23 grudnia 2010 12:22

Robert Jasper w Tatrach!

8. Krakowski Festiwal Górski miał niezwykle ciakawe postscriptum, jakim była wizyta Roberta Jaspera w Tatrach. Po pełnym tłumów, spotkań i prezentacji weekendzie przyszła pora wspinaczkowego wytchnienia, na którą z wielką niecierpliwością czekał nasz festiwalowy gość.

Wszystko zaczęło się spokojnie od wizyty na krakowskim Zakrzówku, gdzie Robert miał okazję sprawdzenia swoich technicznych umiejętności. Sam przyznał, że generalnie wspina się w przewieszeniu stąd drogi, jakie oferuje krakowski, drytoolowy ogródek są ciekawe i wymuszają delikatną i pełną kontroli wspinaczkę. Robert chętnie dzielił się również swoimi patentami sprzętowymi i prezentował swoje najnowsze dziaby.


Robert Jasper na Zakrzówku (fot. Frank Kretschmann – www.funst.de)

Kolejny dzień to już poważna tatrzańska eskapada, na którą mimo skrajnie niesprzyjającej aury zdecydowała się ekipa w składzie: Robert Jasper, Frank Krestchmann (wspinający się fotograf) oraz Artur Paszczak i Tadek Grzegorzewski. Zespół wybrał wspinaczkę na długą trawkową drogę. Początkowo towarzyszyły im strugi deszczu, później rozmiękłe trawki ale generalnie lekcja grass climbing wypadła celująco.

Kolejnego dnia naszych coraz bardziej zmęczonych gości powitały uśmiechy Pawła Kopty i Roberta Rokowskiego. To właśnie oni podjęli się misji wspinania z Robertem i Frankiem w otoczeniu Morskiego Oka. Z różnych przyczyn wybór padł na łatwo dostępną Bulę pod Bańdzochem i jedną z najtrudniejszych tamtejszych kombinacji Ganja M8+ oraz Fat Boy Slim, wycenionego przez Słoweńców na M8+. W efekcie Paweł z Robertem byli świadkami pokazu niezwykle pewnej i skutecznej wspinaczki. Jasper pokonał bowiem wyciągi OS, zakładając samemu asekurację. Z kolei komentarz naszego gościa był bardzo lakoniczny, choć towarzyszył mu wielki uśmiech – „I just love adventure climbing”.


Jedynka dla Roberta! (fot. Frank Kretschmann – www.funst.de)

Na czwartek plan wyjazdu przewidywał wizytę w drytoolowym ogródku, po którym przewodnikiem był Marcin Gąsienica-Kotelnicki. Pod skałą panowała luźna i towarzyska atmosfera, choć dało się wyczuć pewnego rodzaju napięcie – „Co powie mistrz?”. Niezwykle atletyczne i efektowne ruchy w totalnym przewieszeniu – tak wyglądał wspin Marcina Gąsienicy-Kotelnickiego na najtrudniejszym projekcie drytoolowym w Polsce.

Niedługo po Marcinie ruszył Robert, który niecierpliwie czekał na swoją kolej. Jego wspinanie można w skrócie określić – „mistrzowski pokaz” – precyzja ruchów, wielka moc, optymalne ustawienia, finezyjne „yaniro”… Lista komplementów mogłaby się jeszcze długo ciągnąć, wszyscy z podziwem oglądali zmagania Roberta, które mimo kilku odpoczynków na linie, i tak zrobiły na wszystkich piorunujące wrażenie. Myślę, że podobne odczucia musiała mieć ekipa towarzysząca Adamowi Ondrze w Jaskini Mamutowej. Wszak tu i tam wspinali się najlepsi w swoim fachu.

Dzięki wizytom takich wspinaczy jak Robert Jasper czy Adam Ondra dobitnie poznajemy wielką różnicę pomiędzy poziomem naszego rodzimego wspinania a topem światowym. Większość z nas jest oczywiście tego świadoma, ale bezpośrednie spotkanie, możliwość wspólnego wspinania, wymiany doświadczeń są po prostu bezcenne.

