot. Krzysztof Wielicki)

Przy ich pomocy, po wspólnym biwaku na wysokości ok. 6000 m, zeszliśmy 9 marca przed południem do podstawy ściany, gdzie zgromadzili się wszyscy zdolni do ruchu uczestnicy wyprawy, nawet najbardziej zatwardziałe „lwy bazowe”. Pogoda cały czas była beznadziejna, lecz na mniejszych wysokościach nie dawała się już tak bardzo we znak. Pół godziny później Maciek odleciał do Skardu, helikopterem wezwanym na hasło „emergency” (ratunek). Wcześniej, piloci mający najwyraźniej trochę wolnego czasu; przewieźli do bazy pod K2 kilka najbardziej potrzebujących tego osób, tzn. kierowników, filmowców itp. – lions of base camp. Dziwnym trafem dobrodziejstwo wygodnego dotarcia do bazy nie przypadło w udziale żadnemu z uczestników dramatu na Broad Peaku. Kurtyna opadła, publiczność nie ma wstępu za kulisy teatru – ponad godzinę brnęliśmy jeszcze do bazy zadowoleni, że przynajmniej plecaki niosą nam tragarze. Nie ma demokracji na wyprawie K2 zimą. Zawada powtarza to wielokrotnie. Ale czyż brak demokracji ma również oznaczać wyzbycie się elementarnej solidarności ludzi gór? Następne dni miały nam przynieść kolejne tego typu doświadczenia. Półtora tygodnia schodziliśmy do Skardu ryjąc w głębokim po pas śniegu. Lwy poleciały helikopterami.

Tym razem wszystko zakończyło się szczęśliwie. Odmrożenia, jakich nabawił się Maciek są niczym w porównaniu do ceny, jaką próbowały zaproponować góry. Targowaliśmy się twardo, na Wschodzie i w górach tak trzeba. W świat poszła wiadomość: Broad Peak zdobyty po raz pierwszy w zimie! Leader tak bardzo potrzebował tego sukcesu, że nie poczekał nawet na szczęśliwy finał dramatycznego powrotu Berbeki do namiotu.

Maciej Berbeka w rzeczywistości wszedł na tzw: przedwierzchołek Broad Peaka (8030 m n.p.m.). Jest on niższy od głównego zaledwie o 17 metrów, lecz odległy od niego aż o ok. godzinę wspinaczki eksponowaną granią. Ta godzina więcej mogłaby po prostu Maćka zgubić. Może więc dobrze się stało, że nie zorientował się w swej pomyłce?


Bankiet w ambasadzie, od lewej: Maciej Berbeka, Ashraf Aman, Alek Lwow
(fot. arch. Alek Lwow)


* Bohdan, Marek i Andrzej, których wspomina Lwow, to Nowaczyk, Kęsicki i Sikorski – trójka, która zginęła w zejściu po dokonaniu I wejścia na Broad Peak Middle (8011 m) w 1975 roku (przypis redakcji).

Patrz też:

Aleksander Lwow




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Zwyciężyć... znaczy przeżyć. Broad Peak po raz pierwszy w zimie [1]
    Czapki z głów. Nie mogłem pojechać wtedy - te 23…

    7-04-2011
    artur hajzer