26 lipca 2010 08:01

Afganistan 2010 – jesteśmy w nienazwanej dolinie

30 czerwca wyruszyła pierwsza od 32 lat polska wyprawa eksploracyjna w góry Afganistanu. Jej celem są szczyty w Korytarzu Wachańskim.

Jest godzina 13:04, dnia 22 lipca 2010 roku. Przed chwilą przestał padać mokry śnieg i po cienkich chmurach, które go przyniosły pozostały jedynie nisko snujące się mgły. Gdyby nie cichy pomruk agregatu nasza baza wyglądałaby na wymarłą. Wszyscy leżą w swoich namiotach odpoczywając po trudach sześciodniowego trekkingu lub przeczekując niekorzystną aurę. Jedynie dwóch odważnych i nadpobudliwych wyszło dziś w góry. Tomek Precel Rojek i Piotr Petro Kłosowicz rano wyruszyli w kierunku wysokiej na około 60 metrów moreny czołowej, by spenetrować lodowiec (roboczo nazwany przez nas "Lodowcem Polaków") i postawić bazę wysuniętą. Jutro, jeśli pogoda się poprawi, w ich ślady wyruszą pozostali.


Bozai Gumbaz to nie tylko miejsce, gdzie pod koniec XIX wieku spotkali się przypadkiem brytyjscy i rosyjscy szpiedzy – płk Younghusband i płk Janow – ale to także przestrzeń, w której grzebani są bogaci Kirgizi (fot. Bartek Tofel)


Ciągle spadające juki to była nasza codzienność. Tutaj jeden z wachańskich poganiaczy troczy bagaż do konia (fot. Bartek Tofel)

Wędrówka z Sarhade Broghil mimo relatywnie niewielkiej odległości dzielącej tą wioskę od podnóży gór Ak Su, w których obecnie się znajdujemy, była dosyć męcząca i zajęła nam cztery dni. Główną przyczyną słabego tempa były nieustające problemy z naszymi zwierzętami. Każdego dnia juki spadały z nich kilkanaście lub kilkadziesiąt razy, często wraz z siodłem i popręgiem. Mocowanie wszystkiego od nowa, mimo pomocy wachańskich poganiaczy pożerało niesamowite ilości czasu. Do tego należy dodać dwukrotną ucieczkę dwóch naszych koni, pokonywanie wpław licznych brodów, osłabienie spowodowane podłym jedzeniem oraz wzrastającą wysokością. Te i inne trudy, utarczki interpersonalne spowodowane zmęczeniem oraz tajemniczym znikaniem osobistych depozytów jedzenia z beczek transportowych wynagradzały widoki na coraz to nowe i nigdy nie zdobyte szczyty górskie czy wieczorne śpiewy i tańce towarzyszących nam Wachów. Pogoda była idealna, a temperatury istnie pustynne. Dopiero na płaskowyżu Małego Pamiru (znanego też pod nazwą Ak Su) aura przestała nam dopisywać.


Nasze obozowisko (fot. Bartek Tofel)


Kirgiskie dzieci z osady Ucz Dzilga bawią się wszystkim, co tylko wpadnie im w ręce (fot. Bartek Tofel)

Sam płaskowyż leży na średniej wysokości około 4000 metrów n.p.m. i rozciąga się ze wschodu na zachód na przestrzeni około 100 km, a z północy na południe na szerokości około 10 km. W jego centrum znajduje się lapisowe jezioro Czakmaktin, wokół którego rozlokowane są osady kirgiskich pasterzy – nomadów. Cały płaskowyż ze wszystkich stron zamykają szpalery górskich szczytów i grani, z których większość nie widziała jeszcze białego człowieka.