Gdy do tego dodamy sposobność choćby przybliżonej weryfikacji naszych dróg, poznania tajników treningowych czy też patentów sprzętowych i odzieżowych to takie wizyty mogą stać się istotnym przełomem w postrzeganiu naszego zaangażowania we wspinanie. Całość uzupełniona towarzyskim kontaktem z przesympatycznym, skromnym i pełnym zainteresowania Robertem na długo pozostanie nam w pamięci.

Na koniec zacytujmy Roberta: „Swój rok zakończyłem kilkudniową wizytą w Tatrach, gdzie towarzyszyli nam niezwykle przyjaźnie nastawieni polscy taternicy i wspinacze sportowi. Pełne emocji dni spędzilismy na różnych rodzajach wspinaczki – drytoolingu, grass-climbingu i mikście. W takich miejscach przygoda zaczyna się tuż za drzwiami, z pewnością powrócę do Polski po więcej!”

O swoich wrażeniach ze spotkania i wspinaczki z Robertem napisali:

Zapraszamy do lektury!

Sprocket

PS Wielkie podziękowania w imieniu organizatorów KFG dla ekipy, która ugościła wspinaczkowo (i nie tylko) Roberta i Franka! A szczególnie dla: Artura Paszczaka, Tadka Grzegorzewskiego, Pawła Kopty, Roberta Rokowskiego i Marcina Gąsienicy-Kotelnickiego!

————————

„W deszczu i słocie”
Artur Paszczak

Była to dość trudna decyzja – albo ceremonia wręczenia „Jedynki” albo wyjazd z Robertem Jasperem. Obu imprez nie byłem w stanie połączyć. Ponieważ jednak w tym drugim przypadku chodziło o wspinanie, wybór nie mógł być inny. Obowiązki formalne scedowałem więc na Ludwika Wilczyńskiego i w poniedziałek wczesnym popołudniem wyruszyłem na południe.

W Krakowie posiedziałem sobie półtorej godziny na stacji benzynowej, bo Sprocket uznał, że skoro mam się spóźnić (były korki), to pokaże gościom nowe muzeum pod rynkiem. Dzięki temu mogłem się nawet zdrzemnąć, a jako, że łamała mnie grypa to nawet dobrze mi to zrobiło. W końcu jednak dwóch roześmianych od ucha do ucha facetów wyskoczyło raźno ze sprocketowego auta i odstawiło ze mną misia. Od razu zrobiła się miła atmosfera, zwłaszcza że pojawił się Roko pełen opowieści o dniu spędzonym na Zakrzówku i planach na wspólny dzień. Ustaliliśmy, że wspólnie z Miruą zjawią się w Zakopcu we wtorek wieczorem.


Deszczowe dylematy, od lewej: Robert Jasper, Artur Paszczak i Tadek Grzegorzewski
(fot. Frank Kretschmann – www.funst.de)

Robert Jasper okazał się być bezpośrednim i w ogóle nienaprężonym facetem, i wcale nie tak brzydkim jak na zdjęciach. Zawsze to szkoda, że nie Catherine Destivelle, ale co tam. Sprocket zapewniał, że gość to światowa czołówka, jednak po bliższej indagacji okazało się, że jeśli chodzi o konkrety to niestety: na Kotle – nic, na Kazalnicy – też nic. Czyli to, co zawsze – pozostawało ciężko westchnąć i zacząć od samych podstaw, czyli od obiadu w Villa Toscana w Neumarkcie. Tu jednak goście wypadli bardzo dobrze, a wspólnie z Tadkiem, który się w knajpie oczywiście pojawił, ujęły nas ich zachwyty nad jakością kuchni. Bardzo szybko też odnaleźliśmy wspólny język, to znaczy język angielski, wtrącając od czasu do czasu niemieckie słowa jak np. „sztant”, tak dla większej światowości.

„To mówisz jednak trochę po niemiecku?” – zaciekawił się w pewnym momencie Robert.

„Ależ oczywiście” odpowiedziałem – „nicht shiessen, hande hoch”. Szczera salwa śmiechu jasno pokazała, że oprócz luzu nasz gość dysponuje równie sporym poczuciem humoru, co jak wiadomo bardzo ułatwia wspólne spędzanie czasu.

Wzmocnieni obecnością Tadka Montano udaliśmy się „na kwaterę”. Za oknem lał deszcz, a u nas lało się węgierskie wino, którym raczyliśmy naszych gości ku ich, mam wrażenie, pełnej aprobacie. Następnego dnia, choć za oknem nic się w sensie pogody nie zmieniało, zarządziliśmy wymarsz eszelonami wychodząc z założenia, że „jakoś to będzie” oraz, że „wyżej musowo zmrozi”.

Robert i Franek (wspinacz-fotograf), ku naszemu pokrzepieniu, obdarzali nas całkowitym zaufaniem i absolutnie nie próbowali żadnych wyskoków przed szereg. No, może poza jednym momentem, kiedy Robert subtelnie zaznaczył, że jest na wakacjach i ewentualnie zależałoby mu, aby nie zginąć w lawinie. To było po tym, jak okazało się, że nikt nie ma detektora, nawet on sam. No i jeszcze napomknął, kiedy już zdążyliśmy kompletnie przemoknąć, że za wszelką cenę wspinać się nie musi, ale oczywiście zrobi tak, jak my postanowimy. Tak generalnie to ja mam bardzo podobne poglądy, ale skoro już strawiłem dzień na podróż, opuściłem festiwal, bolało mnie gardło, no i zadałem sobie tyle trudu, żeby tu się dotarabanić to uznałem, że po prostu będę się wspinał żeby nie wiem co, i tego się będę trzymał.

Koniec końców nawet się fajnie powyginaliśmy, a Robert w samych superlatywach wypowiadał się o naszym „grass climbing”, które najwyraźniej mu przypadło do gustu.

„Mam u siebie w Szwarcwaldzie takie trawy, kupię sobie te warthogi i też tam będę łoił” – entuzjamował się nawet. A za chwile, po jakimś wyciągu, mówi: „Wiesz co, to jest poważne wspinanie. Tutaj „lider” nie może sobie pozwolić na lot!”

No tak, pomyślałem sobie, asekuracja z rozmiękniętej trawy nie jest za dobra, a ze skały to się tu wiele nie poasekuruje – co fakt, to fakt.

Z tym że, odnosiłem wrażenie, Robertowi te asekuracyjne niedomagania wcale nie przeszkadzały, wyciąg za wyciągiem wręcz frunął do góry z lekkością kozicy i sprawiał wrażenie, jakby „grass climbing” uprawiał, odkąd dali mu dziabki do rąk. Na niektórych wyciągach to nawet zakładał przeloty, i choć łoił jak nakręcony, ja jednak dostrzegałem pewne wymagające skorygowania niedociągnięcia, pewne subtelne, dostrzegalne wyłącznie dla fachowca techniczne niedoskonałości.


Grass climbing w wykonaniu Roberta
(fot. Frank Kretschmann – www.funst.de)

Ostatecznie zatem zleciłem mu „zdać prowadzenie” i sam osobiście zaprezentowałem, jak my lokalsi podchodzimy do tematu. Wybrałem w tym celu odpowiedniej wielkości kamień, taki nie za duży, ale i nie za mały, krótko mówiąc taki w sam raz odpowiedni dla zademonstrowania maestrii, ale bez potrzeby narażania się na dłuższe ekscesy.

Szast-prast i wylazłem na półkę.

– Widziałeś jak to złoiłem? – spytałem.

– Widziałem – przytaknął.

– To już będziesz wiedział, jak to zrobić?

– Yes, now I will know – odpowiedział i twarz rozjaśnił mu wielgachny uśmiech.

Od tego momentu jego wspinanie wyraźnie zyskało. Widać, że Robert to bystry obserwator, technika mu się poprawiła i mogłem już z czystym sumieniem oddać mu prowadzenie ostatnich wyciągów. Z przyjemnością oglądałem efekty swojej pracy, a nawet pomyślałem sobie, że teraz już na pewno poradzi sobie tam u siebie, w tym Szwarcwaldzie. A kto wie, może nawet na samym Eigerze natrafi kiedyś na kępę trawy i wówczas nie będzie już jej unikał i omijał, ale – dzięki odbytemu treningowi – wykorzysta jej potencjał i urwie parę sekund z czasu przejścia. A może nawet dzięki temu dosoli Steckowi? I kto by pomyślał, że to wszystko dzięki jednemu, niepozornemu prożkowi gdzieś tam, w dalekiej Polsce.