Nasze mocno obładowane konie wielokrotnie musiały pokonywać strome i wąskie ścieżki wijące się zaraz nad korytem rzeki
(fot. Bartek Tofel)


Silna erozja to cecha charakterystyczna Korytarza Wachańskiego. Tutaj ciekawe formy kruchej, piaskowcopodobnej skały w Małym Pamirze (fot. Bartek Tofel)

Po dotarciu do Małego Pamiru wraz z Jakubem Gajdą – tłumaczem wyprawy – oraz dwoma z towarzyszących wyprawie tragarzy udaliśmy się do władcy całego płaskowyżu, aby poprosić go o pozwolenie na wejście na podległe mu tereny. Człowiekiem tym był liczący około 50 lat Hadżi Osman Bej. Przywódca afgańskich Kirgizów przyjął nas w małym glinianym domku przeznaczonym dla gości. Nim rozpoczęliśmy właściwą rozmowę na dywan wpłynęła herbata z mlekiem (szir czoj) oraz podpłomyki (nan) – typowe pożywienie Kirgizów, którym częstuje się każdego przybywającego do osady gościa. Piętnaście minut później, z powodu późnej pory, opuszczaliśmy osadę Kashsch Goz mając w kieszeni błogosławieństwo Hadżiego, pozwolenie na działalność górską oraz kręcenie filmu, obietnicę udzielenia wszelkiej możliwej pomocy oraz zapowiedź zorganizowania na naszą część po powrocie z gór rozgrywki buzkaszi – tradycyjnego dla ludów północnego Afganistanu sportu (kilkudziesięciu mężczyzn na koniach, jeden korpus kozy, żadnych zasad i każdy na każdego). Tego wieczora napięcie związane z trudami wędrówki i niepewnością co do czasu i możliwości osiągnięcia interesujących nas dolin, nieco opadło.


W okolicy osady Langar natknęliśmy się na grób lokalnego świętego – Pira Bigaliego – niestety nikt z lokalnych mieszkańców niczego więcej poza imieniem o nim nie wiedział (fot. Bartek Tofel)

Następnego dnia, a był to 21 lipca, zdołaliśmy dotrzeć jedynie do wioski Ucz Dżigla, leżącej około 2 km na zachód od wylotu interesującej nas doliny póki co pozbawionej jeszcze nazwy. Tam też okazało się, że nasi tragarzy – Wachowie – nie mogą iść dalej z nami ze względu na sprzeciw Kirgizów, którzy też chcieli skorzystać z naszej obecności. W związku z tym nastała konieczność rozliczenia się z naszymi pomocnikami. Rytuał zapłaty odbył się tak, jak to ojcowie eksplorujący Hindukusz opisali w swych księgach.

Wachowie a to domagali się dodatkowych pieniędzy za ciężki bagaż i trudną drogę, a to podarków za udzielaną nam w drodze pomoc, a to zapłatę w afgani a nie dolarach. Raz nawet ostentacyjnie opuścili miejsce negocjacji twierdząc, że tak niska zapłata (900 dolarów za 5 dni dla 10 osób) jest poniżej ich godności i że zostawiają nam te pieniądze jako bakszysz ("prezent"). Jeden tylko bardziej rozsądny lub chciwy, pozostał na miejscu zerkając co chwila z ukosa na przygniecione kamieniem banknoty. W końcu z pieniędzmi w dłoni ruszył do reszty gorąco debatujących w oddali kompanów i po kilkunastu minutach namówił ich do przyjęcia marnej kwoty. Zrzucili wówczas maski i pozy gniewu, urazy i z uśmiechami na ustach zaczęli krążyć wśród koni i przygotowywać je do drogi. Nim uścisnęliśmy się serdecznie na pożegnanie jeszcze jedna sprawa musiała zostać rozwiązana – był nią zaginiony nóż Tomka Klimasa Klimczaka.


W szczytowym momencie nasza karawana liczyła 14 zwierząt i 23 osoby. Razem wyglądaliśmy jak tatarska horda (fot. Bartek Tofel)

Słynny nóż do cięcia arbuzów i penetracji przestrzeni około żebrowych marki Opinel zniknął z zasięgu Tomkowych oczu i rąk na poprzednim noclegu. Nie mogąc znaleźć go nigdzie w pobliżu właściciel mimowolnie zaczął podejrzewać naszych tragarzy, którzy bez skrępowania podkradali nam cebulę i domagali się datków w postaci cukru i ryżu. Żaden z nich nie przyznawał się jednak do winy. Ich postawa nie zmieniła się aż do momentu zapłaty, kiedy to stwierdzili zgodnie, że nasz komputer powie kto ukradł nóż.