Dzień upłynął nam bardzo pogodnie, pomimo niepogody, i choć całkiem solidnie zmęczeni wracaliśmy do domu w szampańskich humorach. My z Tadkiem jako gospodarze torowaliśmy i w górę i w dół, bo przecież wiadomo: gość w dom… Franek trochę słabował, co prawda, i z pewnym niepokojem wypytywał się o plany na dzień następny.

– Może by tak na skałki, krótkie podejście, co? – indagował.

Po konsultacji telefonicznej z Rokiem musiałem go niestety wyprowadzić z błędu, że niestety jutro Morskie Oko i wspinanie z dwoma „very strong guys”: „idziecie na Kocioł i wyjazd o 4 rano!” Biednego Franka wyraźnie zbiło to z pantałyku, ale po kolejnej rundzie negocjacji, w które włączył się też Robert, entuzjastycznie przyjęty został plan wspinania na El Buli, z „very short” podejściem i bez potrzeby rannego wstawania. W rezultacie Franek wyraźnie dostał skrzydeł, i kiedy wieczorem dołączyli do nas Roko z Miruą imprezowaliśmy przy kolejnych buteleczkach do późnej nocy – jak pamiętam, do drugiej. Za pośrednictwem vigneron Pieprzyckiego otrzymaliśmy nawet kolejną porcję węgierskiego wina, które równie akuratnie zostało osuszone.

Wcześniej nastąpiło jeszcze historyczne spotkanie w knajpie z Janem Muskatem i Dudusiem Dutkiewiczem, połączone ze spożyciem wielkich garów kapuśniaku i całych stosów pieczonych mięs. No i oczywiście z omawianiem potencjalnych celów na następny przyjazd Roberta. Coś tak sobie przypominam, że się Jan Muskat już zdążył umówić na pierwsze klasyczne przejście Superścieku, bo obu im oczy błyszczały, jak nie przymierzając księdzu Sauniere po odnalezieniu skarbu Templariuszy w Rennes-le-Chateau.

Wszystko to razem nie przeszkodziło Robertowi następnego dnia złomotać jakichś strasznych ósemek (co prawda udzieliłem mu kluczowych wskazówek), a jeszcze następnego – jeszcze straszniejszych dziewiątek, a nawet chodzą słuchy, że trzynastek plus. Ja natomiast, po uczciwie wykonanej robocie, całą środę wypoczywałem przy kominku starając się stłamsić kiełkujący w głowie pomysł wyjazdu na Eiger. Życie uczy, że takie rzeczy trzeba gasić w zarodku, bo potem są z tego same kłopoty!

Bergheil!

————————–

„Jest przepięknie czyli wspin na Buli”
Robert Rokowski

Z Głodówki panorama Tatr Wysokich robi wrażenie na gościach. W tym momencie czujemy się dumni z naszych gór – słowa „jest przepięknie” – słyszymy coraz częściej, i wiemy, że to nie kurtuazja. Do Moka dojeżdżamy w pięknej aurze. Temperatura sięga 5 stopni powyżej zera!

Wybór pada na Bulę pod Bandziochem. Nieukrywany, że chętnie popatrzymy, jak jeden z najlepszych wspinaczy mikstowych poradzi sobie na wyciągach, które do tej pory były wyceniane na M8+. Dzięki uprzejmości „Polskiego Rescuer” nie musimy podchodzić 9 km z Palenicy Białczańskiej.

Przez staw nie da się przejść, zatem idziemy dookoła. Franek jako zawodowy fotograf coraz częściej zatrzymuje się i dokumentuje wycieczkę.


Przed wspinem (fot. Robert Rokowski)

Pod Bulą decydujemy, że ja wspinam się z Robertem, a Mirua zabawi się w „czarnego władcę” (czytaj przewodnika) z Frankiem :-)

Pierwszy wyciąg z drogi Ganja M8+ od razu rzuca się w oczy Robertowi. Okapik i przewieszona ryska sprawia, że pojawia się błysk radości w jego oczach. Wtedy po raz pierwszy, ale nie ostatni, stwierdzamy, że to człowiek pasjonat wspinania. Entuzjazm, z jakim wbija się w drogę, robi na mnie ogromne wrażenie, a styl w jakim przechodzi trudny wyciąg jeszcze je potęguje.

Na stanowisku Robert potwierdza stopień M8+. Kolejno trawersujemy w prawo i podchodzimy pod zacięcie 5+ z drogi W Samo południe. Robert wbija się z lewej strony terenem 6/6+. Mam wrażenie, że dopiero się rozgrzewa – jego ruchy są dokładne, ale teraz są jeszcze pewniejsze i płynne. Na stanowisku spotykamy się wszyscy (Franek, Robert, Mirua i ja). Robimy sobie pamiątkowe foty – atmosfera jakbyśmy się od lat wspólnie się wspinali.

Robert kilka razy z charakterystyczną dla siebie subtelnością zwraca się do Pawła – „Miura, Miura”, na co za każdym razem Paweł odpowiada – „no Miura only Mirua”.


Robert wchodzi w efektowny okap na „Ganja” M8+
(fot. Frank Kretschmann – www.funst.de)

Paweł z Frankiem kończą wspinanie drogą W samo południe, a Robert wbija się w kluczowy wyciąg Fat Boy Slim – wyceniony przez Słoweńców na M8+. Z autopsji wiem, że to trudne. Wszakże to mój były projekt, którego nie udało się swego czasu zrobić. Robert wyciąg pokonuje OS, zakładając w trakcie wspinaczki asekurację. Według niego to techniczne M8+.

Wracając ze wspinania „przypadkiem” spotykamy Rangersa, a raczej Rangersową i tym sposobem informujemy Roberta z Frankiem, że zostali przyłapani na gorącym uczynku :-)


Bula zdobyta! Od lewej: Robert Rokowski, Robert Jasper i Paweł Kopta
(fot. Frank Kretschmann – www.funst.de)

Jeszcze tylko kolacja w Zakopanem. Następnie mała imprezka w Centrum Dowodzenia Dzianisz. Kładziemy się spać grubo po północy. Jutro zapowiada się też intensywny dzień. Przypuszczalnie będziemy mogli obserwować moc Roberta spod znaku M13 w całej krasie. Ale w tym miejscu oddajmy głos Kotletowi, a dokładnie rzecz ujmując „Der Sznyclowi”.

————————

„Bułę mieli straszliwie…”
Marcin Gąsienica-Kotelnicki

Przybył! Jest! Właściwa droga wiedzie nas we właściwe miejsce. Płatki śniegu ścielą się pod nogami tworząc miękki dywan, który wciąga nas w mleczny bezkres. Strzępy rozmów odbijają się ciepłym echem od chłodnych , mrocznych ścian prastarego lasu. Zmrożony śnieg skrzypi jękliwie tracąc swe dziewictwo, zbezczeszczony twardym butem. Jesteśmy na miejscu, niespieszna rozmowa na temat: co, gdzie i jak.

Rozgrzewka, mróz powoli wysysa z nas ciepło, więc pora na gimnastykę. Robert na dzień dobry wgryza się narzędziami w M9 z małymi podpowiedziami, kilka czwórek i dziewiątek oraz finezyjnych szmatek i już wpina się do zjazdówki, dotyka gleby i rzecze M9+ jak złoto!

Błysk fleszów niczym piorun rozjaśnia białym światłem ponury dzień. Karmimy się mrokiem, odrabiając kolejne lekcje ciemności. Herbata paruje z kubka tworząc mgliste warkocze, rozmowy o pętli nieskończoności czyli o wspinaniu i wszystkim, co w konsekwencji sprowadza do alchemii ruchu. Dialogi na temat narzędzi, które są kluczem lub wytrychem do wrót poznania świata drytoolingu.

Każdy z nas na swój sposób kocha swoje narzędzia! Przedłużenie naszych rąk, rzekłbyś martwe, zimne, ależ nie! Po jakimś czasie twój mózg adaptuje protezy jako własne ciało i tutaj właśnie otwiera się nowy wymiar zagadnienia! Kolejny etap to nadanie imion rzeczonym kończynom. Po tym zabiegu proces adaptacyjny zostaje zakończony, w 100% bez odrzutów! A później pozostaje snuć w swym wnętrzu pieśń pochwalną lub liryczną!