Chcąc uczynić zadość ich pragnieniom obcowania z najnowszą techniką, mimo trudnych do opanowania ataków śmiechu i wieloznacznych spojrzeń, odpaliliśmy cudowną maszynkę, ale ta niestety prócz pokazania kilku zdjęć i fragmentów filmowych nie była w stanie wywiązać się ze swego prokuratorskiego obowiązku i wskazać winowajcy. W jakimś sensie chyba jednak pomogła, bo Tomek, w nagłym przebłysku pamięci, zerknął do swojej beczki z jedzeniem i znalazł tam zaginiony nóż. Zagadka została rozwiązana, a honor Wachów uratowany. Za nie do końca nieuzasadnione podejrzenia szczerze przeprosiliśmy i wszyscy rozeszliśmy się w pokoju. Słońce zaszło za coraz bardziej spowite chmurami szczyty nadzwyczaj prędko i nastała ciemna noc.

Nie była to jednak spokojna noc. W nocy nasz ogier zaczął harcować z naszą kobyłką i mało co zakochana para nie przewróciła się na namiot Klimasa. Wydawało się, że sprawa zakończy się na kilku pogiętych masztach, ale rano okazało się, że kobyłka wraz z naszym trzecim koniem – kulawym wałachem – uciekła od swego amanta.

Poszukiwania romantycznej pary zakończyły się dopiero koło godziny 11 i dopiero wtedy mogliśmy zacząć kulbaczyć zwierzęta Kirgizów. Tym razem oprócz czterech koni w naszej kompanii znalazło się także sześć jaków. Zwierzęta te to włochate bestie gigantycznych rozmiarów, których gabaryty znacznie przekraczają rozmiary Fiata 126p. Są jednak łagodne jak baranki i strachliwe, a to za sprawą zamocowanego w nosie sznurka za pomocą, którego kieruje się tymi potwornymi stworzeniami.


Wiekszosc brodów w drodze z Sarhade Broghil w góry musieliśmy pokonywać wpław. Jedynie most-samoróbka w okolicy Boraku stanowił wyjątek (fot. Bartek Tofel)

Droga w głąb interesującej nas doliny była właściwie spokojna, jeśli nie liczyć ciągłego poprawiania pakunków na zwierzętach, przepraw przez lodowate strumienie oraz buntu Kirgizów, którzy nagle stwierdzili, że dalej nie idą, bo tam śnieg, kamienie, diabły i Bóg wie co. Ich przebiegły plan polegający na próbie wyłudzenia większej ilości gotówki spalił jednak na panewce, gdy Klimas, bez pomocy tłumacza, wyjaśnił im, że albo pójdą tam gdzie chcemy albo pieniądze zobaczą jedynie w snach. Do wypatrzonego przez nasz najsilniejszy zespół zwiadowców – Precla i Petro – miejsca na bazę dotarliśmy wszyscy ostatecznie dopiero przed 19. Jakby na potwierdzenie, że wybraliśmy właściwe miejsce, chmury rozproszyły się i przed nastaniem ciemności mogliśmy obserwować piękny zachód słońca na jednym ze skutych śniegami szczytów leżących w głębi doliny.

Nasza baza stanęła wieczorem 21 lipca 2010 na wysokości około 4425 metrów w nienazwanej dolinie gór Ak Su (Małego Pamiru) leżących na wschodnich krańcach Korytarza Wachańskiego.

Oficjalna strona wyprawy to afganistan2010.pl a blog wyprawy afganistan2010.navigeo.pl.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    afganistan [5]
    Super przygoda i relacja ! Oby więcej takich publikacji zamiast…

    27-07-2010
    Waldorf