Kocham twe chłodne czarne ostrze
Ogniste wsparcie, palące dłonie
Kocham ten anonimowy dotyk
Którym wiedziesz mnie na pokuszenie co dnia
Kocham twą dostojną czerń, w którą jesteś odziana
I to oparcie, na które zawsze liczyć mogę!
Cichutkie twe kwilenie, szczebiotanie
W twym oranżu optymizm, pobudzenie i ambicja
Swą siłą otwierasz mi drogę
Jestem twym słodkim ciężarem
Lecz mój ciężar jest twym fundamentem lekkości
Im więcej z Tobą jestem, tym więcej dostaje
Jesteś oderwana od wszystkich rzeczy
Dlatego też pozostajesz z nimi w jedności
Nie przywiązując do Siebie Samej wagi
Jesteś do końca spełniona
Nie szukasz pochwał
Więc nie jesteś więźniem niczyim
Działasz nie oczekując niczego w zamian
I powtarzasz cicho wciąż
Że sukces jest tak samo niebezpieczny jak porażka
Skąd Ja cię znam?

[Dostojna czerń – czarna taśma antypoślizgowa, cichy oranż – kolor rękojeści Quark Ergo, a reszta to nieśmiertelne TAO]

Jedno jest pewne, jeśli traktujemy to jako fetysz jest naprawdę ciekawie. A cóż począć, gdy wciąż trwająca transformacja przeradza się obiektofilię, czy to kolejny szczebel poznania? Każdy w jakiś sposób sprzyja swym dewiacjom, no cóż „quo pro quo”. Fluid żądzy, maska?

Robert po dłuższej chwili restu zapragnął ugasić swój apetyt jakąś pyszną przystawką i taką też mu zaserwowaliśmy, świeżutko przygotowany projekt. Zapytał, czy można i wziął w dłonie swe czarne drapieżne Nomiki! Sprzedaż patentów nastąpiła błyskawicznie! W wymiennej słownej walucie, nie zważając na przelicznik, nastąpiło bezbrzeżne parcie na cyfrę. Co jakiś czas na oceanie siły i motywacji odnajdywał wyspy bezludne, na których w ciszy i skupieniu łapał w żagle sprzyjający wiatr ciekawości przed nieznanym.

Gdy słusznie wyzerował bułę płynął wciąż przed siebie. Odnajdywanie właściwych pozycji jednak kosztowało zbyt wiele, Robert poprosił o blok. Krótka chwila na wentylację, konsultacja patentów i naprzód! I tak kilka razy, ale szczery uśmiech z ust nie znikał! Zjechał, rozmowa na temat etyki w drytoolingu zajęła jakiś czas.

Poznaliśmy kilka istotnych czynników, które są bezwzględnym determinantem czystości etycznej. Zakaz zawieszania dziaby na skrócie lub rękojeści tzw. dokładka, nie podhaczamy pięty, nogi, kolan, łokcia w dziabce – to prawie letnia klasyka. Wiem, wiem to już znacie :-)

Zaprawdę powiadam wam, bułę mieli straszliwie, o to wszak chodzi! Po dwóch uczciwych wstawkach Robert rzekł z uśmiechem – „jest projekt o wycenie M13+”. Radość niegasnąca zagościła w naszych sercach! Nowy zastrzyk motywacji stał się faktem! Wszystkie wspaniałe rzeczy muszą najpierw nosić przerażające maski, aby wpisać się w serca ludzkości!

Jest nad czym pracować i co najważniejsze, wiadomo za ile :-)

Dzięki Robert! Dzięki również wszystkim tym, którzy przyczynili się do tego spotkania i działań! Roko, Sprocket, Mirua, Dejv, Adam. Dzięki!




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Relacje daja rade! [7]
    a Paszczu jak zwykle w formie! :D Wydaj Ty kiedys…

    23-12-2010
    RockShock

    Berg heil! a nie "Berghail" [2]
    Jak w temacie... B-)

    23-12-2010
    Keczup